poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rozwiązanie quizu

Otrzymałem trzy bezbłędne rozwiązania zeszłotygodniowego quizu, nadesłane przez Dariusza Kleszczyńskiego ze Zgorzelca, Bartosza Kurowskiego z Warszawy i Łukasza Nowakowskiego z Płocka. Pan Dariusz miał szczęście w losowaniu i dostanie dwie książki. Było tylko jedno rozwiązanie z dziewięcioma prawidłowymi odpowiedziami, nadesłał je Robert Waliś z Brwinowa i do niego trafi czwarta nagroda. Panów Bartosza i Łukasza proszę o podanie preferowanego tytułu, jeśli będą się pokrywały, trzeba będzie wybrać losowo. Wszystkich laureatów proszę o kontakt, jeśli życzą sobie coś więcej niż autograf (dedykację lub informację, że książka została wygrana w konkursie). Proszę też o uzbrojenie się w cierpliwość, bo książki wyślę dopiero, kiedy wszystko będzie ustalone, żeby nie chodzić z każdą książką z osobna na pocztę, a pewnie też nie od ręki, bo nie bywam na poczcie codziennie.

Prawidłowe odpowiedzi:

1. Jaki światopogląd jest na moim blogu na cenzurowanym?
b) fanatyczny feminizm

Aczkolwiek nie uważam, że miejsce kobiety jest przy garach i dzieciach, a fakt, że kobietom, w tym również mającym brodę (podobnie jak Murzynom, Cyganom, kalekom, gejom itd.), muszą przysługiwać (także w praktyce) identyczne prawa jak białym heteroseksualnym mężczyznom, jest dla mnie tak oczywisty, że niewart nawet podejmowania dyskusji z troglodytami uważającymi inaczej, to na feminizm à la profesor Środa, który służy politycznym interesom kobiet o określonych poglądach i dopatruje się dyskryminacji kobiet wszędzie tam, gdzie jej nie ma, w efekcie prowadząc do dyskryminacji mężczyzn, reaguję alergicznie.

2. Jaki jest mój ulubiony serial kryminalny?
a) z akcją w Los Angeles

Pytanie nie okazało się trudne, choć takim mi się wydawało, bo notka na ten temat powstała w zeszłym roku, a moja twórczość (opowiadania „Między prawem a sprawiedliwością”) wskazywałaby raczej na Nowy Jork („Law & Order”) niż na Los Angeles („Columbo”).

3. Jaka forma publikacji nie cieszy się moim uznaniem?
a) vanity press

To pytanie okazało się trudne, bo część odpowiadających wybrała opcję „własnym sumptem”. Zwykle posługuję się terminem „self-publishing” (bo taki się przyjął), ale tak właściwie obejmuje on kilka form publikacji. Grafomani usiłują utożsamić self-publishing z wydawaniem własnym sumptem przed erą druku cyfrowego i e-booków, ja wskazywałem, że więcej jest różnic niż podobieństw. Poza tym nie mam nic przeciwko temu, by autor, który został zweryfikowany na normalnej ścieżce wydawniczej, poszedł na swoje i samodzielnie wydawał swoje książki. Co krytykuję, to wydawanie grafomańskich utworów przez tak zwane wydawnictwa ze współfinansowaniem. Ponieważ te firmy żerują na pisarskich ambicjach grafomanów, którzy żywią przekonanie, że za pieniądze staną się pisarzami, jest to klasyczne vanity press.

4. Napisałem dwa opowiadania w języku obcym. W jakim?
c) niemieckim

Tu możliwość wybrania języka szwedzkiego nikogo nie zmyliła, rzeczywiście dwa opowiadania z cyklu „Między prawem a sprawiedliwością” powstały po niemiecku.

5. Jaką liczbę komentarzy zebrał wpis, który miał tych komentarzy najwięcej?
c) ponad 190

Jeden z niedawnych: Jak kobra w najczulszy punkt, czyli zachwyt nad bolącym umysłem.

6. W jednej z krytykowanych pozycji jej autorka, grafomanka i dyletantka, dopuściła się również:
a) plagiatu

Muszę przyznać, że pytanie nie było jednoznaczne, gdyż „pozycja” niekoniecznie musi oznaczać książkę, którą miałem na myśli, może to też być wpis na blogu, a w takim wypadku w grę wchodził również wpis Dobrzyńskiej. Po namyśle uznałem jednak, że nie mogę odpowiedzi „znieważenia i zniesławienia” także uznać za prawidłową. Pomniejszyłbym w ten sposób szansę na nagrodę osób, które domyśliły się, że chodzi o poradnik Grażyny Grace Tallar, a słusznie uznałyby to za niesprawiedliwe, bo chociaż celem tekstu Dobrzyńskiej rzeczywiście jest znieważenie i zniesławienie mojej osoby, to nie wyczerpuje on znamion tych przestępstw, gdyż autorka nie podaje mojego nazwiska (to, że wszyscy wiedzą, o kogo chodzi, z prawnego punktu widzenia nie ma znaczenia).

7. Jak relacjonuję na blogu recenzje swoich książek?
c) podaję odnośniki tylko co do ciekawszych

Chociaż dostrzegam, że skrupulatne informowanie o każdej pozytywnej wzmiance, jak to praktykuje spora część pisarzy, generuje ruch na Facebooku i sprzyja sprzedaży, to nie mogę się przemóc do tak nachalnego zachwalania własnych książek.

8. Jakiego wydarzenia _nie_ komentowałem?
b) zabójstwa dokonanego przez poetkę i jej chłopaka na rodzicach tego ostatniego

Bo nie wiem, co tutaj komentować. Fakt, że dla „Gazety Wyborczej” młody poeta staje się godzien zainteresowania dopiero wtedy, kiedy kogoś zaszlachtuje?

9. Nazwa mojego bloga:
a) od początku jest taka sama

Chociaż nazwy „zapiski malkontenta” i „ja wiem lepiej” pasują :-), to jednak nigdy oficjalnymi nie były.

10. Tłumacz, któremu zleciłem przekład mojego opowiadania na język angielski, wyłożył się na nim, bo nie potrafił grać:
b) w szachy

To jeszcze byłoby pół biedy, ale uznał, że skoro grać nie potrafi, to również nie jest w stanie nic na temat tej gry ustalić.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Quiz

Kolejny rok blogowania zbliża się do końca, więc dla regularnych czytelników mojego bloga przygotowałem mały quiz z nagrodami, dotyczący jego treści. Nagrody są cztery, pierwsza to komplet cyklu o Przygodnym, czyli „Gdzie mól i rdza” i „Zbyt krótkie szczęście”, a druga, trzecia i czwarta to każda z tych książek osobno plus „Kanalia” (ten, kto zajmie drugie miejsce, wybierze sobie tytuł z trzech, a ten, kto trzecie, z dwóch). Książki oczywiście z autografami. Zasady są proste: im więcej prawidłowych odpowiedzi, tym wyższe miejsce, w przypadku równej liczby punktów zadecyduje losowanie. Jeśli o miejscach drugim i trzecim będzie decydowało losowanie, to wówczas również książka zostanie przyznana losowo, a nie drogą wyboru. Minimalna liczba punktów, jaką trzeba uzyskać, by dostać nagrodę, to dwa. Odpowiedzi należy przesyłać do piątku do północy na maila pollak[małpa]szwedzka.pl, podając imię i nazwisko oraz dane adresowe, na które zostanie później wysłana nagroda. Anonimowe zgłoszenia nie będą brane pod uwagę, laureaci wyrażają zgodę na podanie ich danych (imienia i nazwiska i nazwy miasta) na moim blogu. Z jednego gospodarstwa domowego może grać tylko jedna osoba. W konkursie mogą brać udział czytelnicy z zagranicy, pod warunkiem podania polskiego adresu do wysyłki książek lub pokrycia różnicy między kosztami wysyłki na terenie Polski i do ich kraju. Rodzina i przyjaciele królika są oczywiście z konkursu wykluczeni.

A teraz pytania (prawidłowa jest zawsze tylko jedna odpowiedź, za każdą jest jeden punkt):

1. Jaki światopogląd jest na moim blogu na cenzurowanym?
a) agresywny islam
b) fanatyczny feminizm
c) bezrefleksyjny pacyfizm

2. Jaki jest mój ulubiony serial kryminalny?
a) z akcją w Los Angeles
b) z akcją w Nowym Jorku
c) z akcją w San Francisco

3. Jaka forma publikacji nie cieszy się moim uznaniem?
a) vanity press
b) własnym sumptem
c) w dużych wydawnictwach

4. Napisałem dwa opowiadania w języku obcym. W jakim?
a) szwedzkim
b) angielskim
c) niemieckim

5. Ile komentarzy zebrał wpis, który miał tych komentarzy najwięcej?
a) 80-90
b) 120-130
c) ponad 190

6. W jednej z krytykowanych pozycji jej autorka, grafomanka i dyletantka, dopuściła się również:
a) plagiatu
b) znieważenia i zniesławienia
c) profanacji

7. Jak relacjonuję na blogu recenzje swoich książek?
a) podaję odnośniki do wszystkich pozytywnych
b) podaję odnośniki do wszystkich pozytywnych i negatywnych
c) podaję odnośniki tylko do ciekawszych

8. Jakiego wydarzenia _nie_ komentowałem?
a) żądania pseudowydawnictwa, by bloger wycofał recenzję krytykującą błędy ortograficzne w książce
b) zabójstwa dokonanego przez poetkę i jej chłopaka na rodzicach tego ostatniego
c) łóżkowo-pożyczkowego skandalu z udziałem pewnego pisarza i pewnej krytyczki

9. Nazwa mojego bloga:
a) od początku jest taka sama
b) wcześniej brzmiała „Paweł Pollak – zapiski malkontenta”
c) wcześniej brzmiała „Paweł Pollak – ja wiem lepiej”

10. Tłumacz, któremu zleciłem przekład mojego opowiadania na język angielski, wyłożył się na nim, bo nie potrafił grać:
a) w brydża
b) w szachy
c) w pokera

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Antypolskie poglądy

Z jednogwiazdkowej opinii na temat „Niepełnych” w serwisie „Lubimy czytać”: „Autor wplata w treść swoje antypolskie poglądy polityczne. Według mnie książka obraża Polaków”.

Kilkanaście procent wyborców nie potrafiło poprawnie zagłosować, kiedy jako kartę do głosowania otrzymało broszurkę. Politycy debatują, jak doprowadzić do tego, by w następnych wyborach te osoby zdołały oddać ważny głos. Byłoby to działanie na szkodę państwa. Ktoś, kto nie jest w stanie zorientować się, że broszurka z podaną czytelnie na każdej stronie nazwą innego komitetu wyborczego, stanowi jedną kartę, nie powinien decydować o tym, kto będzie rządził. Nikt nie wyłącza myślenia, wchodząc do lokalu wyborczego, a kto nie potrafi myśleć, nie powinien mieć prawa głosu. Wszystkim kartom należy nadać formę broszurek, a przed przystąpieniem do głosowania sprawdzać na wariografie, czy wyborca wierzy w zamach w Smoleńsku, i wykluczać go z głosowania, jeśli wierzy. To jest wyraz moich antypolskich poglądów.

Panowie Dolecki i Godhand zaślinili się z radości, że przyłapali mnie na udawaniu kandydatki na self-publisherkę na forum Weryfikatorium. Przeprowadzili nawet dowód: Dolecki wykrył, że grafomanka pisze stylem podobnym do tego, którego użyłem, korespondując z pseudowydawnictwami jako Adam Sobieski, bo tak samo często używa słowa „mówi”, i robi te same błędy, bo zamiast „rz” pisze „ż”. A Godhand wskazał, że zdaniem ni mniej, ni więcej tylko takiego autorytetu jak Paweł Pollak, po popełnianych błędach można rozpoznać piszącego. Radość panów Doleckiego i Godhanda byłaby mniejsza, gdyby przy tej analizie stylów włączyli myślenie i zadali sobie pytanie, czy przypadkiem to nie ja w swej prowokacji oddałem charakterystyczny dla grafomanów sposób wysławiania się. I drugie – kluczowe – co miałbym zdemaskować, udając self-publisherkę na forum, na którym self-publishing jest konsekwentnie odradzany. Ale oczywiście myślenie jest zajęciem trudnym i niewdzięcznym. Ciekawe, czy panowie Dolecki i Godhand też wzięli broszurkę za zbiór kart do głosowania?

Rozwiązanie quizu, jak zareaguje self-publisherka Luiza Dobrzyńska na mój wpis, demaskujący jej kłamstwa, dowodzący, że oczernia innych, i polemizujący z jej przekonaniem, jakoby była pisarką. Prawidłowa odpowiedź „c”, zareagowała milczeniem. Dla gorliwej katoliczki – jak sama się deklaruje – przyłapanie jej na posługiwaniu się kłamstwami i wymierzaniu ciosów poniżej pasa, zamiast nadstawiania drugiego policzka, nie stanowi problemu i powodu do przeprosin czy refleksji nad sobą, dla gorliwej katoliczki problem stanowi, że jawny gej został wybrany prezydentem miasta. Czyli polski katolicyzm w normie. I ta uwaga też jest wyrazem moich antypolskich poglądów.

Osoby pozbawione polotu biorą się za pisanie książek, szkoda, że nie biorą się te, które piszą świetnie. Na szczęście się przymierzają: O tym, że postanowiłam zrobić oszałamiającę karierę jako pisarka. Oczywiście należy wyrazić oburzenie z powodu antypolskiej tezy sformułowanej w tym wpisie, jakoby polskie autorki były kiepskawe. Podobnie jak z powodu antypolskiego poglądu, przebijającego z wpisu Gra w durnia na blogu prowadzonym przez sędziego, że polski wymiar sprawiedliwości nie działa jak należy.

Polski obywatel jako pracownik amerykańskiej firmy wziął łapówkę od Chińczyków (globalizacja), po czym nawiał do kraju i zgłosił się do prokuratury, że chce pójść siedzieć, ale w Polsce. Amerykanie zażądali ekstradycji, sąd odmówił, bo swoich obywateli nasze państwo wydaje tylko w wyjątkowych wypadkach. Wyższa instancja nakazała jednak sprawę zbadać ponownie. Przepisy mówią, że jeśli łapówkarz doniesie na siebie, a prokuratura nie wiedziała wcześniej, że łapówkarz, może on uniknąć kary. A to zaniepokoiło sąd apelacyjny: „Sąd I instancji musi zatem rozważyć, czy donos na samego siebie nie spowoduje, że Wojciech M. mógłby uniknąć w Polsce kary”. Innymi słowy, przepis daje możliwość uniknięcia kary, ale korzystanie z niego z taką intencją należy tłumaczyć na niekorzyść oskarżonego. Paragraf 22.

Przeniosłem numer telefonu do Plusa. Został wyłączony w starej sieci, a nie został włączony w nowej. Na pretensje, że miało to być skoordynowane, pracownik infolinii wyjaśnił, że jest weekend, a w weekend Plus nie włącza (później wyszło na jaw, że weekendy w Plusie obejmują też poniedziałki). Udzielanie odpowiedzi na pytania inne niż zadane jest dość typowe dla konsultantów na różnych infoliniach. Kwestia, czy kryterium przyjęcia jest IQ poniżej 90, czy udają oni głupszych, niż są. Potem się okazało, że szeregu usług dodatkowych nie da się wyłączyć za pomocą SMS-ów, chociaż miało się dać. Przy czym Plus nie od razu to ujawniał. SMS: „Wyłącz usługę Na Cholerę Mi Ta Usługa”. Odpowiedź: „Potwierdź, że chcesz wyłączyć usługę Na Cholerę Ci Ta Usługa”. „Potwierdzam”. „Nie da się wyłączyć usługi. Zadzwoń na infolinię”. Jeśli chcesz siku, wciśnij jeden. Jeśli chcesz kupę, wciśnij dwa. Jeśli nie znasz polskiego, wciśnij trzy. Nie wciskaj, do cholery, zera, jeśli chcesz się połączyć z konsultantem, zaczekaj, aż ci powiemy, że masz wcisnąć zero. Muzyczka. „Dlaczego nie mogę wyłączyć usługi SMS-em, chociaż jest powiedziane, że mogę wyłączyć SMS-em?”. „Zaraz panu wyłączę”. Muzyczka. Do jasnej Anielki, nie pytałem, kiedy pani mi wyłączy, tylko dlaczego nie mogę wyłączyć. A potem dowiedziałem się, że za dialogi na cztery nogi z konsultantami i wysłuchiwanie muzyczki płacę. Bo Plus bierze kasę od klientów za dzwonienie na infolinię. Á propos płacenia Plus przysłał mi fakturę. Anarchistą nie jestem i swoje rachunki reguluję, ale nie za usługi, które z racji przeniesienia numeru przez trzy miesiące miałem mieć za darmo. No to znowu infolinia (płatna, siku, kupa, muzyczka) i składanie reklamacji (z jakiś kwadrans). A kiedy się okazało, że nie muszę płacić faktury, to na wyświetlaczu telefonu pokazał się komunikat: „Tylko numery alarmowe”. W sumie logiczne: nie ma płatności, nie ma usługi.

Jesteś niezadowolony z francuskiego Orange albo niemieckiego T-Mobile? Przenieś się do polskiego Plusa, dowiesz się, jak wygląda prawdziwe dziadostwo.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Bloger oblężony

Moja krytyka blogerów chwalących grafomańską powieść, a jeszcze bardziej pretensje pewnego autora o nieprofesjonalną recenzję – pretensje wyrażone, w mojej opinii, w formie niedopuszczalnej – wywołały dyskusję na temat blogowania o książkach.

O blogerach wypowiadałem się lata temu, byłem wówczas bardzo pozytywnie nastawiony do tej formy omawiania książek i chociaż nadal jestem – najlepsze analizy moich powieści napisali blogerzy, a nie zawodowi krytycy – to, niestety, nie da się nie zauważyć, że od tamtego czasu, zgodnie z zasadą, że pieniądz gorszy wypiera lepszy, blogów słabych znacznie przybyło i przesłaniają one te, których autorzy rzeczywiście mają coś do powiedzenia. Ale nie mam pretensji o to, że ktoś, kto nie dysponuje warsztatem krytycznoliterackim, wypowiada się na temat przeczytanej książki. W przeciwieństwie do rzeczonego autora nie oczekuję, że bloger będzie zamieszczał fachowe recenzje. Osobiste wrażenia, przemyślenia są dla autora i innych czytelników równie cenne, jeśli nie cenniejsze, niż analiza zawodowca. Blogowe notki są nową, nieznaną wcześniej formą pisania o książkach, więc wcale nie muszą pokrywać się z którąś uprzednio istniejących. Ale tego nie dostrzegają nie tylko niektórzy pisarze, lecz także sami blogerzy. I na tym, moim zdaniem, polega problem. Że blogerzy – głównie słabi – nie dostrzegają, iż możliwość pisania w internecie o książkach nie jest zakwalifikowaniem ich jako krytyków literackich (nawet jeśli dostają książki z wydawnictw) i że opinia wyrażona na blogu to nie dyskusja z przyjacielem o przeczytanej książce.

Co do statusu recenzenckiego. Bloger wprawdzie fachowej recenzji nie pisze, ale się na takową sili. Ponieważ pierwsze, co kojarzy z recenzji w prasie, jest to, że zawierają jakąś formę streszczenia, to powieść streszcza. Zwykle zbyt obszernie, ujawniając fakty, których ujawniać nie powinien, nieraz aż po zwroty akcji, a w ekstremalnych przypadkach również zakończenie. Własnych opinii, przemyśleń, refleksji związanych z książką starcza na trzy zdania, więc tym streszczeniem zapewnia swojemu wpisowi odpowiednią objętość. A ta opinia nie jest formułowana jako przedstawiająca własny punkt widzenia, tylko jako obiektywne ustalenie. Zamiast pisać „powieść mi się podobała / nie podobała”, bloger obwieszcza „powieść jest bardzo dobra / bardzo słaba”. Ale to małe piwo w obliczu problemu, jakim jest podawanie nieprawdziwych informacji o treści książki. Bloger czegoś nie zrozumiał, nie doczytał, coś przekręcił i ogłasza światu, że autor nie umie logicznie myśleć, nie zna się itd. A potem powtarza tę prawdę objawioną w komentarzach na innych blogach, jeśli gdzieś natrafi na recenzję książki tegoż autora (niekoniecznie tej samej).

Cóż prostszego, zapyta ktoś, jak napisać do blogera i poprosić go, żeby usunął z notki spojlery, oraz zamieścić komentarz wskazujący, że dane fakty z powieści zostały błędnie przytoczone? Też byłem taki naiwny. Niestety, bloger, który nie rozumie, co czyta i że recenzja nie polega na opowiedzeniu całej książki, nie rozumie też tego, co się do niego pisze. Kiedy więc poprosiłem o usunięcie spojlerów blogerkę, która, zachwycona moim kryminałem, ujawniła z niego praktycznie wszystko poza nazwiskiem mordercy, dowiedziałem się, że nie mam prawa ingerować w jej opinię, bo ona może mieć taką opinię o książce, jaką chce (sic!). Ktoś powie, trafiło na niekumatą. Nie. Za każdym razem napomnienie, że nie wolno ujawniać zwrotów akcji czy zakończenia, jest traktowane jako zwalczanie opinii recenzenta. Pytanie, dlaczego autor miałby zwalczać pozytywną czy wręcz entuzjastyczną opinię o swojej książce, w głowie tego recenzenta się nie rodzi. To proszę teraz zgadnąć, jakie szanse ma autor, który domaga się usunięcia spojlerów z negatywnej recenzji. Takie, jak piszący sprostowanie, że recenzent myli fakty z powieści. Bez względu na to, w jak suchy i rzeczowy sposób to zrobi, dowie się, że napada na blogera, obraża go itd. Słabi blogerzy mają silnie rozwinięty syndrom oblężonej twierdzy. Zrobiłem ten błąd, że odpowiedziałem na zarzut jednej z blogerek (sformułowany w nader pozytywnej recenzji), że nie powinienem opisywać niemoralnych czy przestępczych zachowań pewnej grupy ludzi, bo ci ludzie robią dużo dobrego. Zostało to potraktowane jako zamach na jej wolność recenzencką i kneblowanie jej ust i nie ma szans, żeby pojęła, że to merytoryczna polemika (choć tłumaczyli jej to również inni komentujący). Blogerzy nie chcą polemik, a już na pewno nie ze strony autora, chcą komentarzy w stylu „miodzio reckę napisałaś”, a od autora co najwyżej podziękowań. Jeśli zaś pisarz jest tak głupi, że wdaje się w polemikę, to dowie się od blogera lub stałych czytelników jego bloga, że nie powinien dyskutować o swojej książce, jak mu się blog nie podoba, to nie musi go czytać, a Zosia, Kasia czy Basia ma prawo pisać, co chce, i może nie ma pojęcia, o czym pisze, ale to jej tego prawa nie odbiera.

Te komentarze pokazują całe niezrozumienie istoty zjawiska blogowania o książkach czy szerzej publicznego wypowiadania się w internecie.

Kiedyś rzeczywiście istniała zasada, że autor nie ma wdawać się z recenzentem w polemikę. Na mój gust wzięła się stąd, że autor nie miał po prostu takiej możliwości, gdyż jak gazeta zamieściła recenzję krytyka idioty, to niespecjalnie miała ochotę zamieszczać tekst polemiczny ten fakt ujawniający. A własnej gazety pisarz zwykle nie posiadał. Czasy się jednak zmieniły, teraz jeśli bloger skasuje mu komentarz, autor ma własnego bloga, gdzie może polemizować. W blogowych tekstach jest też więcej punktów zaczepienia taką polemikę uzasadniających (bo z samą opinią o książce rzeczywiście nie należy dyskutować). Jeśli jakaś zawodowa krytyczka chciałaby udowadniać, że „Przypadki Robinsona Crusoe” to powieść antyfeministyczna, bo na wyspie nie ma ani jednej kobiety, redakcja gazety by jej takiej bzdury nie puściła, w wypadku blogów podobnego sita nie ma.

Problem nie polega na tym, że autor wdaje się w polemikę z blogerem, tylko na tym, że bloger nie jest w stanie tej polemiki podjąć. A nie jest w stanie podjąć, bo nikt go w szkole nie nauczył dyskutować, jedyny zaś wzór dyskusji, jaki zna, to debaty polityków, którzy w ogóle nie dyskutują o faktach, tylko nad swoimi głowami przemawiają do elektoratów. Zamiast więc zidentyfikować argument, przeanalizować go i nań odpowiedzieć, wpada w panikę i szuka wyjaśnienia dla sytuacji, która go przerosła. Zjechał książkę, nie spodziewał się, że skrytykowany do niego napisze, więc chowa się za podwójną gardą twierdzenia, że autor go atakuje, bo nie może znieść krytyki. W głowie mu się nie mieści, że pisarz jest trochę inteligentniejszy od małpy i nie skacze z radości na widok banana ani nie zanosi się płaczem, kiedy tego banana nie dostał. Pisarzowi (nie mylić z rozhisteryzowanymi self-publisherami) negatywna opinia o książce zwykle szczerze wisi (bo ma świadomość, że takich nie uniknie), za to nieźle potrafią go wkurzyć bzdury w pozytywnej.

Wezwanie do nieczytania niepasującego nam bloga odnosi się raczej do innych krytycznych blogerów niż do pisarza (ten siłą rzeczy ma prawo być zainteresowany, co piszą o jego powieści), ale jest tak samo absurdalne. Bo to najprostsza droga to tworzenia kół wzajemnej adoracji. Właśnie należy zachęcać ludzi, by czytali teksty autorów o innych poglądach niż ich własne. I do podejmowania polemiki. Apel o nieprowadzenie wojen, skupienie się na pisaniu pozytywnych recenzji i komentowaniu tylko tego, co nam też się podoba, jest tak w zasadzie apelem o intelektualną stagnację i wzajemnie poklepywanie się po plecach. A przecież literatura stawia pytania, kwestionuje, drażni i powinna skutkować dyskusją, intelektualnym fermentem, ścieraniem się opinii. Niezdrową jest właśnie sytuacja, kiedy pod opinią o książce jest kilkanaście czy kilkadziesiąt komentarzy i żadnego polemicznego z jej treścią. Natomiast rzeczywiście problemem jest to, że negatywny komentarz, krytyka, są traktowane jako wypowiedzenie wojny, a nie wszczęcie dyskusji. Bo Polacy nie umieją dyskutować. Zamiast rozważyć merytorycznie argument, rozważają, czy ten, kto go sformułował, miał odpowiednie uprawnienia i kwalifikacje, by to zrobić, z jakich niecnych pobudek go zgłosił i co chce w ten sposób osiągnąć. Oczywiście taka ewentualność, że ktoś chce merytorycznie jakąś kwestię przedyskutować, w ogóle nie jest brana pod uwagę.

Do pozamerytorycznego zwalczania krytyki należy też twierdzenie, że słaby bloger coś tam sobie pisze, ale może to jego jedyna radość w życiu, więc nie ma co go flekować. Tymczasem jedyną istotną okolicznością dla ustalenia, czy można flekować, czy należy zostawić w spokoju, jest kwestia, gdzie pisze. Pisze w internecie, czyli publicznie, jego tekst może przeczytać praktycznie każdy, kto zna dany język. A w takiej sytuacji domaganie się immunitetu na zasadzie, może i ja jestem idiotą, ale to mój kawałek podłogi, jest nie do obrony. Swój kawałek podłogi można mieć w prywatnym mieszkaniu, a nie w publicznym budynku. Jeśli ktoś ogłasza swoje teksty publicznie, to musi się liczyć z tym, że będą publicznie krytykowane. A blogerzy najwyraźniej do przyjmowania krytyki jeszcze nie dorośli. Chcą pisać i oceniać innych, ale na ocenę swojego tekstu reagują oburzeniem, obrażaniem się albo w ogóle odsądzaniem krytyka od czci i wiary. Tymczasem jest to reakcja nie fair wobec krytyka, bo nie zrobił on nic zdrożnego. Jeśli bloger nie życzy sobie, by ktoś polemizował z jego tekstem, to może bloga zamknąć (jest taka techniczna możliwość) i udostępniać go tylko wybranej grupie osób.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Eviva kłamliwa

Luiza „Eviva” Dobrzyńska, jedna z recenzentek chwalących „Obsesję”, postanowiła zdyskredytować mnie na swoim blogu w odwecie za krytykę, że wciska czytelnikom ten grafomański płód jako dobrą literaturę. W tekście pod tytułem Każdy wieloryb ma swoją wesz (proszę zgadnąć, którym z tych zwierzątek jestem ja :-) przedstawia tę krytykę tak:

Zostałam (…) zmieszana z błotem na równi z autorką książki, którą recenzowałam.

Dowiadujemy się więc, że w świecie self-publishingu prześmiewcza analiza cudzego tekstu jest zmieszaniem autora z błotem. Z tego wniosek, że grafomański utwór można tylko zachwalać, chwaląc, co najwyżej powściągliwie wskazać na jakieś niedociągnięcia, ale jeśli ktoś nie chce zachwalać, tylko ujawniać, że dno, morda w kubeł. Dobrzyńska nie wyjaśnia też, dlaczego wnikanie, co jest przyczyną, że zachwyca się grafomańską powieścią, miałoby być mieszaniem jej z błotem. Ale niespodziewanie na to wnikanie odpowiada i tłumaczy „recenzja była pozytywna, bo (…) potrafię docenić dobry warsztat”. Przypomnę, że mówimy o Marcie Grzebule, która w ramach swojego dobrego warsztatu (docenionego przez Dobrzyńską) porównuje błyskawice do prostych srebrnych sztyletów, każe marznąć swoim bohaterom w ciepłych pomieszczeniach, a mężczyznom spadać jak liście, używa frazeologizmów „mieć coś na wyciągnięcie języka” i twierdzi, że umysł boli. Sprawa byłaby zatem jasna: Dobrzyńska ma takie kwalifikacje na krytyka literackiego, jak głuchy na jurora w konkursie szopenowskim. Z tego względu udowadnianie, że są gorsze pornole niż „Obsesja”, kładłbym raczej na karb wtórnego analfabetyzmu niż świadomego unikania polemiki. Dobrzyńska nie dostrzega, że nie czepiam się tego, że „Obsesja” jest pornosem, tylko tego, jak ten pornos jest napisany.

Każdy ma prawo do swojej opinii. Proszę bardzo, niech ją sobie ma. Niech ją nawet wypowiada.

Czy ta łaskawość Dobrzyńskiej w zezwalaniu mi na krytykę nie jest rozczulająca? Ale są pewne obostrzenia:

(…) ma na koncie bodajże jedną wydaną książkę. (…) Pan P. (…) wszystko, co umie robić, to krytykować innych, i to w niewybredny sposób. Jeśli robi to ktoś, mający poważne osiągnięcia, można rzecz ścierpieć, ale… właśnie te osiągnięcia trzeba mieć. A pan P. nie ma.

Dobrzyńska doskonale wie, że książek wydałem więcej, ale chce dopasować mój dorobek do swojej tezy, więc łże jak pies (co byśmy zostali przy nawiązaniach do zwierząt), redukując liczbę moich powieści do jednej, i to jeszcze nie wiadomo, czy aby na pewno wydanej („bodajże”). Zauważmy, że nawet te kłamliwie podane czytelnikom jej bloga osiągnięcia pozostają poza zasięgiem Dobrzyńskiej, która bezskutecznie dobija się do wydawnictw i w normalnym trybie nie zdołała wydać ani jednej powieści. Pytanie więc, dlaczego pozwala sobie na krytykę, jeśli do tego trzeba mieć „poważne osiągnięcia”. A skoro moje pięć napisanych książek (wydanych bez „współfinansowania”) i wcześniej dwadzieścia przetłumaczonych jest niczym, to co osiągnęła Luiza Dobrzyńska? Mniej niż zero?

Jednak personalne poniewieranie autorką, która co prawda wydaje głównie ebooki, ale ma o niebo więcej czytelników niż pan P., jest złośliwym nękaniem, bezinteresownym hejterstwem, a nawet stalkingiem.

„Personalne poniewieranie” jest kolejnym kłamstwem Dobrzyńskiej, bo o autorce nie napisałem ani słowa, zajmowałem się wyłącznie jej tekstem. Pytanie, czy Dobrzyńska kłamie świadomie, czy, co typowe dla grafomańskiej kliki, nie odróżnia ataku na tekst od ataku na człowieka. Grafomani, jak wiadomo, są ze swoimi tekstami zrośnięci. Natomiast nie ulega wątpliwości, że Dobrzyńska z premedytacją mija się z prawdą, pisząc, że Grzebuła ma „o niebo więcej” czytelników ode mnie. Dobrzyńska po pierwsze wie, jak mikroskopijną sprzedaż osiągają self-publisherzy, a po drugie nie ma dostępu do danych o nakładach moich książek, pozwalających jej takiego zestawienia dokonać. Nie przeszkadza jej to tworzyć faktów, wskazujących na moje niecne motywacje. No i pani self-publisherka najwyraźniej nie rozumie pojęć „nękanie” i „stalking”, co może wyjaśnia, dlaczego nie potrafi napisać książki nadającej się do wydania – żeby to zrobić, trzeba znać znaczenia słów, którymi człowiek się posługuje. Co do hejterstwa i, ponownie, personalnego poniewierania, to wpis Dobrzyńskiej stanowi znakomitą ilustrację, na czym to polega. Piszemy o adwersarzu per „ten osobnik”, „hejter”, z pogardą informujemy, że „nic sobą nie przedstawia”, a zamieszczenie przez niego krytyki definiujemy jako „wyrzyganie rzeki jadu”. Ciekawe, że grafomańska klika tak uwielbia oskarżać mnie o to, co sama robi.

Paweł P. (…) niczego tak nie lubi, jak „dokopywać grafomanom”.

Dobrzyńska przez użycie słowa „dokopywać” sugeruje, że branie pod lupę grafomańskiej twórczości jest w jakiś sposób zajęciem nieprzyzwoitym, deprecjonującym krytyka, naruszającym normy współżycia społecznego. Grafomani najwyraźniej nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich teksty po publikacji podlegają ocenie, że każdy, komu przyjdzie na to ochota, może rozebrać je na czynniki pierwsze i nie ma w tym nic nagannego. Znaleźli sobie sposób, by z wypocinami, które wcześniej trafiały do koszy, dotrzeć do czytelników, a jednocześnie de facto domagają się immunitetu: wara od naszej twórczości. A jeśli, ktoś owo „wara” ignoruje, to staje się przedmiotem ordynarnej napaści z ich strony: od negowania dorobku począwszy a na komentarzach w takim stylu, jak pod wpisem Front Obrońców Grafomanii, skończywszy.

Ale to nie koniec publicznych wystąpień naszej przedstawicielki vanity press. Udzieliła ona wywiadu Sztukaterowi, w którym została zapytana o swój status:

Szt.: Czy uważasz się już za „pełnoprawną” pisarką?
L. D.: Trudno powiedzieć, kto jest pełnoprawnym pisarzem, a kto nim nie jest.

Akurat bardzo łatwo, chyba że chce się zaciemnić obraz, żeby załapać się do tego grona, do którego bardzo chce się należeć, a się nie należy.

Jeśli jako kryterium przyjmiemy wydawanie książki w którymś z oficjalnych, tradycyjnych wydawnictw, to na przykład Lech Wałęsa może zostać uznany za pisarza

Po pierwsze „wydanie książki” albo „wydawanie książek”, a po drugie Lech Wałęsa nie może zostać uznany za pisarza, bo nie napisał żadnego utworu literackiego. Nie wszystko, co lata, jest od razu samolotem.

a Maria Pawlikowska-Jasnorzewska czy Juliusz Słowacki już nie, publikowali bowiem za własne pieniądze.

Dobrzyńska jest tak odporna na argumenty, jak prawdziwe wydawnictwa na jej twórczość. Parę razy już jej napisano, że nie można przykładać historycznej miarki do współczesnych zjawisk, a ta swoje. Wydawania własnym sumptem w wieku XIX i pierwszej połowie XX nijak nie da się porównać z obecnym vanity press, ale przecież trzeba się dowartościować. Szkoda, że od Dobrzyńskiej nie dowiadujemy się, kto jest tą współczesną Pawlikowską-Jasnorzewską i tym współczesnym Słowackim? Marta Grzebuła i Adrian Saddler?

Sama wolę myśleć, że rację w tym względzie miał Michaił Bułhakow, który stwierdził :
– Pisarzem jest ten, kto napisał książkę. Czy została wydana, czy nie, to sprawa drugorzędna.

Nie wymagajmy od niepisarki, by wiedziała, kiedy się stosuje cudzysłów, a kiedy kwestie dialogowe, i skupmy się na słowach Bułhakowa. Pisarze wypowiadają się na temat pisarstwa, przy czym ich wypowiedzi – jak ta powyższa – są zwykle natury filozoficznej, a nie praktycznej. Gdyby potraktować tę wypowiedź literalnie – jak czyni to Dobrzyńska – należałoby przyjąć, że Bułhakow za pisarzy uznaje grafomanów, zaczerniających papier bezładnym słowotokiem. A tego autor „Mistrza i Małgorzaty” oczywiście nie robi.

Na pewno nie jestem zwolenniczką robienia z literatów jakiegoś elitarnego klubu, do którego wstęp mają jedynie ci oficjalnie zaakceptowani przez specjalistów od marketingu. Może gdybym była rozpieszczaną przez redaktorów autorką z jakiejś Fabryki Słów, Zysk czy Próżyńskiego i Ska, myślałabym inaczej.

Dlaczego nie jest, może wyjaśnia fakt, że nie potrafi utworzyć dopełniacza od nazwy „Zysk” i nie wie, że Zysk i Prószyński nie są rodzaju żeńskiego. Ale mamy nową teorię Dobrzyńskiej, jak się w Polsce zostaje pisarzem: otóż trzeba zostać „oficjalnie zaakceptowanym przez specjalistów od marketingu”. Dobrzyńska po raz kolejny, tłumacząc własną nieudolność, obraża ludzi, którzy talentem, ciężką pracą i niesłychaną cierpliwością doszli do tego, że mogą chlubić się mianem pisarza. Dotąd pisarze dowiadywali się od pani self-publisherki, że zadebiutowali, bo w odróżnieniu od niej mieli plecy, znane nazwisko albo status celebryty (można wymieniać szereg nazwisk dowodzących, że to nieprawda, ale Dobrzyńska taki dowód ignoruje), teraz dowiadują się, że zostali zaakceptowani przez specjalistów od marketingu. Dobrzyńska nie wydała normalnie żadnej książki, nie ma bladego pojęcia, jak przebiega procedura akceptowania książki do druku, więc opowiada deprecjonujące innych głupoty. Książki do wydania kwalifikuje nie dział handlowy, lecz dział literacki danego wydawnictwa. I powieść nie musi być potencjalnym bestsellerem, żeby wydawnictwo zechciało ją wydać. Dobrze napisaną rzecz, dobrze opowiedzianą historię wydawnictwo jest w stanie sprzedać w zadowalającym je nakładzie. Najpierw ocenia się poziom powieści, a dopiero później szuka dla niej strategii marketingowej.

Ponieważ jednak jestem po tej drugiej stronie, miałam okazję poznać twórczość pisarzy niszowych, tworzących nie dla pieniędzy, a z potrzeby serca.

I dalsze obrażanie, że pisarze publikujący normalnie nie tworzą „z potrzeby serca”. Dobrzyńska nie potrafi odczytywać rzeczywistości, dostrzegać istoty zjawisk i łączących ich relacji, co pewnie jest jednym z powodów, dlaczego nikt nie chce publikować jej książek. Bo ta umiejętność przekłada się na to, że pisarz ma czytelnikowi coś do powiedzenia, może mu coś objaśnić. Przede wszystkim w Polsce mało kto pisze dla pieniędzy. Na pisaniu zarabia garstka, a można spokojnie założyć, że duża część tej garstki nie przestałaby pisać, gdyby przestała zarabiać. Pisarz niszowy to pisarz wydający utwory trudne, ambitne, skomplikowane formalnie i językowo, które siłą rzeczy nie są przeznaczone dla masowego czytelnika. Self-publisher nie jest pisarzem niszowym, to, że nie trafia do masowego czytelnika, nie wynika z rodzaju literatury, bo zwykle tworzy on w gatunku popularnym (romans, kryminał, fantasy), tylko z poziomu tej literatury.

Wśród autorów zmuszonych do selfpublishingu są prawdziwe perły, należało by je tylko powyławiać.

A może, zanim zacznie się zachwalać grafomańskie wypociny jako perły, należałoby najpierw zadbać o wiarygodność i nauczyć się ortografii? Co Dobrzyńska uznaje za perłę, pokazałem trzy tygodnie temu. Fakty są takie, że niczego nie trzeba wyławiać. Jak podają recenzenci serwisu "Książka zamiast kwiatka", na sto pozycji ze współfinansowaniem standardy drukowalności (do pereł jeszcze daleko) spełniają trzy. Nie trzydzieści, nie trzynaście, tylko trzy.

(…) pisarze oficjalnie uznani za wartych wydania przez tradycyjną oficynę, nawet jedną z mniejszych, rzadko kiedy potrafią zdobyć się na wyciągnięcie ręki do selfpublisherów.

Tu aż się prosi, żeby przeprowadzający wywiad zapytali, na czym to wyciągnięcie ręki miałoby polegać. Niestety, obecnie wywiady przeprowadza się tak, że autorowi przesyła się gotowy zestaw pytań i niech pisze odpowiedzi. Potem to, co napisał, wrzuca się do sieci. Żadnej próby przyciśnięcia, zadania niewygodnego pytania w nawiązaniu do którejś z odpowiedzi, choć technicznie jest to możliwe. Wystarczyłoby pytania przesyłać sukcesywnie, a nie wszystkie naraz, formułować je dopiero w trakcie wywiadu. W tej sytuacji to ja zapytam. Co znaczy, że miałbym do Dobrzyńskiej wyciągnąć rękę? Nauczyć ją pisać? Znaleźć jej wydawcę?

Najczęściej usiłują za wszelką cenę wytłumaczyć im, że skoro ich nie zakwalifikowano do wydania, są grafomanami i powinni złamać pióro. (…) Nie bardzo rozumiem, czemu zależy im na wdeptywaniu tych ludzi w ziemię.

A niby dlaczego twierdzenie, uzasadnione w 97% przypadków, że ktoś jest grafomanem, ma być wdeptywaniem go w ziemię?

(…) widzę natomiast, jak [zawodowi pisarze] traktują „maluczkich”, którzy próbują bezprawnie ich zdaniem wedrzeć się na Parnas.

Kolejny przykład na to, że Dobrzyńska nie potrafi dostrzegać faktów. Nikt nie broni jej wdzierać się na Parnas, nikomu nie przychodzi do głowy wygłaszać takiej bzdury, że próba zdobycia Parnasu byłaby z czyjejkolwiek strony „bezprawna”. Szkopuł w tym, że Dobrzyńska na razie wdrapała się na Mount Villingili, ale jest przekonana i twierdzi, że siedzi na Parnasie, i domaga się od innych, by to jej wyobrażenie uznali za rzeczywistość.

Ich stosunek do selfpublishingu bywa nie tyle nawet lekceważący, co wręcz agresywny, żeby nie rzecz chamski.

Powiedziała pani, która na analizę grafomańskiej powieści reaguje hejterskim tekstem, kampanią kłamstw i odsądzaniem krytyka od czci i wiary.

Nie wszyscy zawodowi pisarze są tacy, jednak przyznaję z bólem, że większość z nich po prostu ma selfpublisherów za nic, zapominając że wartość książki weryfikują nie jej współcześni, a następne pokolenia, dla których obecny proces wydawniczy nic nie będzie znaczył.

A Dobrzyńska wysiadła właśnie z wehikułu czasu i już wie, że następne pokolenia będą cenić jej twórczość na równi z takim Lemem.

Jeśli jako jedyne kryterium literackiego geniuszu przyjmiemy sukces komercyjny, to Helena Mniszkówna powinna mieć pomnik w każdym mieście. Myślę jednak, że literatura coś więcej.

Zgrabne. Najpierw Dobrzyńska wkłada w usta swoich adwersarzy tezę, której ci nigdy nie stawiali, a potem ją obala.

Wydałaś cztery książki w dość krótkim terminie. To wynik godny pozazdroszczenia.

Co jest godne pozazdroszczenia? Że ta pani ma na tyle dużo pieniędzy, by realizować swoje zachcianki? Przecież ona nie wydała żadnych książek. Zapłaciła firmie, która przyjmie każdy bełkot, by wydrukowała to, czego nie chcą wziąć normalne wydawnictwa.

A na koniec quiz.
Pytanie: Jak Dobrzyńska zareaguje na mój tekst?
a) stwierdzeniem, że jestem psychiczny, lub inną formą personalnej napaści;
b) merytoryczną polemiką;
c) milczeniem.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Front Obrońców Grafomanii

Z jakichś nieprzeniknionych dla mnie względów ostatni wpis poświęcony grafomańskiemu utworowi czy raczej reakcjom na ten utwór wywołał większą niż zwykle wściekłość obrońców grafomanii. Ale dzięki temu, analizując komentarze, mogę pokusić się o podsumowanie, jakimi metodami zwolennicy grzebulatury starają się mnie zdyskredytować.

Metoda pierwsza: zarzut pisania dla podniesienia sobie statystyk.
Zarzut, jak zresztą wszystkie inne, bez żadnego uzasadnienia, dowód, że jest inaczej, ma przeprowadzić oskarżony. Wredność tego zarzutu polega na tym, że taki dowód nie istnieje. Ale interesujące jest co innego: większość blogerów dąży do tego, by mieć jak najlepsze statystyki, przy czym to dążenie jest powszechnie uznawane za naturalne - skoro człowiek pisze, to zrozumiałe, że chce mieć jak najwięcej czytelników. W internecie można natknąć się na szereg porad, jak zwiększyć liczbę odwiedzających bloga i nikt nie traktuje tych porad jako pomagających osiągnąć coś niegodnego. A tymczasem okazuje się, że mnie nie wolno. Że Paweł Pollak ma pisać tak, by mieć tych czytelników jak najmniej. Jeśli wybrał temat wpisu, który potencjalnie przyciągnie czytających, to zrobił coś karygodnego, powinien wybrać taki, żeby pies z kulawą nogą się nie zainteresował. A kiedy pytam stawiającego podobny zarzut, co dla samego wpisu wynika z tego, że piszę dla podniesienia statystyk, to durnieje, bo nie potrafi odpowiedzieć, nie spodziewał się takiego pytania, zakładał, że będę zaprzeczał i tym samym się pogrążał, skoro wiarygodnie takiemu oskarżeniu zaprzeczyć się nie da.

Metoda druga: dowodzenie, że jestem słabym pisarzem.
Tu wyjątkowo jest jakieś uzasadnienie (choć zdarzają się komentarze, gdzie jest to formułowane jako prawda objawiona), komentujący wyciąga albo negatywne recenzje moich utworów, albo jakieś rzeczywiste bądź wydumane błędy z moich książek. Ponieważ nie ma książek z samymi dobrymi recenzjami i nie ma książek bezbłędnych, tą metodą da się udowodnić każdemu pisarzowi, że słabo pisze. Ale jej wredność polega na czym innym: otóż sięgający po tę metodę sugeruje (i to skutecznie), że tak właściwie piszę tylko trochę lepiej od krytykowanych autorów. Że mówimy o trochę lepszym i trochę gorszym pisarzu, a nie o osobie umiejącej i nieumiejącej pisać. Że to jest różnica poziomów, a nie przepaść.
Czego stawiający ten zarzut nie potrafi wyjaśnić, mimo że jest przeze mnie pytany, to jaki związek zachodzi między poziomem tekstów moich a krytykowanego autora. Pytanie zbywa zawsze milczeniem, bo musiałby przyznać, że czepianie się mojej twórczości implikuje, że stanowi ona z twórczością grafomana naczynia połączone. Że swoimi zarzutami postawił tezę: im gorsza moja twórczość, tym krytyka tekstu grafomana mniej uzasadniona. Z tego jednak by wynikało, że krytykować cudze teksty mogą tylko ci, którzy piszą dobre książki, więc i ja miałbym prawo takiego krytyka zapytać, jaką dobrą książkę, uprawniającą go do krytykowania mojej, napisał.
Drugim końcem tego kija, którym tak poręcznie się mnie bije, jest twierdzenie, że jako pisarz (tutaj w domyśle: dobry) nie powinienem zajmować się grafomanami, tylko swoją twórczością. Najwyraźniej w tym względzie też mam jakieś mniejsze prawa niż np. taki Stanisław Barańczak, który z upodobaniem rozbierał na czynniki pierwsze utwory grafomanów, a nikomu nie przyszło do głowy twierdzić, że to niegodne wybitnego poety.

Metoda trzecia: zarzucanie braku kultury i oskarżanie o obrażanie autora.
Rzucanie na kogoś potwarzy jest przejawem braku kultury, ale ten dysonans obrońców grafomanii bynajmniej nie razi. Wezwani do udowodnienia oskarżenia, wskazania cytatów zawierających niekulturalne czy obraźliwe wobec autora sformułowania, po prostu kulturalnie zabierają dupę w troki. I dobrze jeśli na tym się skończy, bo obrońcy kultury nie mają żadnego problemu z tym, żeby zamieścić na moim blogu wulgarny komentarz albo zwyzywać mnie na przykład od psychicznych.
Wśród obrońców grafomanii świadomość, że atak na tekst nie jest personalnym atakiem na autora, nie istnieje. Krytykowanie, że stół ma nierówne nogi, jest dla nich równoznaczne z nazwaniem stolarza debilem. Pewnie sami tak robią, że przy krytyce rzucają epitetami, więc argumentować mogę sobie do woli, że to nonsens, dla nich jest dogmatem, że obraziłem autora. Nie potrafią powiedzieć, jak, czym, w jaki sposób, ale wiedzą, że obraziłem.

Metoda czwarta: zarzut, że forma krytyki niewłaściwa.
Pytam dlaczego niewłaściwa, ale się nie dowiaduję, bo obrońcy grafomanii uznali, że najporęczniej będzie obsadzić mnie w roli dziada, który gada do obrazu. Mogę więc się tylko domyślać, że niewłaściwa, bo prześmiewcza. Jak rozumiem, zamiast śmiać się z czyjegoś tekstu, należałoby sucho wyliczyć, może jeszcze w tabelce, jakie błędy się w nim znalazły. Barańczak to miał szczęście, że nie było internetu, kiedy pisał „Książki najgorsze”.

Metoda piąta: zarzut obsesyjnego zajmowania się tematem.
Tutaj obrońcom grafomanii idealnie podpasował tytuł wyśmiewanej książki, więc błyskotliwie wskazywali, że zajmowanie się grafomanią i Martą Grzebułą świadczy o mojej obsesji. Na dwieście osiemdziesiąt postów przynajmniej dwieście pięćdziesiąt jest o czymś innym niż grafomania, co łatwo sprawdzić, bo archiwum jest dostępne, ale obrońców grafomanii fakty nie interesują. Także ten, że „Obsesja” była drugim tekstem Grzebuły, którym się zająłem. Na piętnaście przez nią napisanych. Czyli jeśli przyjąć zarzut, wyjdzie na to, że obsesję na punkcie danego autora ma się wtedy, jeśli pisze się jedną recenzję na siedem wydanych przez niego książek. Wolno pisać jedną na dziesięć.
Tutaj znowu najwyraźniej obowiązują mnie jakieś ograniczenia nieznane innym użytkownikom internetu, gdyż inni mogą prowadzić blogi tematyczne i cały czas pisać o jednym, a ja nie. Nie wolno mi poświęcać zbyt wielu tekstów wydawnictwom ze współfinansowaniem, bo zaraz przylatuje jakiś obrońca grafomanii i krzyczy, że mam obsesję.

To były metody, teraz pytanie, dlaczego ten front w ogóle istnieje. Wielokrotnie wspominałem o czołowej niemieckiej grafomance Simone Kaplan. Kobieta zbiera regularnie cięgi, jej utwory są przedmiotem drwin, powstają parodie jej tekstów. Nie znalazłem żadnego głosu oburzenia na to „obrażanie”, na tę „niewłaściwą krytykę”, nikogo nie razi utworzenie prześmiewczego określenia „kaplatrystyka”, przeciwnie, wszyscy są oburzeni, że autorka za twórczość niespełniającą żadnych standardów chce brać od czytelników pieniądze. W Polsce fuszer jest pod ochroną. Zamiast oburzenia, że ktoś chce zarabiać na gniocie, że oszuści wciskają tego gniota czytelnikom jako pełnoprawną książkę, jest bagatelizowanie zjawiska i dezawuowanie krytyka. Na zasadzie, może i ma rację, ale przecież nie ma specjalnie o co kruszyć kopii, a facet na dodatek jest brudny, zezowaty i w ogóle jakiś nienormalny. Zamiast zdumienia, że ktoś, kto ewidentnie nie potrafi pisać, chwali się piętnastą wydaną książką, zdumienie, że ktoś śmiał to skrytykować. I tępienie ostrza krytyki, oczywiście nie przez polemikę z tekstem i zarzutami, bo tej nikt nie podejmuje, tylko przez atakowanie krytyka, wściekłych napaści nie wyłączając.

Moje pytanie, dlaczego tak się dzieje, dlaczego Polacy hołubią fuszerów, zamiast ich zwalczać. Bo w większości sami nimi są i żywią obawy, że jeśli zezwoli się na zwalczanie, w pewnym momencie przyjdzie kolej też na nich?

piątek, 21 listopada 2014

W Spodku

Jutro i pojutrze będę na Targach Książki w Katowicach. W sobotę będę na stoisku Sztukatera (nr 8) w godz. 13-15 i 16-17, a w niedzielę w godz. 11-13 i 15-16. Serdecznie zapraszam.

środa, 12 listopada 2014

Zamiast meczu

W najbliższy piątek o godz. 18.00 będę miał spotkanie autorskie w Dolnośląskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu (Rynek 58). Sala American Corner, II piętro, pok. 20. Jeśli ktoś nie chce patrzeć, jak nasi będę się męczyć z Gruzją, to zapraszam.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Jak kobra w najczulszy punkt, czyli zachwyt nad bolącym umysłem

Do tanga, jak wiadomo, trzeba dwojga, a do trójkąta trojga. Oprócz grafomanów, niestrudzenie przelewających na papier bezładny tok swoich myśli, i wydawnictw ze współfinansowaniem, które te wypociny publikują, mamy jeszcze blogerów zachwyconych bełkotem. I dzisiaj będzie o tych, którzy grafomańskie płody zachwalają nam jako znakomite powieści

Wybraliśmy recenzje „Obsesji” Marty Grzebuły, gdyż ta książka zebrała sporo pozytywnych opinii, a tymczasem, żeby dostrzec, że jej autorka nie potrafi pisać, wystarczy ukończyć liceum z oceną dobrą z języka polskiego. Z fragmentem powieści można się zapoznać, pobierając go ze strony „wydawnictwa” E-bookowo (z działu "Pliki"), a dla tych, którzy z polskiego mieli trójkę i nie potrafią sami rozpoznać, że to bełkot, kilka uwag do tekstu:

(…) wszystko to, co może ofiarować nam miłość. Zarówno piękno emocji, jak i ogromną tęsknotę oraz to, czego boimy się najbardziej; zdradę, upokorzenie, czy odrzucenie.

Ofiarować można wyłącznie coś, co obdarowanemu potencjalnie sprawi radość. Nie można ofiarować zdrady, upokorzenia czy odrzucenia. Zdradą można zranić, na upokorzenie można narazić, ale nie są to rzeczy, które się ofiarowuje.

Główny bohater Aleks i one kobiety; romans i miłość

One kobiety.

Rozczarowanie, zdrada, poniżenie i porzucenie, to również jest składowa tego uczucia. Uczucia miłości.

Co jest tą składową? Rozczarowanie, zdrada, poniżenie czy porzucenie? Czy też chodzi o to, że rozczarowanie, zdrada, poniżenie i porzucenie są składowymi tego uczucia?

Gruba warstwa śniegu pokryła uliczki, szczelnie otulając dachy domów.

Chodzi oczywiście o domy krasnoludków.

Jej piękne spojrzenie odbijające się w lustrze, zdradzało stanowczość i pewność.

Jak wygląda piękne spojrzenie?

Nigdy też nie był na tak szaleńczej imprezie, jaką zorganizował kolega. Śmiech, muzyka, kulig, petardy, zimne ognie i lejący się strumieniami alkohol, było to w takim samym stopniu fascynujące, co niebezpieczne.

Ponieważ śmiech, muzyka, petardy, zimne ognie i lejący się strumieniami alkohol to składowa… znaczy się składowe każdego sylwestra, więc rozumiemy, że o szaleńczym charakterze przesądza kulig. Kulig jest też niebezpieczny, bo można z sań wylecieć i fizjonomią w zaspę zaryć.

Zwłaszcza alkohol.

Aha, jednak nie kulig jest niebezpieczny, tylko alkohol. Tak, setki milionów ludzi na sylwestrowych balach nie mają świadomości, w jakim niebezpieczeństwie się znajdują. Można powiedzieć, że cała planeta jest zagrożona.

Śnieg skrzył się równie mocno jak gwiazdy na granacie nieba. (…) – Grace. – Kobieta niemal wyszeptała swoje imię, podając mu rękę. (…) On wiedział, że nie tylko podmuchy porywistego wiatru kołyszą nim na boki. Alkohol robił swoje.

Parka rozmawia sobie spokojnie na tarasie, słysząc nawet słowa wypowiadane niemal szeptem, ale szaleje taka wichura, że facetem kołysze na boki. Nie podrywając przy tym tumanów śniegu, który spokojnie się skrzy.

(...) zrozumiał, że alkohol zaczyna rządzić także jego umysłem, siejąc w nim spustoszenie.

Tak. Liczba neuronów niszczonych w mózgu przez alkohol jest potworna.

Widział przepływające przed oczami obrazy, rozmyte kształty, wirujące kolory,

Na nasz gust ktoś mu do szampana prochów dosypał.

Dziewczyna otworzyła drzwi wozu. Nakazała, skinieniem głowy, by wsiadł. Nie protestował, o nic nie pytał, był jej posłuszny. A może nie? Może czuł, jak alkohol obezwładnia nie tylko jego ciało, ale i w pełni przejmuje władzę nad umysłem?

Spustoszył, a potem przejął władzę.

Dojechali pod jej dom. Wokół, las, cisza, i śnieg aż po kolana. Z nieba już nie pojedyncze płatki, a niemal ściana śnieżnych gwiazd płynęła ku Matce Ziemi. A on siedząc w ciepłej, małej kuchni pił gorącą kawę.

Z samochodu do kuchni się teleportował i w ten sposób sforsował ścianę śnieżnych gwiazd płynącą ku Matce Ziemi.

Wielkie łóżko, ciepła pościel (…) Zapadła głęboka noc. Gdy otworzył oczy, dostrzegł na kominku, w którym wesoło hasały płomienie (…) Wychodząc do łazienki, spojrzał jeszcze raz w jej kierunku. (…) Tulił ją do siebie, jakby miał zamiar jej rozgrzanym ciałem stłamsić wędrujące po swoim ciele miliony szpilek zimna. Zima tego roku była wyjątkowo mroźna.

Podsumujmy: facet wypił gorącą kawę, przespał parę godzin w ciepłej pościeli w sypialni z kominkiem, na którym buzował ogień, po czym po wyjściu do łazienki musiał się ogrzać przy babce, bo zima była wyjątkowa mroźna. Czy ta łazienka znajdowała się pod gołym niebem?

Teraz, leżąc obok Grace mógł w pełni się rozgrzać, a ona niebywałą namiętnością umiała skutecznie wzniecić w nim płomień. Żar, jakże mu teraz miły. Ogień ten pochłaniał go i jednocześnie unosił na końcówkach swoich metaforycznych języków aż pod sam granat nieba.

Na czym ta „niebywała” namiętność polegała, się nie dowiadujemy. Wcześniej Grace jest opisana jako „niesamowicie piękna kobieta”. Typowe dla grafomana posługiwanie się pompatycznymi przymiotnikami, zamiast konkretnym opisem, czyli informowanie, chociaż powinno się pokazywać. Końcówką swojego metaforycznego języka.

A ona, dziewczyna o włosach czarnych, jak bezgwiezdna noc, spojrzeniu anioła i ciele bogini posiadła go tak, jak czyni to najlepsza mistrzyni w ujeżdżaniu.

Jakieś szczegóły można prosić? Czy anielskie spojrzenie to to samo, co piękne spojrzenie? Ciało której bogini? Kali? Jak posiadają mężczyzn najlepsze mistrzynie w ujeżdżaniu?

Kochali się, czy uprawiali seks? Nie wiedział, ale nie zależało mu w tej chwili na poznaniu odpowiedzi.

Umówmy się, że nas w takiej sytuacji ta akademicka kwestia też by mało interesowała.

Zacisnęła nogi na jego biodrach. Poczuł się jak w żelaznym uścisku. Zasygnalizowała zmianę pozycji. Zwinnym ruchem przerzuciła go na łóżku.

Bo to była mistrzyni olimpijska w dżudo.

Aleks opadł niczym liść na pełne gorąca ciało dziewczyny, po którym między okrągłymi, kształtnymi piersiami spływały kropelki potu.

Piersi miała silikonowe, więc siłą rzeczy nie zaliczamy ich do ciała. A między tymi piersiami leżał mężczyzna, który posuwistym ruchem spłynął z sufitu.

Delikatnym ruchem dłoni nakazałaby położył się na brzuchu. Usłuchał. (…) Grace całując jego plecy, muskając po nich raz piersiami, to znów językiem, drugą ręką delikatnie podążała w okolice krocza.

My się za bardzo na anatomii nie znamy, więc nie będziemy się upierać, że jak człowiek leży na brzuchu, to wzdłuż pleców podążamy w okolice inne niż krocze.

Zniżając się coraz bardziej, znalazła się pomiędzy jego umięśnionymi udami. Nic nie mówiąc, rozchyliła je, a jej oddech; szybki, urywany, zdradzał napięcie i podniecenie. Aleks rozłożył odruchowo ręce, jakby jego kończyny były ze sobą sprzężone.

Chodzi o to, że górne z dolnymi.

Niczym wąż wiła się po jego rozgorączkowanym ciele. Czuł nabrzmiałe piersi, rozgrzany brzuch i lekko drapiące, pięknie podstrzyżone włoski z jej wzgórka łonowego.

To, że pięknie podstrzyżone, rozpoznał po równomiernym drapaniu.

Znów leżał na plecach. A ona raz jak wąż, raz jak kocica, pląsała nad nim, prawie rozbudzając wściekłość.

Pląsawica jedna.

Wtedy właśnie rozpoczynała ten swój osobliwy taniec węża, który trwał aż do momentu, gdy wyginając się jak kotka,

Wężokotka.

A ona dociskając się wciąż do jego podbrzusza, zagarniała każdy centymetr naprężonej męskości w siebie. (…) Widziała w jego oczach pożądanie. Dostrzegała to dzięki subtelnej łunie światła lampki nocnej.

Widocznie tych centymetrów męskości było tak subtelnie mało, że po nich nie zorientowała się, że jej pożąda.

Miał ją na wyciągnięcie ręki, a nawet języka. Odruchowo przesunął nim po swoich spierzchłych wargach.

Co za palant, ma ją na wyciągnięcie języka, a liże siebie.

Grace co rusz odsuwała tę chwilę, której szaleńczo pragnął Aleks. Bolało go nie tylko ciało, ale i umysł.

Bolący umysł to jest kliniczny objaw zbyt długo powstrzymywanej ejakulacji.

– Wejdź we mnie, ale tak jakbyś miał wyważyć drzwi, z impetem. Zobaczysz, co się stanie.

My się domyślamy, co się stanie, jak facet będzie usiłował wyważyć drzwi penisem.

Autorką pierwszej recenzji, na jaką natrafiliśmy, jest niejaka Mystic, która informuje nas, że Grzebuła „świetnie opisała sceny zbliżeń, nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach”. Tak, nas szczególnie zachwycił ten szczegół, że mężczyzna może spadać jak liść. Poza tym upieralibyśmy się, że sceny zbliżeń z najdrobniejszymi szczegółami to pornografia, a nie literatura. „Jest to kolejny przykład, jak świetnych autorów mamy i jak świetnie wciągają czytelnika w swój, wykreowany świat”. Tak, świat, w którym alkohol jest niebezpieczny, wiatr nie podrywa śniegu, a człowiek, siedząc w ciepłym pomieszczeniu, marznie, bo za oknem jest zima. „I mimo, że nie są tak doceniani jak zagraniczni autorzy, piszą dla nas dalej i nie poddają się i za to bardzo dziękuję Pani Marcie, która zauroczyła mnie swoją twórczością”. Osoba zauroczona twórczością Grzebuły za motto swojego bloga obrała słowa Wisławy Szymborskiej, która przewróciłaby się w grobie, gdyby zobaczyła, że pod jej aforyzmem ktoś wychwala tego rodzaju grafomanię. Pewne wyjaśnienie, dlaczego wychwala, wystawiając maksymalną notę, znajdujemy w języku recenzji: „Kobiecego umysłu nikt, nie jest w stanie odszyfrować. Co skrywa się w jej głowie, wie tylko ona”. W czyjej głowie? W głowie umysłu? Może jeszcze bolącego? „Lektura jest tak wciągająca, że nie ma czasu na oderwanie się od niej”. Bo żeby się od czegoś oderwać, trzeba na to znaleźć czas. „Czytelniku jeżeli jesteś gotowy, przenieść się w ten świat i sprawdzić o czym pisze, nie czekaj, tylko zabieraj się za czytanie!”. Kto pisze? Świat? Można przy pisaniu robić błędy, mimo to, czytając, dostrzegać cudze, jednak Mystic najwyraźniej tego nie potrafi.

Przy kawie z książką używa takich sformułowań, że przez chwilę podejrzewaliśmy, że to blog samej Grzebuły. „Ktoś, kto kochanie wykorzystuje tylko do seksu, nie gra na uczuciach. Pożądanie to gra umysłu, dzięki której druga osoba osiąga to, czego pragnie”. Niewątpliwie w tych słowach została zawarta wielka mądrość życiowa, inspirowana wybitną powieścią „Obsesja”, ale nam nie udało się pojąć ani jednej, ani drugiej. „Ciągle myśli o Grace, jego sny o niej zakrawają o nutkę perwersji”. Zakrawają o nutkę? „Sytuacja Aleksa staje się na tyle skomplikowana, że doprowadza do obłędu, w którego sidłach ciężko się ogarnąć”. Nie wiemy wprawdzie, kogo sytuacja Aleksa doprowadza do obłędu, ale przyznajemy, że w sidłach rzeczywiście trudno się ogarnąć.

Niespodziewanie w recenzji natykamy się na nutkę krytyki: „Najczęściej seks w książkach balansuje na granicy pornolowatości do nad wyraz przesłodzonej tandety, gdzie każda część ciała jest opisana pod postacią metafory. Jeśli scena łóżkowa napisana jest z wyczuciem, to nie widzimy w tym nic złego. Tu w pewnym sensie tego wyczucia nie ma”. Ale chociaż recenzent (mężczyzna) dostrzega, że tekst Grzebuły to skrzyżowanie „pornolowatości” i przesłodzonej tandety, momentalnie się z tej nieśmiałej krytyki wycofuje, stawiając tezę, że to świadomy zamysł autorki. W efekcie książka dostaje osiem punktów na dziesięć. Tę wysoką ocenę i niechęć do zauważenia grafomanii może wyjaśnia następujący passus: „Jeśli coś czytamy to staramy się utwierdzić w przekonaniu, że czas na to poświęcony nie został zmarnowany”.

Autorka bloga Licencja na czytanie polszczyzną posługuje się trochę sprawniej niż dwójka wyżej wymienionych blogerów, jednak o języku powieści ma do powiedzenia tyle, że „jedyną wadą były lekkie powtórzenia, które rzuciły mi się w oczy. Nie psuły jednak one całkowitego odbioru, nie wpływały na gorszy całokształt powieści”. Jedyną wadą Quasimodo było to, że miał trochę za szeroki nos.

Lekko już zdeprymowani, weszliśmy na Blog kulturalny. Kulturalny, noblesse oblige, pomyśleliśmy sobie, może ktoś wreszcie dostrzegł, że to grafomańskie wypociny. Nic z tego. Blogerka nawet recenzji nie umie napisać ani swojej opinii przedstawić, książkę wyłącznie streszcza, z własnych refleksji ograniczając się praktycznie do krótkiego „książka bardzo wciągająca”. To już trzeba było dodać, że zasysa czytelnika jak pochwa Grace członka Aleksa.

Jedno z praw Murphy’ego mówi, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej, więc z bloga kulturalnego trafiamy do monweg, która w ogóle nie potrafi sklecić dwóch słów od siebie, i jej opinię poznajemy dopiero w odpowiedzi na komentarze. Oczywiście pozytywną. Zapewnia, że po książkę warto sięgnąć. Książkę, której „główny bohater to londyńczyk Aleks i jego kobiety”. Mamy Boga w trzech osobach, możemy mieć głównego bohatera składającego się z mężczyzny i iluś tam kobiet.

Na szczególną uwagę zasługuje recenzja niejakiej Natalii Z.

On jednak pozostaje niewzruszony na ich wdzięki a łączy go z nimi tylko dziki i namiętny sex.

Obecnie niewzruszenie na wdzięki nie jest problemem, można łyknąć viagrę.

(…) spotkane na jego drodze dziewczyny są wyłącznie przygodami i odskocznią od kompletnego zwariowania.

Po przespaniu się z dziewczyną wraca do psychiatryka.

Jego sny w którym upojnie i dziko kocha się z nieznajomą, popędzają go niemal w obłęd. Czy przerwie swoją tyranię?

Precz z gramatyką, interpunkcją, leksyką i logiką!

Od samego jej zaczęcia pomyślałam sobie „Tak, to jest coś.”

To i tak dobrze, że nie od poczęcia.

Jak każdy facet kierował się żądzą, która odwróciła się od niego i niczym kobra zaatakowała go w najczulszy jego punkt.

Tak, panowie, jak żądza się od was odwróci, to patelnią zasłaniać najczulszy punkt, bo kobry atakują.

Pierwszy raz czytałam książkę która miała w sobie tyle scen erotycznych zawartych w sobie. (…) Dzięki temu też, książka stała się niemal bardziej zrozumiana przez czytelnika, (…).

Bo nic tak nie rozjaśnia umysłu jak zawarta w powieści „pornolowatość” zawarta w powieści.

Ocena to oczywiście entuzjastyczne pięć punktów na sześć możliwych: „Gratuluję takiej książki i jak najbardziej podpisuję się pod tym, by było takich pozycji więcej.”

Nie wątpimy, iż Grzebuła ten postulat spełni, ale przerażające jest co innego. Młoda recenzentka informuje nas, że jest pisarką, przy czym nie chwali się żadną książką (nawet wydaną ze współfinansowaniem). Rozumiemy, że tą pisarką ma zamiar dopiero zostać, ale ponieważ to pojęcie uległo ostatnio potężnemu rozszerzeniu, absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, by przyznać sobie tytuł awansem. I dla pisarskiej kariery Natalii Z. punktem odniesienia będzie pseudotwórczość Grzebuły oraz, jak można wnioskować z zamieszczonej na blogu listy wydawnictw, podobnych Grzebule autorów. Lwią część czytanych utworów stanowią dzieła wydane ze współfinansowaniem i na poważnie się zastanawiamy, czy Natalia Z. nie ma za grosz talentu, czy też jej językowa nieporadność wynika z tego, że czyta głównie utwory osób, które są z polszczyzną na bakier. To możliwe, skoro cała masa pisarzy nauczyła się pisać, po prostu czytając dobrą literaturę. Nie dość, że Grzebuła pisze, to jeszcze najwyraźniej chowa sobie następców, którzy przejmą od niej pałeczkę.

Szukamy dalej, natrafiamy na blog Cyrysi i przeczytawszy opinię „autorka doskonale operuje piórem i nadaje słowom niebywałą lekkość”, spadamy z krzesła. Może i doskonale operuje piórem, jak ma pacjentowi coś przetkać, ale na pewno nie, pisząc powieści. Jeśli zaś cokolwiek nadaje słowom, to nie lekkość, tylko niewłaściwe znaczenia. Potem kojarzymy, że Cyrysia to blogerka, która zachwycała się książką, gdzie narrator był wzywany przed oblicze waginy, co wyjaśnia tę pochlebną ocenę: Cyrysia jest literacką daltonistką i śmiało każdy grafoman w poszukiwaniu pozytywnych recenzji może słać jej swoje wypociny.

Autorka bloga Druga Nibylandia informuje nas, że Grzebuła to taka wybitna pisarka, która w tyle zostawia nie tylko polską, lecz także zagraniczną konkurencję:

Miałam do czynienia z erotykami i... były koszmarem. Nie dość, że postacie co stronę uprawiały seks, to jeszcze słownictwo okazywało się skandaliczne. W tym przypadku seksu nie brakuje, ale - choć opisany odważnie - to jednak ze smakiem i klasą, jakich brakuje rzekomym amerykańskim bestsellerom. Cóż, autorki tamtych, pożal się Boże, dzieł powinny uczyć się od Pani Grzebuły.

W pełni się zgadzamy, że passusy w rodzaju „raz jak wąż, raz jak kocica, pląsała nad nim, prawie rozbudzając wściekłość” to jest klasa sama w sobie. Byśmy nawet powiedzieli, że w szkole pisarstwa to jest klasa pierwsza. Podstawowa. Kiedy jeszcze nie umie się pisać. W pełni się też zgadzamy, że to skandal, że w erotykach bohaterowie co stronę uprawiają seks. W erotykach bohaterowie powinni uprawiać kapustę. I w pełni się zgadzamy, że „rzekome amerykańskie bestsellery” są pozbawione smaku i klasy i należy je wytępić. Zmuszenie autorek tamtych, pożal się Boże, dzieł, żeby uczyły się od pani Grzebuły, wydaje się nam zresztą dość skuteczną metodą, by „rzekome amerykańskie bestsellery” przestały nimi być.

„Cała historia opowiedziana jest pięknym, literackim językiem i pozbawiona nudnych dłużyzn, będących zmorą wielu psychologicznych powieści”. Na taką opinię natrafiamy w serwisie Szufladanet. Jeśli ten opis stosunku Aleksa i Grace nie jest nudną dłużyzną, to my jesteśmy Trójca Święta. Ciekawsze jednak jest, kto wystawił tę laurkę. Otóż niejaka Luiza „Eviva” Dobrzyńska. Domorosła pisarka, która uwielbia twierdzić, że wśród pozycji wydanych „ze współfinansowaniem” jest wiele bardzo dobrych, podczas gdy tradycyjne wydawnictwa wypuszczają chłam i bełkot. Poproszona jednak o wskazanie, pod jakim konkretnie względem powieści publikowane przez te tradycyjne nie spełniają wydawniczych standardów, nabiera wody w usta. No i teraz widzimy, jaką twórczość uznaje za bardzo dobrą. Pozostaje pytanie, czy nie potrafi dostrzec, że język Grzebuły z literaturą na najmierniejszym poziomie nie ma nic wspólnego (co odpowiednio świadczy o jej własnych językowych kwalifikacjach), czy też kierując się self-publisherską solidarnością, świadomie wprowadza czytelników w błąd. W tym miejscu warto spojrzeć na stronę redakcyjną „Obsesji”. Otóż okazuje się, że redakcję robiła inna self-publisherka, niejaka Pola Pane. Trochę jesteśmy zdziwieni, bo pani Pane ze swym ogromnym doświadczeniem jednej wydanej za własne pieniądze książki pouczała nas, jak się pisze powieści, więc byliśmy przekonani, że zredagowany przez nią tekst będzie przynajmniej akceptowalny, ale widać, że z Pane taka sama redaktorka, jak pisarka. Owszem, dostrzegamy, że nazwisko Pane widnieje w rubryce „Korekta”, ale korekta jest równie fatalnie zrobiona („Grace? To nie jest Polskie imię”), poza tym z zapisu wnioskujemy, że wydawca nie zna pojęć edytorskich. W tej samej rubryce jest informacja „Autorska”, co zdaje się ma znaczyć, że redakcję zrobiła sama Grzebuła (jeden z absurdów self-publishingu, pisarz nie może sam poprawiać swojego tekstu), tymczasem „korekta autorska” to konkretne pojęcie, oznaczające proces akceptowania lub odrzucania przez autora redaktorskich poprawek.

Nie znaleźliśmy żadnej negatywnej recenzji „Obsesji”, choć normalnie nigdy nie ma takiej sytuacji, by książka podobała się wszystkim recenzentom. Wymieniona wyżej dziewiątka zachwala kompletną grafomanię jako doskonałą literaturę. Nikt nie dostrzegł i nie ostrzegł czytelników, że wciska im się żenujące wypociny. Dlaczego? Czy potrafiący pisać po polsku, renomowani blogerzy dzieł selfów w ogóle nie biorą do ręki? Biorą, ale jeśli to chała, odstępują od recenzowania, żeby nie urazić autora? Czy też po paru stronach, dostrzegając, że chała, rzucają w kąt? Ale kto ma wtedy przeciwstawić się lansowaniu par excellence grafomanów jako normalnych, a do tego dobrych pisarzy?

poniedziałek, 3 listopada 2014

Pod Wawelem

Po krakowskich targach książki pojawiło się sporo głosów krytycznych, że komercja, spęd i pod względem estetyki też nie najpiękniej, ale muszę powiedzieć, że zupełnie tych głosów nie podzielam. Mnie się same targi podobały, trochę mniej mniej niż skromna moja na nich rola, ale powiedzmy, że pod tym względem zaskoczenia nie było.

Do wpadek organizatorskich się powoli przyzwyczajam, więc jakoś specjalnie mnie nie zmartwiło, że na stoisku zabrakło tabliczki z moim nazwiskiem, ani to, że po skończonej imprezie nie bardzo dało się wyjechać (podobno jeden z wydawców, który się poskarżył, że nikt nie kieruje ruchem, usłyszał, że jak mu się nie podoba, to może się nie wystawiać). Na plus zapisuję rozmowę z każdym czytelnikiem, który zechciał się przy naszym stoliku zatrzymać albo usiąść. Miło też było spotkać znajomych z branży, w tym blogerów, a pewną blogerkę proszę o wybaczenie, że się powtarzałem, wypominając jej, że bezskutecznie czekam na obiecaną recenzję. Najpierw spotkaliśmy się w przejściu, a później blogerka podeszła do naszego stolika i kiedy podawała nazwę swojego bloga mojej koleżance, ja nie mogłem się powstrzymać od uwagi, że to ten blog, na którym nie ma recenzji moich książek. Tak już mam, że jak złośliwość jest udana, to szkoda mi ją zachowywać dla siebie :-)

Targi może rzeczywiście trochę są kiermaszem, ale tłum przechodzący między stoiskami i gigantyczna kolejka do wejścia pokazały, że czytelnicy takiego kiermaszu potrzebują. Patrząc na tych ludzi, aż trudno było uwierzyć, że czytelnictwo w Polsce leży i kuleje. Zetknęliśmy się też z dowodem na to, że pisarzy jednak w Polsce się ceni, gospodyni agroturystyki, w której nocowaliśmy, na wieść o tym, że jej gośćmi są pisarze, przygotowała ręczniki (normalnie trzeba przywieźć własne) i mydło dla każdego z osobna :-)

Mniej udana była impreza o nazwie Kulturkampf, w której miało wziąć udział kilku autorów, przy czym nie wszyscy przyszli. To, że organizatorom nie udaje się ściągnąć publiczności na spotkanie bez znanych nazwisk, jest zrozumiałe, ale że nie udaje im się ściągnąć samych autorów, to swego rodzaju novum. Choć to, że nie wszyscy się pojawili, doceniłem, kiedy przyszło mi wysłuchiwać poematu jakiegoś domorosłego poety, który katował nas przez pół godziny (na prezentację miał być kwadrans) swoimi grafomańskimi wypocinami. Kiedy się nie zna gramatyki i uważa, że połączone bez ładu i składu obrazy, symbole i nawiązania biblijne dadzą coś mądrego, należy sobie odpuścić pisanie. Miałem ochotę wyjść albo poczytać sobie coś na smartfonie, jednak powstrzymała mnie myśl, że przecież poeta z kolei mnie będzie robił za publiczność. Tymczasem facet po swojej prezentacji bezczelnie oświadczył, że musi iść, i zabrał dupę w troki. Szczęście miała pewna czytelniczka, która przyjechała aż z Olkusza, bo przez spóźnienie nie musiała stawiać sobie pytania, dlaczego ludzie bez talentu koniecznie usiłują pisać. Czy ktoś pozbawiony talentu za wszelką cenę usiłuje wystartować w igrzyskach olimpijskich? Tak swoją drogą Olkuszankę też przepraszam za pewną zbyt osobistą uwagę – coś nie miałem dobrego dnia :-( – i jeśli przypadkiem czyta te słowa, to proszę ją o kontakt (mail w lewej kolumnie), bym mógł wyrazić skruchę bardziej personalnie.

A później był powrót do Wrocławia w gęstej mgle i chciałbym się dowiedzieć, kiedy w końcu policja zajmie się piratami drogowymi, którzy doskakują z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i światłami domagają się ustąpienia z drogi, wymuszające nerwowe reakcje.

poniedziałek, 27 października 2014

Cztery i pół grosza

Jest projekt nowelizacji prawa autorskiego, wprowadzający w końcu tantiemy dla pisarzy i tłumaczy od wypożyczeń ich książek z bibliotek. Tylko proszę nie myśleć, że Platformę pod nową premier nagle zaczął obchodzić los twórców. Ewę Kopacz obchodzi wyłącznie to, że Komisja Europejska dowali Polsce kary, jeśli to rozwiązanie nie zostanie wprowadzone. Platforma zwlekała i zwlekać będzie do ostatniej chwili (czyli chyba do końca przyszłego roku), bo na te tantiemy trzeba wyłożyć pieniądze z budżetu, a przecież dla polskiego rządu (jakiegokolwiek) dać coś twórcom, to niemal dyshonor.

Tantiemy od wypożyczeń funkcjonują w innych krajach europejskich, w niektórych od dawna. Niestety, jesteśmy w Polsce, gdzie wszystko przybiera karykaturalną formę. I chociaż zasady są jasne: owe tantiemy nie mogą wiązać się z opłatami za biblioteki ani nie powinny uszczuplać dotychczasowego budżetu bibliotek, rząd polski, zamiast poszukać dodatkowych środków, wymyślił sobie, że po cichu przerzuci ten koszt na czytelników. Do artykułu 28 został mianowicie dodany ustęp drugi w brzmieniu: „Pobieranie opłat przez jednostki wymienione w ust. 1 [czyli generalnie biblioteki], w granicach potrzebnych dla pokrycia kosztów ich działalności nie stanowi osiągania bezpośrednio lub pośrednio korzyści majątkowej”. Innymi słowy: biblioteki nie mogą brać od czytelników pieniędzy, ale wzięcie pieniędzy na czynsz, zakup książek i pensje pracowników nie jest braniem pieniędzy od czytelników. Dobrze, że mająca obywateli za durniów Omilanowska nie została ministrem sprawiedliwości, bo jeszcze do kodeksu karnego mogłaby wprowadzić zapis, że okradanie ludzi nie jest wprawdzie dozwolone, ale zabranie komuś paru rzeczy na własne potrzeby nie jest kradzieżą.

Łatwo sobie teraz wyobrazić, co się będzie działo: biblioteki zaczną pobierać opłaty, a bibliotekarze będą tłumaczyć rozzłoszczonym czytelnikom, że to dlatego, że trzeba pisarzom wypłacać tantiemy od wypożyczeń. Na taki niuans, że to chamski rząd próbuje zatrzymać w budżecie pieniądze, które ma obowiązek z tego budżetu wyłożyć (damy na tantiemy, ale mniej na biblioteki, które zrekompensują to sobie opłatami), nikt oczywiście nie zwróci uwagi. Rozwiązanie, które po części miało też ukrócić piractwo, obalając argument „jak biorę książkę z Chomika, to nie okradam autora, bo równie dobrze mogę wypożyczyć z biblioteki i autor też nic z tego nie ma”, obróci się teraz przeciwko pisarzom, a usprawiedliwienie złodziei będzie brzmiało „skoro to takie pazerne gnoje, że przez nich muszę płacić za bibliotekę, to trudno, żebym miał jakiekolwiek skrupuły, piracąc ich książki”.

A ile dostaną pisarze dzięki czytelnikom, których opłaty nie skłonią do przeniesienia się z biblioteki do Chomika? „Wartość wynagrodzeń za użyczanie należnego [tak w projekcie] twórcom i wydawcom w danym roku kalendarzowym, odpowiada 5% wartości zakupów zbiorów dokonanych przez biblioteki publiczne w poprzednim roku kalendarzowym, w tym 75% kwoty wypłacane jest twórcom, a 25% wydawcom”. Jaka to konkretnie kwota? Pracownia Bibliotekoznawstwa BN podaje, że w 2012 roku (nowszych danych najwyraźniej nie ma) biblioteki publiczne zakupiły książek za 73 253 893 złote. Wydały też ponad 10 mln złotych na prenumeratę czasopism, ale wątpię, by była ona brana tutaj pod uwagę. Nie wiem, co z publikacjami elektronicznymi, ale po pierwsze są to kwoty oscylujące wokół miliona, a po drugie pominę wypożyczenia e-booków, więc wyliczenie na podstawie samych książek powinno być miarodajne. A tych książek wypożyczono w 2012 roku 117 918 374. Są to wypożyczenia do domu, ustawa najwyraźniej nie ma obejmować udostępnień na miejscu: „Wynagrodzenie (…) nie przysługuje za udostępnianie utworów na terenie bibliotek publicznych dla celów badawczych lub poznawczych”. Niby jest ograniczenie, ale ponieważ wszystko da się podciągnąć pod cel poznawczy, więc pewnie to taki zapis, który ma pokazać, że rząd jest hojny, bo za udostępnianie też płaci, ale w praktyce twórcy nie zobaczą ani grosza.

Mamy dwie konkretne liczby, ale trzeba uwzględnić jeszcze parę aspektów i to, niestety, da się zrobić tylko szacunkowo. Z tej liczby wypożyczeń część to książki, do których prawa autorskie wygasły. Jak duża część? W grę wchodzą nie biblioteki szkolne, w których hurtem wypożyczane są lektury, tylko publiczne, gdzie większym wzięciem cieszą się nowości, więc przyjmijmy, że 10%. Zwłaszcza że spora część tych utworów ze względu na datę wydania udostępniana jest właśnie tylko na miejscu. Idźmy dalej. Nie są to tylko polskie książki, również zagraniczne. Jak kształtują się proporcje? Podaje się, że liczba przekładów i utworów rodzimych wypada mniej więcej pół na pół, ale zagraniczne pozycje ukazują się w większych nakładach. To znaczy, że również częściej są wypożyczane. Przyjmijmy relację 65% do 35%. Za przekłady również będą tantiemy, tłumacz dostanie 30% tego, co pisarz.

Mamy wszystkie liczby, możemy przystąpić do rachunków. Pięć procent z kwoty, jaką biblioteki przeznaczyły na zakup, to 3 662 694,65 zł. Liczba wypożyczeń pomniejszona o 10% wynosi 106 126 537 (w zaokrągleniu). Na tę liczbę wypożyczeń 65% czyli 68 982 249 to przekłady, a 35% czyli 37 144 288 oryginalne utwory polskie. Mamy więc równanie z dwiema niewiadomymi:

37 144 288•x + 68 982 249∙•y = 3 662 694,65
gdzie x to kwota, jaką ma otrzymać autor, a y kwota, jaką ma otrzymać tłumacz. Ponieważ y = 0,3x:
37 144 288 • x + 68 982 249∙•x • 0,3 = 3 662 694,65
37 144 288 • x + 20 694 674,7 • x = 3 662 694,65
57 838 962,70 • x = 3 662 694,65
x = 0,06
Sześć setnych złotówki, czyli 6 groszy. Z tego autor ma oddać wydawcy 25%, czyli zostanie mu cztery i pół grosza.

Cztery i pół grosza.

Autor za wypożyczenie książki ma otrzymywać tantiemy w wysokości czterech i pół grosza.

Niemożliwe.

Sprawdziłem wyliczenia, bo może się gdzieś rąbnąłem. Wyszło tak samo.

Cztery i pół grosza.

Kurwa.

Prawie dziesięć razy mniej niż w Szwecji. Czy tamtejsza przeciętna pensja jest dziesięć razy wyższa niż w Polsce? Nie. Jakieś trzy i pół raza. Symptomatyczne jest też, że Szwedzi bardziej cenią tłumaczy. Dostają oni połowę tego, co pisarze, a nie mniej niż jedną trzecią. 30% z sześciu groszy to 1,8 grosza, odjąwszy 25% dla wydawcy, zostaje 1,4 grosza. Wysiłek tłumacza przysparzającego kulturze polskiej światowe dzieła rząd polski wycenia na jeden i cztery dziesiąte grosza.

Kurwa.

W świetle tych zawrotnych kwot jasne stają się absurdalne z pozoru zapisy ustawy, jak na przykład ten, że pieniądze dostaną tylko ci twórcy, którzy się zarejestrują. Wiadomo, że część (przynajmniej w pierwszych latach) przegapi, inni uznają, że gra niewarta świeczki, przez co te okruchy dla pozostałych staną się odrobinę większe. Także przez to, że maksymalną kwotę, jaką może dostać pisarz, ograniczono do pięciomiesięcznego średniego wynagrodzenia. Bo to przecież byłby skandal, gdyby bardzo popularny autor zarobił z tantiem od wypożyczeń pełną krajową roczną pensję. A zatem w duchu socjalistycznej równości najlepsi oddadzą tym słabszym swoją nadwyżkę.

Jeśli będzie komu oddać, bo ustawa przewiduje, że wynagrodzenia nie będą wyliczane na podstawie rzeczywistej liczby wypożyczeń, tylko szacunkowej, na bazie wykazów z wytypowanych bibliotek. Wziąwszy pod uwagę, że bibliotek publicznych jest ponad osiem tysięcy, a średni nakład beletrystyki to trzy tysiące trzysta egzemplarzy, z czego przecież do tych bibliotek nie trafia ani całość, ani nawet większa część, może się okazać, że jakiś twórca (np. silnie osadzony w danym regionie) będzie wprawdzie często wypożyczany, ale nie w tych bibliotekach, w których będą dokonywane obliczenia. A jak podaje Pracownia Bibliotekoznawstwa BN 90% bibliotek publicznych jest skomputeryzowanych, więc prowadzenie realnej statystyki nie stanowiłoby żadnego problemu.

Proszę mi wytłumaczyć, jak to jest, że minister rolnictwa może załatwić rolnikom 27 groszy za kilogram zutylizowanych jabłek i to od ręki po pojawieniu się problemów ze skupem, a minister kultury dopiero pod batem Brukseli łaskawie daje pisarzom i tłumaczom odpowiednio 4,5 i 1,4 grosza. Jednocześnie de facto przerzucając ten koszt na czytelników. Czy w budżecie brakuje pieniędzy? Przecież 280 milionów na kopalnię się znalazło. Ktoś powie, norma. Demokracja demokracją, ale na partię, która górnikom nie da, zagłosować w Polsce nie można, bo taka partia nie istnieje. Szkopuł w tym, że nawet komuniści nie wpadli na pomysł, żeby dokładać do kopalni, w której skończył się węgiel. A „wolnorynkowa” Platforma tak. Twórcom zaś nie da, bo jest wolny rynek i mają sobie radzić sami. To jest dogmat obowiązujący również we wszystkich partiach (czyli na taką, która wesprze twórców, też w Polsce zagłosować nie można), nawet jeśli poza tym realizują lewacki program. Przeznaczając te 280 milionów na tantiemy za wypożyczenia, rząd mógłby dać pisarzom po 15 groszy i miałby zapewnione finansowanie na ćwierć wieku naprzód. Ale przecież Omilanowska to nie Sawicki, nie będzie się bić o twórców. Dała im jałmużnę i niech się cieszą. Chociaż, przepraszam, złe słowo. Jałmużna starcza na bułkę i daje się ją w taki sposób, że ta bułka nie staje obdarowanemu kością w gardle. No, ale Omilanowska jest ministrem od niedawna, jeszcze się musi tej kultury nauczyć.

czwartek, 23 października 2014

Doktor Jekyll w Krakowie

W najbliższy weekend wybieram się do Krakowa na targi, będzie mnie można spotkać na stoisku portalu Duże Ka (A42) w sobotę w godz. 17.00-18.00 i w niedzielę w godz. 11.00-12.00. Jak to ktoś powiedział, na blogu jestem Mr Hyde, w realu doktor Jekyll, więc bez obaw można podejść :-)

Uzupełnienie: W niedzielę będę też na imprezie o nazwie Kulturkampf.

poniedziałek, 20 października 2014

Samobój z ataku pozycyjnego

Patrzę na sondaże i oczom własnym nie wierzę, Tusk odszedł, Kopacz przyszła, i Platformie urosło. Czy któraś z pustych obietnic PO została w ten sposób zrealizowana? Czy nastąpiła obniżka podatków? Czy zostały skrócone o jedną trzecią postępowania sądowe? Czy weszła ustawa o in vitro? Czy objęto rolników podatkiem? Przecież nie. Czy Kopacz zapowiedziała, że którąś z tych obietnic zrealizuje? Ależ skąd. Więc jak można być tak durnym, by przepraszać się z Platformą, dlatego że premier inaczej się nazywa i zmienił płeć? Ale może źle interpretuję ten wzrost i do Platformy wcale nie wracają rozczarowani liberalni wyborcy, tylko napływają nowi, którym Tusk rzucił kiełbasę przed swoim wyjazdem do Brukseli. Nagle się okazało, że rząd ma sporo pieniędzy do rozdania. Najwyraźniej kryzys się skończył, kryzys, który do Polski nie dotarł, bo byliśmy zieloną wyspą, ale przez który Platforma podniosła podatki i który np. od blisko dziesięciu lat uniemożliwia zrewaloryzowanie tłumaczom przysięgłym stawek (wiem, że kryzys trwa krócej, ale rząd się tak, nomen omen, tłumaczy), Tuskowi zleciała z nieba mamona i postanowił kupić sobie wyborców. Niestety, mojego głosu Tusk ani Kopacz nie chcą kupić. Nie, to nie. W takim razie idę głosować na PiS. Miałem to zrobić dopiero w przyszłych wyborach parlamentarnych, ale skoro rząd postanowił realizować program opozycji, to chcę dać wyraz swojemu przekonaniu, że program opozycji winna realizować opozycja.

Tusk z Platformą są bezczelni, bo w zasadzie bez ogródek mówią swoim pierwotnym wyborcom: wy na nas i tak zagłosujecie, bo boicie się PiS-u, więc my będziemy mieli was gdzieś i waszym kosztem będziemy dbali o wyborców Kaczyńskiego. Ta strategia przeszła w poprzednich wyborach i najwyraźniej ma szansę przejść w następnych. Tyle że w ten sposób liberalni wyborcy będą podtrzymywać fikcję, że mają jakiegoś politycznego reprezentanta. Gdyby od PO się odwrócili, zostawiając jej głosy tylko PiS-owskiego elektoratu, którego interesy PO de facto reprezentuje, PO by padła, a na jej gruzach powstałaby partia rzeczywiście modernizująca Polskę, rzeczywiście dbająca o neutralność światopoglądową państwa, rzeczywiście stwarzająca przestrzeń do działania dla ludzi zaradnych i aktywnych.

Tak więc w wyborach do sejmiku województwa mój głos idzie na PiS. W wyborach do rady miejskiej nie będę głosował. Nie głosuję, odkąd odkryłem, że rada kompletnie nie jest zainteresowana egzekwowaniem uchwał, które podejmuje. Otóż rajcy uchwalili zakaz puszczania psów luzem na terenach miejskich parków. Zakaz bardzo mi się podoba, bo uprawiam jogging i czuję się nieswojo, kiedy podbiega do mnie obcy pies, a jak jeszcze ujada, to zwyczajnie się boję. Niestety, właściciele psów to, nazywając rzecz po imieniu, hołota, która nie zamierza respektować żadnych przepisów, więc zwróciłem się z prośbą do straży miejskiej o pojawianie się tam, gdzie biegam, bo biega też tam cała masa kundli, a straż miejska jest od tego, by wymierzać mandaty, jeśli kundel nie jest na smyczy. Dostałem odpowiedź, która, jeśli zajrzało się pod grzeczną formę i odcedziło wodę, w treści sprowadzała się do stwierdzenia: „Wisi nam to, nigdzie nie będziemy łazić”. Napisałem zatem do prezydenta miasta, który strażników nadzoruje, by przypilnował, żeby ci raczyli wykonywać swoją obowiązki. Prezydent odpisał mi, że strażnicy bardzo aktywnie walczą z nieprzestrzegającymi przepisów właścicielami psów, a na dowód podał, że przez rok wymierzyli bodajże sto siedemdziesiąt mandatów. Muszę powiedzieć, że nic mnie u rządzących nie wkurza równie mocno, jak kryjące się za takimi argumentami przekonanie, że obywatel to debil, który nie umie liczyć ani logicznie myśleć. Sto siedemdziesiąt mandatów na rok oznacza jeden na dwa dni. Tymczasem wystarczy przejść się wałem nadodrzańskim, żeby w ciągu pół godziny spotkać dziesięć osób łamiących przepisy, a zatem przy „intensywnym ściganiu” sto siedemdziesiąt mandatów strażnicy wystawiliby w ciągu jednego dnia. Do tego dochodziła okoliczność, że doskonale wiedziałem, że mandaty straż wystawia nie z własnej inicjatywy, lecz dopiero po skargach, bo sam złożyłem skargę na jedną panią, do której nie docierało, że nie życzę sobie, by jej kundel doskakiwał do mnie ujadając, kiedy biegnę. W końcu zgłosiłem to strażnikom i dopiero wtedy ukarali ją mandatem. To znaczy, nie od razu. Najpierw musiałem im wskazać, gdzie pani mieszka, bo do wezwania przyjeżdżali na przykład po półtorej godziny i bezradnie rozkładali ręce, że nie wiedzą, kogo ścigać. Ponieważ prezydent leciał sobie w kulki, napisałem do rady miejskiej, która z kolei nadzoruje prezydenta, by przypilnowała, żeby ten raczył wykonywać swoje obowiązki, a do nich należy pilnowanie, czy ze swoich obowiązków wywiązuje się straż miejska. Dostałem odpowiedź, że w sprawie nic się nie da zrobić, bo ciężko złapać srającego psa na gorącym uczynku, a kiedy gówno ostygnie, to trudno ustalić, kto je zostawił. Chociaż widywałem już strażników, którzy tak odwracali głowy, by przypadkiem nie zobaczyć, że pies wali na chodnik, a właściciel nie ma zamiaru sprzątać, nie wdałem się w polemikę, gdyż nie zasrywania miasta przez kundle dotyczyła moja skarga. I to właśnie panom i paniom rajcom napisałem, że moje pisma dotyczą nie uchwały o sprzątaniu, tylko o nakazie wyprowadzania psów na smyczy. Dostałem ponownie odpowiedź, że ciężko złapać srającego psa itd. Radni udawali, że wskazywana przez mnie uchwała nie istnieje, nie mówiąc o tym, żeby chcieli cokolwiek zrobić, by ją egzekwowano. A skoro tak, to pojawiało się pytanie, po co w ogóle ją podjęli. Żeby mieć poczucie, że na diety zarobili? No to beze mnie. Nie widzę powodu, bym swoim głosem dawał ciepłe posadki ludziom, którzy mnie lekceważą i zajmują się uchwalaniem przepisów, z góry zakładając, że będą one martwe.

Został jeszcze prezydent i tutaj idę głosować na kandydata bez szans, żeby Rafał Dutkiewicz miał mniejszy procent, bo kwestią nie jest, kto wygra (sondaże dają Dutkiewiczowi miażdżącą przewagę), tylko jakie dotychczasowy prezydent będzie miał poparcie. I szczerze powiem, że nie rozumiem, jakim cudem zwycięstwo w kieszeni ma polityk, który na krytykę, że Łódź ma znacznie większy budżet obywatelski niż Wrocław, arogancko oświadcza mieszkańcom, że jak im się nie podoba, to mogą wyprowadzić się do Łodzi, który wyrzuca sześć milionów złotych na zdjęcia Marilyn Monroe, który nic nie zrobił, żeby miasto nie było zasrane przez psy (jeśli się nie chce egzekwować przepisów, to można zlecić komuś sprzątanie, jak to ma miejsce np. w Berlinie). I dzięki temu Wrocław będzie zasraną Europejską Stolicą Kultury, bo prymityw prezydent nie rozumie, że do teatru nie wchodzi się w butach obsmarowanych gównem. O wjeżdżaniu służbowym samochodem pod tramwaj w czasie prywatnej eskapady i wciskaniu mieszkańcom kitu, że wracał od biskupa, choć ptaszki ćwierkają, że wycieczka była związana z aktywnością, której akurat biskupi nie pochwalają, nie wspomnę. Swoją drogą to kuriozalne: przedstawiciel władzy publicznej w kraju konstytucyjnie neutralnym światopoglądowo uważa, że usprawiedliwia go wyjaśnienie, że służbowym samochodem pojechał złożyć nad ranem życzenia świąteczne katolickiemu biskupowi.

Wyszło więcej o uciążliwych właścicielach psów (do samych psów nic nie mam) niż o polityce, ale to dlatego, że mój kontakt z nią jest ograniczony, bo przestałem oglądać polską telewizję. Kiedy kot obluzował mi kabel doprowadzający polskie programy, zauważyłem to dopiero wtedy, gdy chciałem obejrzeć mecz ze Szkocją. Do pierwszej bramki dla Szkotów, bo nie byłem naiwny i nie uwierzyłem, że zwycięstwo z Niemcami to było coś więcej niż gigantyczny fuks. Przypadkiem zresztą tego fuksa obejrzałem. Wróciłem do domu z otwarcia biblioteki w wiosce o nazwie Potasznia, które to wydarzenie miałem uświetniać swoją osobą, ale jako mało ważny uświetniający uświetniałem pod innym imieniem, bo pani, która przemawiała na otwarciu, nie uznała za stosowne sprawdzić albo zapamiętać, jak mam na imię – i włączyłem telewizor, żeby zobaczyć, jaki jest wynik. Akurat trafiłem na bramkę, więc zacząłem oglądać, czekając, aż Niemcy wyrównają. Niestety, „Czesny”, jak nazwisko naszego bramkarza wymawiał niemiecki komentator, cały czas im przeszkadzał, a potem nastąpił cud, przy którym wskrzeszenie Łazarza to był pikuś, i nasi strzelili drugiego gola. Ale w meczu ze Szkocją niemal wszystko wróciło do normy, a typuję, że do pełnej wróci w Gruzji, gdzie nam nakopią, i tak skończą się rojenia o awansie. Znowu będzie odbywało się pozbawione sensu liczenie, że jak wygramy wszystkie pozostałe mecze, to awansujemy, pod warunkiem, że Gibraltar zremisuje z Niemcami, a Szkocja wygra dwanaście do zera z Irlandią. Tę swoją opinię opieram nie tylko na przeszłych doświadczeniach, ale i na wypowiedzi Zbigniewa Bońka (obok Tomaszewskiego drugi człowiek w Polsce, który rzeczywiście zna się na futbolu), że Polacy nigdy nie będą w stanie tak prowadzić ataku pozycyjnego jak Niemcy czy Hiszpanie. A śmiem twierdzić, że kontrą to można raz na jakiś czas cudem wygrać mecz z dużo lepszym przeciwnikiem, a nie regularnie odnosić zwycięstwa nad równorzędnymi czy trochę słabszymi.

Ponieważ oglądam telewizję niemiecką, a nie polską, trochę żyję w tamtej rzeczywistości i dotarło do mnie, że Niemcy dyskutują, czy rzeczywiście zasadne jest karanie współżyjącego ze sobą rodzeństwa, jeśli odbywa się to za zgodą obojga i jeśli nie planują mieć dzieci. Taka dyskusja zamarzyła się profesorowi Janowi Hartmanowi w Polsce, o czym obwieścił na swoim blogu. Filozof najwyraźniej uznał, że skoro Polska sąsiaduje z Niemcami, jest razem z nimi w Unii Europejskiej i wykazała swoją wyższość w najważniejszej dyscyplinie sportu, to nie ma powodu, by Polacy nie potrafili ze sobą rozmawiać w równie cywilizowany sposób jak Niemcy. I dość boleśnie przekonał się, że mentalnie tkwimy w średniowieczu, że jesteśmy państwem de facto wyznaniowym (gdyby słyszał wyjaśnienia Dutkiewicza po rozbiciu służbowego samochodu, wiedziałby to wcześniej): został wyrzucony z Twojego Ruchu (gratuluję hipokryzji, panie Palikot), usunięty z komisji etyki przy ministrze zdrowia, znieważony przez „Wprost”, które zasugerowało, że chce sypiać z własną córką, zwyzywany w internecie od zboczeńców, żydów, pedofilów czy jakie tam jeszcze epitety „kulturalnym” obrońcom katolickiej etyki przyszły do głowy. Niemcy mogą dyskutować, czy jest sens utrzymywać religijnie motywowane przepisy, Duńczycy mogą dyskutować, ale Polacy nie, bo Polacy stoją moralnie wyżej od tych zdegenerowanych narodów. Tylko organicznie są niezdolni do skutecznego prowadzenia ataku pozycyjnego.

poniedziałek, 13 października 2014

Słynny awanturnik :-)

Evanart powraca. Może nie w wielkim stylu, raczej w kulawym, ale jest (szkoda, że zniknął na czas mojego eksperymentu). Jeszcze bez własnej strony, ale na portalu ProPosterus zapowiada, że grafomańskiej twórczości czytelnikom nie zabraknie. A w oczekiwaniu na wybitne gnioty, Ewa Matusz, twórczyni Evanartu, prezentuje nam swoją byłą autorkę:

LUIZA DOBRZYŃSKA-Gwiezdna Wojowniczka pióra czy Internetowego Fora?

A nie foruma?

Luiza Dobrzyńska autorka wielu książek o tematyce S-Fiction.

Super Fiction!

Pasji pisania oddała się już ponoć w wieku 12 lat ! Wydała 12 e-booków.

Dwanaście e-booków na dwunaste urodziny to jak tysiąc szkół na tysiąclecie.

Ogromna fanka Star Wars

Zdaje się, że „Star Treka”, a jako zagorzały wielbiciel „The Big Bang Theory” wiem, że mylenie tych dwóch seriali uchodzi wśród nerdów za świętokradztwo.

i posiadająca kopalnie wiedzy na ten temat.

Phi, żeby posiadała kopalnię diamentów, to by było coś.

Uwaga! Po rozmowie z tą panią o Gwiezdnych Wojnach , chce się sięgnąć po lekturę.Przećwiczyłam to na własnej skórze.

Dziękujemy za ostrzeżenie, że z tą panią o „Gwiezdnych wojnach” nie należy rozmawiać, i cieszymy, że ktoś za nas nadstawił skórę.

Wydawnictwa nie kwapią się do wydania książek Luizy Dobrzyńskiej na własny koszt,

Bo, jak twierdzi, trzeba mieć do tego nazwisko, plecy, znajomości albo status celebryty. 99% pisarzy zadebiutowało bez nazwiska, pleców, znajomości i statusu celebryty, pisząc po prostu dobrą książkę, ale kiedy nie potrafi się czegoś dokonać, to się opowiada dyrdymały, że winny jest świat i wszyscy wokół.

zapytaliśmy się dlaczego tak jest-odpowiadają nam jednym zdaniem: Już to gdzieś czytali i obawiają się o plagiat.

Żeby nie stała mu się krzywda?

Tylko te „plagiaty” cieszą się ogromną popularnością

Jakieś liczby można prosić?

Dość ostro o pisarce na swoim blogu wypowiada się słynny awanturnik Paweł Pollak

To ja :-)

który niestety tylko tym wypływa na powierzchnie w internecie.

Ja bym tam powiedział, że do powierzchni internetu trochę brakuje, ale mam rurkę, przez którą oddycham i wyglądam na szerokie wody internetu. To się chyba peryskap nazywa.

Zarzuca jej grafomanie, płytkość pisania i wzajemne przyklaskiwanie sobie

Wzajemne przyklaskiwanie sobie? Sugerujecie, że ma rozdwojenie jaźni? A głębokości pisania Dobrzyńskiej nie sondowałem, zatem płytkości zarzucać nie mogłem.

Cyt „Mogę żywić podejrzenie, że nią jest (bo którejś tam z kolei książki nie jest w stanie wydać w normalnym wydawnictwie) „

Nawet wyrwanym z kontekstu cytatem nie udało się udowodnić stawianej tezy, a jak brzmi pełna moja wypowiedź, można przeczytać w komentarzach do wpisu Pisarz, self-publisher, grafoman.

Tylko czy osoba o tak bogatym języku w literaturze swojej-można nazwać jej styl jako płytkość pisania?

My byśmy powiedzieli, że tu nie głębi, a giętkości brakuje.

Niewątpliwie jest królową internetu, forach

Królową forach? Forach ze dworach? A gdzie i kiedy była koronacja? Od dawna już nam miłościwie panuje?

i tam gdzie jak to się mówi potocznie jest akcja jest dym

Była akcja i wszystkie przecinki poszły z dymem?

Niejednokrotnie cicho dodaje oliwy do ognia w różnych plotkach i ploteczkach . Nie odnajduję tego u: Grocholi, Joanny Opiat-Bojarskiej, Marty Grzebuły-Łukomskiej, Doroty Masłowskiej etc. Pisarze oddający się swojej pasji nie bawią się w to. Po prostu tworzą.

Czyżbyśmy doczytali się krytyki? I kto to jest Masłowska? Prosimy nie wymieniać jakichś wannabe pisarek w zestawieniu z takim wybitnym nazwiskiem jak Grzebuła.