poniedziałek, 30 czerwca 2014

Elektroniczne e-booki, czyli jak zostać (pseudo)ekspertem

Na początku oświadczenie dla tych, którzy przygnają po tym wpisie i pałając świętym oburzeniem oraz bolejąc nad moim moralnym upadkiem, zechcą wyrazić swoją opinię, świadczącą o ich niezłomnej etycznej postawie (prezentowanej najczęściej anonimowo), że wpis powstał po to, by dowalić konkurencji i wypromować mój nędzny poradnik. Właśnie tak, celem tego wpisu jest zohydzenie konkurencyjnej publikacji, by nie zagroziła sprzedaży mojej, i jako taki jest on całkowicie pozbawiony merytorycznej wartości, a zawarta w nim krytyka wypływa z najniższych merkantylnych pobudek i w związku z tym nie może być traktowana poważnie. Świadczy ona jedynie o degrengoladzie Pawła Pollaka, którą to degrengoladę wielokrotnie zresztą na swoim prymitywnym blogu udowodnił.
Tych, którzy nie zrozumieją tego oświadczenia i dadzą wyraz swemu oburzeniu, pocieszę, że tępota jak na razie jest nieuleczalna, ale medycyna rozwija się tak szybko, że jeszcze za życia mają szansę doczekać tabletki.

Zakupiłem sobie poradnik Grażyny Grace Tallar pt. „Jak napisać i wydać książkę. Najskuteczniejsze narzędzie Public Relations dla każdego” (2013). Błąd ortograficzny w podtytule (nie ma powodu, by public relations pisać dużymi literami) i okoliczność, że książka ukazała się „ze współfinansowaniem” w firmie Poligraf, kazały mi podejrzewać, że dostanę do ręki niewąskiego bubla, i te podejrzenia sprawdziły się.



Książkę redagowały aż dwie osoby, Aneta Koperczak-Bilko i Klaudia Dróżdż, mimo to sporo w niej błędów i stylistycznych niezręczności:
W dedykacji czytamy: „Wspaniałej trójce ‘miracle’ dzieci (…)”. Dlaczego nie cudownych? Co to za pidgin?
„Jak wszystko na świecie, świat pisarzy i pisania także podlega zmianom”. Świat na świecie podlega zmianom.
„Reklama na żywo (…) jest kreacją naszego wizerunku jako osoby otwartej i nowoczesnej. Nasza marka zaczyna istnieć w wielu miejscach jednocześnie, a siła reklamy jest wzmocniona”. Nie ma to jak sentencja niczym cios pięścią między oczy.
„Fabuła powinna być zawsze oparta o nadzwyczajne, niespotykane wydarzenia”. Sędzia: Czy pokrzywdzona się opierała? / Tak, o beczkę. Jeśli nie o beczkę, to fabuła opiera się na czymś.
„Pisanie (…) to wiele odkryć wnętrza samego siebie (…)”. A może jednak własnego wnętrza? I może lepiej „ciągłe odkrywanie własnego wnętrza”?
„(…) wielcy wydawcy mogą zauważyć naszą książkę i zaproponować nam kontrakt”. Kontrakt to się proponuje piosenkarzom i menadżerom, szaremu autorowi w Polsce wydawca proponuje wydanie książki albo zawarcie umowy.

Ale powyższy anglicyzm jest niczym w zestawieniu z tym, że na innym anglicyzmie Tallar oparła całą koncepcję swojej książki. Otóż mieszkająca w Kanadzie i publikująca również po angielsku autorka przypisuje polskiemu słowu „pisarz” dokładnie ten sam zakres znaczeniowy, co angielskiemu „writer”, chociaż po polsku oznacza ono wyłącznie twórcę beletrystyki. Tymczasem dla Tallar pisarz to również autor poradników. A skoro pisarz tworzy poradniki, to są one (obok pamiętników, dzienników i biografii), zdaniem Tallar, rodzajem powieści (sic!). Od którego należałoby zacząć swoją przygodę z pisarstwem, bo taki poradnik biznesowy łatwiej napisać niż powieść właściwą. Ktoś mimo to nie czuje na siłach? „Pisanie nie wymaga takich wrodzonych zdolności, jakie musi posiadać muzyk, śpiewak operowy czy olimpijczyk”. Myślę, że każdy grafoman powinien sobie powiesić tę sentencję nad łóżkiem, by co wieczór utwierdzała go w przekonaniu, że bełkot, którym zarzuca świat, to prawdziwa literatura.

Dla Tallar książka nie jest celem samym w sobie, lecz metodą, by wypromować się jako ekspert w danej dziedzinie („(...) napisana przez nas publikacja jest najsilniejszym narzędziem promocji siebie jako eksperta (…)”). Przy literaturze fachowej można by się jeszcze z takim podejściem zgodzić (ze stylem już nie bardzo), jednak przy pięknej jest ono co najmniej dziwne. Ale, jako się rzekło, autorka jednej od drugiej nie odróżnia. Tallar wyznaje filozofię, że należy najpierw przeprowadzić badania, na co jest zapotrzebowanie, i na taki temat pisać. Ale chociaż sam piszę o tym, co mi w duszy gra, to nie potępiam i nie odrzucam takiego komercyjnego podejścia, przeciwnie, dostrzegam, że moje jest trochę bez sensu, skoro chciałbym z pisania się utrzymywać. Niemniej jednak wszystko ma swoje granice. Tallar ocenia, że najlepiej sprzedaje się humor, poleca więc osobom poczucia humoru pozbawionym, by takowy w sobie wyrobiły. Zacząć należy „od czytania śmiesznych historii, felietonów, anegdot (…)”. Potem „poczucie humoru można rozwijać za pomocą ćwiczeń fizycznych i relaksacyjnych”. Nic tak nie wyrabia umiejętności opowiadania dowcipów, jak pompki, brzuszki i przysiady. Zdaniem Tallar rozwijaniu umiejętności pisania z humorem ma też sprzyjać częste śmianie się na głos. No, ludzie.

Jak wspomniałem, autorka mieszka w Kanadzie. I pisze tak, jakby jej czytelnik też mieszkał w Kanadzie, poradnik jest kompletnie oderwany od polskich realiów. Otrzymujemy rady w stylu „zapisz się do klubu Toastmaster International”, cytowani są wyłącznie anglojęzyczni pisarze i przykłady takowych mają dowodzić, że na self-publishingu można zarobić 150 tysięcy dolarów, chociaż nad Wisłą jeszcze żaden self-publisher nie zarobił na książce nawet jednej dziesiątej tego, i to w złotych, a nie w dolarach. Z tej samej parafii jest wyżej cytowane stwierdzenie, że po samodzielnej publikacji „wielcy wydawcy mogą zauważyć naszą książkę i zaproponować nam kontrakt”. Jakoś Wydawnictwo Literackie ani W.A.B. nie szuka talentów wśród autorów Poligrafu czy Evanartu. Cudowna jest rada, że po odkryciu w sobie pasji pisania nie należy „rezygnować z [dotychczasowej] pracy, przynajmniej przez sześć miesięcy”. Ale po pewnym czasie nasze książki, zwłaszcza „w formie audio, e-booka lub treningu na CD” będą stanowić „wspaniałe źródło dochodów pasywnych (…) Miło jest dostawać niespodziewanie czeki z różnych stron świata”. Już widzimy, jak książki w języku polskim w formie treningu na CD będą się rozchodzić po całym świecie. Pani Tallar ewidentnie urwała się z kanadyjskiej choinki.

W rozdziale o prawach autorskich czytamy: „Kolejnym sposobem zabezpieczenia swojej pracy jest rejestracja. Niestety, w Polsce nie ma centralnego urzędowego rejestru utworów (jak np. rejestr przedsiębiorców czy rejestr stowarzyszeń). Są natomiast rozmaite rejestry (banki) utworów prowadzone przez różne organizacje. Wydają one np. certyfikaty rejestracji, potwierdzające, że jesteśmy autorem danego utworu i stworzyliśmy go danego dnia. Takie certyfikaty mogą być wykorzystywane jako dowód w ewentualnym procesie, gdyby ktoś bezprawnie wykorzystywał nasz utwór”.

Nie zetknąłem się z rejestracją utworów literackich, kojarzyło mi się to raczej z piosenkami, ale żeby się upewnić, poszukałem w sieci i natrafiłem na poradę udzieloną autorowi treatmentu filmu przez radcę prawnego Jakuba Bonowicza w 2009 r.: „Otóż nie ma w Polsce jakiegoś centralnego urzędowego rejestru utworów (jak np. rejestr przedsiębiorców czy rejestr stowarzyszeń). Natomiast są rozmaite rejestry (banki) utworów prowadzone przez różne organizacje (sporo w formie elektronicznej). Wydają one np. certyfikaty rejestracji, potwierdzające, że np. Pan jest autorem danego utworu i stworzył go Pan z taką i taką datą. Takie certyfikaty mogą być wykorzystywane jako dowód w ewentualnym procesie, gdyby ktoś bezprawnie wykorzystywał Pana utwór”.
Bonowicz zaleca też: „Jeśli jednak chce Pan być zupełnie pewny, proponuję udać się do notariusza z egzemplarzem utworu, podpisanym przez Pana. Notariusz może wówczas dokonać poświadczenia: 1) Własnoręczności Pana podpisu złożonego w jego obecności”.
Grażyna Grace Tallar: „Jeśli jednak chcemy być zupełnie pewni naszych praw, należy udać się do notariusza z egzemplarzem utworu podpisanym przez nas. Notariusz może wówczas dokonać poświadczenia naszego własnoręcznego podpisu”.
Doradzając, jak pisać powieść, Tallar utrzymuje: „Nie musimy (…) wymyślać czegoś zupełnie nowego, ale musimy to opisać własnymi słowami. Podobieństwo fabuły nie jest plagiatem, podobieństwo słów – tak”. No właśnie.

Nie jest to jedyny splagiatowany fragment w tej książce, informacja, co składa się na komunikat prasowy, została przepisana z Wikipedii bez podania źródła, chociaż Wikipedię jako źródło Tallar podaje, kiedy wyjaśnia różnicę między majątkowymi a osobistymi prawami autorskimi. Ale to nie wszystko. W serwisie Notka prasowa założonym w 2011 r. Anna Komendzińska udziela porad, jak napisać komunikat prasowy:
„Tekst dziennikarski musi być obiektywny, a zatem: pod względem gramatycznym – pisany w trzeciej osobie, a nie w perspektywie autorskiej, pierwszoosobowej (nie wolno więc używać słów typu: ‘ja’, ‘moim zdaniem’, ‘jak sądzimy’ itp.)”.
G. G. Tallar: „Tekst dziennikarski musi być obiektywny, dlatego powinien być napisany w trzeciej osobie. Z tego powodu też nie używamy zwrotów typu: ‘moim zdaniem’, ‘jak sądzimy’ itp.”.
A. Komendzińska: „(…) należy unikać wszelkich określeń wartościujących i opinii, eliminować zbędne przymiotniki i przysłówki (np. ‘wspaniały’, ‘godny pożałowania’, ‘super’)”.
G. G. Tallar: „Należy też unikać wszelkich określeń wartościujących, eliminować zbędne przymiotniki i przysłówki (np. ‘nieoceniony’, ‘wspaniały’, ‘super’).
A. Komendzińska: „Ponadto zaleca się zwięzłość i operowanie konkretami. Krótka notatka jest często dla dziennikarza atrakcyjniejsza. Jej przeczytanie i ocenienie, czy zawartość nadaje się do umieszczenia w mediach nie zabiera mu zbyt wiele cennego czasu”.
G. G. Tallar: „Ponadto zaleca się zwięzłość i operowanie konkretami. Krótka notatka jest zazwyczaj atrakcyjniejsza – jej przeczytanie i ocena nie zabiera dziennikarzowi zbyt wiele cennego czasu”.
A. Komendzińska: „Warto też pamiętać, że krótkie zdania i akapity łatwiej przyciągną odbiorcę niż wielokrotnie złożone konstrukcje składniowe. Należy tak dobierać słownictwo, by było ono zrozumiałe dla przeciętnego czytelnika – w tym celu trzeba niekiedy zrezygnować z terminologii fachowej na rzecz wytłumaczenia zagadnienia, wyjaśnienia praktycznego zastosowania danego produktu (…)”.
G. G. Tallar: „Warto też pamiętać o tym, że krótkie zdania i akapity łatwiej przyciągną uwagę odbiorcy niż wielokrotnie złożone konstrukcje składniowe. Należy tak dobierać słownictwo, by było ono zrozumiałe dla przeciętnego czytelnika – w tym celu trzeba niekiedy zrezygnować z terminologii fachowej na rzecz wytłumaczenia zagadnienia prostszym językiem”.
A. Komendzińska: „(…) notatka ma być ciekawa, ma zainteresować czytelnika (a wcześniej dziennikarza). Trzeba zatem tak pisać, by informowanie nie ograniczało się do tworzenia nudnych, sztampowych i przewidywalnych zdań”.
G. G. Tallar: „Notatka powinna być ciekawa i zainteresować czytelnika (a wcześniej dziennikarza). Trzeba zatem tak pisać, by informowanie nie ograniczało się do tworzenia nudnych, sztampowych i przewidywalnych zdań”.

Wróćmy do zabezpieczania swoich praw. Plagiatorka dba o to, żeby jej tekstów nikt nie kradł (rozczulające), i doradza jeszcze jeden sposób, który sama „stosuje od lat”: „wysłanie do siebie kopii utworu listem poleconym i nieotwieranie koperty, aż do momentu, kiedy będzie nam potrzebne przedstawienie dowodu w sądzie”. Czyli koperta na zawsze pozostanie zamknięta, bo kradzież tekstu przeznaczonego do publikacji w formie książkowej jest tak idiotycznym i nieopłacalnym przestępstwem (dlaczego, wyjaśniam szczegółowo w moim poradniku w rozdziale „Uczył Marcin Marcina…”), że nikt się w to nie bawi, a stosowanie takich środków ostrożności i zalecanie ich innym jest przejawem i szerzeniem paranoi.

Tallar zaleca wydanie książki metodą self-publishingową, a konkretnie w wydawnictwie Poligraf, którym zachwyca się i które nachalnie reklamuje przez kilka stron. Odwodząc od publikacji w normalnym wydawnictwie, twierdzi, że gwarantuje ono sobie prawo do wydania również następnych książek debiutanta, czyli „wiąże” autora. Jest to nieprawda, jedyną taką gwarancją byłoby zamówienie książki i wypłacenie za nią zaliczki, co praktykuje się tylko w przypadku głośnych nazwisk. Wydawnictwa zapewniają sobie jedynie prawo pierwokupu następnej książki, co oznacza tyle, że debiutant ma ją zaproponować temu samemu wydawnictwu, ale jeśli oferowane warunki wydania przestaną mu odpowiadać, a wydawnictwo nie zgodzi się na lepsze, nic nie stoi na przeszkodzie, by ze swoją drugą książką udał się gdzie indziej.

To nastawienie na self-publishing sprawia, że Tallar każe autorowi wynajmować redaktora i korektora i martwić się o materiały na okładkę. Chociaż podkreślanie, jak ważną rolę pełni redaktor, autorce poradnika się chwali, to jednak przy normalnym wydaniu za redakcję, korektę, okładkę i wszystkie sprawy techniczne odpowiada wydawnictwo, tymczasem z tekstu wynika coś przeciwnego: „Może się zdarzyć też i tak, że wydawnictwo zaproponuje nam redaktora. Skorzystajmy z tego, odpada nam wtedy szukanie fachowca (…)”, „Często wydawcy zapewniają autorom jedynie korektora (…)”.

Książka Tallar ma 112 stron w formacie 145x205 mm i kosztuje 24,90 zł (wersja elektroniczna 19,90). Z tych 112 stron właściwy tekst stanowi 85% (podaję w procentach, bo mam e-booka, stąd przy cytowaniu brak numerów stron), reszta to materiały pomocnicze w postaci propozycji tematów (np. „Jak zaplanować pogrzeb”), rzeczowników opisujących emocje, uczucia, stany i cechy człowieka (radość, agresja, przerażenie, sprawiedliwość – sprawiedliwość to emocja, uczucie, stan czy cecha?), propozycji na początek zdań („Mamy siedzibę…”, „Trendy przedstawione…” – powieść zaczynająca się od zdania „Trendy przedstawione…” musowo będzie bestsellerem) i przykładów łączników w dialogach („odparł i wszyscy się roześmiali”, „musiał wiedzieć zawsze”).
We właściwym tekście znajdziemy nic niewnoszące passusy w rodzaju „Książki są lepsze i gorsze, cenniejsze i te przeciętne, trudne i łatwe, popularne i naukowe, elektroniczne e-booki [ktoś z państwa słyszał o nieelektronicznych e-bookach? – przyp. mój] i te drukowane [e-booki?] na czerpanym papierze, inkrustowane bursztynem, złotem czy srebrem”, informacje, że „do pisania musimy przygotować sobie spokojne miejsce z biurkiem i dobrym oświetleniem. Jeśli biurko jest małe, będzie nam potrzebny także stolik, gdzie umieścimy nasze materiały, z których będziemy korzystać” (potem jeszcze autorka rozwodzi się, że jej przydałyby się właściwie dwa biurka), przepisaną ze strony Biblioteki Narodowej informację, jakim publikacjom nadaje się ISBN (bo czytelnik musi wiedzieć, że mikrofiszom i mikrofilmom), szkolne definicje, czym są epika, liryka i dramat, oraz opis współpracy z agentem literackim, bo chociaż autorka ma świadomość, że w Polsce autorzy z pośrednictwa takowych nie korzystają, to „może ktoś z Państwa zechce pisać i wydawać za granicą (…)”.

Pobieżność potraktowania tematu najlepiej widać w rozdziale o prawach autorskich. Kilka podstawowych informacji, nie ma nic o umowach, nie ma przystępnego wyjaśnienia, czym są pola eksploatacji i jakie zasady w tym zakresie obowiązują, nic o uprawnieniach autora, o obowiązkach wydawnictwa. Tylko odesłanie czytelnika do poradnika Andrzeja Karpowicza, żeby tam sobie o tym wszystkim poczytał. To na cholerę pisać własny?

Filozofia przebijająca z książki Tallar jest następująca: nieważne, że się na czymś dogłębnie nie znasz, że nie zjadłeś na tym zębów, coś cię tam na pewno interesuje, weź napisz o tym książkę, nawet jeśli niespecjalnie umiesz pisać, odbiorcy się pojawią, bo „każdy temat znajdzie zainteresowanie wśród czytelników”, wtedy łatwiej będzie ci się wepchnąć na jakąś konferencję czy jakiś kongres, a kiedy będziesz się światu pokazywał, zaczniesz uchodzić za eksperta. „Główną zaletą poradnika jest to, że jego wydanie czyni nas ekspertem w konkretnej dziedzinie”. Bo nie chodzi o to, żeby czytelnikowi dostarczyć solidnej porcji wiedzy, tylko żeby skompilować parę częściowo splagiatowanych tekstów i wciskać ludziom ten kit jako sensowną publikację. Dla tych, którzy zechcą tak robić, książka Tallar rzeczywiście będzie przydatna, ci naiwni, którzy jeszcze uważają, że o statusie eksperta decyduje wiedza i umiejętność jej przekazywania, a nie łokcie pozwalające dopchać się do kamery, mogą ją sobie podarować. Znacznie lepiej wyjdą na skorzystaniu z porad zawartych w moim poradniku. C.b.d.o.

8 komentarzy:

  1. Łojej, co za bubel...! Grafomania, dyletanctwo i plagiat - zbrodnie chodzą trójkami. Dzięki za przestrogę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Plagiat plagiatem, ale na to, co plecie autorka, są paragrafy. A i wydawnictwa nieselfpublishingowe miałyby używanie na podstawie art. 212 k.k.

    Otóż - bzdurą jest, jakoby wydawnictwo tradycyjne przy podpisaniu umowy na tytuł miało też prawo do wydania następnych książek autora. Jest to prawnie zakazane i nawet gdyby któryś wydawca pozwolił sobie na taki bubel prawny, to z ustawy nie ma on mocy prawnej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez przesady, niewiedza nie jest karalna, a autorka nie zarzuca takich praktyk konkretnemu wydawnictwu. Poza tym artykuł 212 k.k. narusza zasadę wolności słowa.

      Usuń
  3. A może Pawełek raczyłby zawiadomić prokuraturę, skoro wykrył ewidentny plagiat (tzn. przestępstwo)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tym protekcjonalnym tonem możesz pan zwracać się do swoich dzieci, nie do mnie. Jest to ostatni pański komentarz na moim blogu.

      Usuń
    2. Mój błąd, że nie dałem bana po pierwszych wyzwiskach, przez jakąś głupotę przyjmując, że z człowiekiem, który wyzywa rozmówcę od debili i gówniarzy, będzie można prowadzić normalną rozmowę, kiedy ochłonie. Więc niniejszym go naprawiam.

      Usuń
    3. Szkoda energii na trolle i hejterów. To towarzystwo karmi się negatywnymi emocjami.

      Usuń
    4. Oponenci by się przydali, bo nie ma nic nudniejszego niż towarzystwo wzajemnej adoracji, i dlatego dałem temu gościowi szansę, ale skoro uważa, że jego żadne normy nie obowiązują, to trudno.

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.