poniedziałek, 28 listopada 2011

Wolna kultura

Unia wydłużyła ochronę praw producentów i wykonawców utworów muzycznych z 50 do 70 lat, czemu w „Gazecie Wyborczej” poświęcił artykuł Roman Pawłowski. Lejtmotywem tego artykułu jest konstatacja, że zarobią na tym nie w pierwszej kolejności twórcy, tylko pośrednicy: „koncerny muzyczne zarobią krocie”, „wielkie wytwórnie muzyczne skorzystają najwięcej”, „czy jednak rzeczywiście oni [wykonawcy] będą głównym beneficjentem zmian?”, „to nie wykonawcy zarobią najwięcej, ale producenci. Wielkie koncerny zgarniają zazwyczaj dwie trzecie zysków ze sprzedaży nagrań”.

Pawłowski zapewne ostro by zaprotestował, gdybym zgłosił postulat, że za artykuł nie powinien dostać wierszówki, bo znacznie więcej niż on na jego tekście zarobi „Wyborcza”. Ciekawe, że taka konstrukcja myślowa – nie płaćmy artystom, bo zarobią na tym pośrednicy – regularnie przywoływana i traktowana jako poważny argument w dyskusjach o prawie autorskim, jakoś nie znajduje zastosowania w innych dziedzinach życia. Co więcej, w innych od razu zostałaby uznana za absurdalną: Nie płaćmy rolnikom za płody rolne, bo dostają tylko ułamek tej kwoty, jaką za ich produkty trzeba zapłacić w sklepie. Nie płaćmy pracownikom McDonalda, bo ich pensje w porównaniu do zysków firmy są groszowe. Nie płaćmy dziennikarzom, bo gazety za dużo zarabiają na reklamach, które zamieszczają przy ich tekstach.

Innym „argumentem” na rzecz niepłacenia artystom jest pojęcie „wolnej kultury”, o której marzenia wskutek powyższej decyzji „zostały brutalnie sprowadzone na ziemię przez eurourzędników”. Tak na marginesie dobry dziennikarz powinien oddzielać informację od komentarza, a słowo „brutalnie” jest nacechowane emocjonalnie i od razu informuje nas, co dziennikarz o decyzji eurourzędników (dobrze, że nie „eurourzędasów”) myśli. Co do meritum, chciałbym dowiedzieć się, co to jest ta wolna kultura. I dlaczego obecna jest zniewolona? Bo jedyna różnica między obecnym stanem rzeczy a postulowanym przez zwolenników tejże wolnej kultury, jaką ja dostrzegam, polega na tym, że artystom nie płaciłoby się za ich pracę, a jeśli już by się płaciło, to przez możliwie krótki okres od powstania dzieła. I dlaczego taki model ma się nazywać „wolną kulturą”, a nie zgodnie z desygnatem „kulturą zbójecką” albo „bolszewicką”? Wolny rynek nie polega na tym, że producentom się za ich towar nie płaci. Wolna wymiana myśli nie polega na tym, że dziennikarz ma zamieszczać polemiczne teksty w gazecie bez wynagrodzenia, a na życie zarobić jako złota rączka. Co więcej, nakaz płacenia w tych przypadkach nie powoduje braku towarów czy tekstów polemicznych. Przeciwnie, przyczynia się do ich obfitości i wysokiej jakości. A z kulturą dodatkowo jest tak, że masę osób rzeczywiście tworzy ją za darmo i za darmo udostępnia (co doskonale mogą robić, choć zwolennicy tej tak zwanej wolnej kultury twierdzą coś przeciwnego, żeby wraz z usunięciem owej rzekomej przeszkody zlikwidować w ogóle ochronę prawnoautorską), więc utworów, z których można bezpłatnie korzystać jest w bród.

Tradycyjnie w tekstach poświęconych zagadnieniom prawa autorskiego „Wyborcza” pyta o zdanie Jarosława Lipszyca. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Nie jest on prawnikiem specjalizującym się w prawie autorskim, jest gościem, który chce za darmo korzystać z cudzych utworów. Czy jeśli ja będę chciał, żeby producenci samochodów dawali mi je darmo, bo założyłem fundację, w której będę oferował przejażdżki tymi samochodami w ramach, powiedzmy, popularyzowania automobilizmu, to „Wyborcza” zacznie mnie traktować jako eksperta od motoryzacji?

„Wydłużenie ochrony praw autorskich wykonawców i producentów muzycznych jest szkodliwe dla kultury, bo ograniczy o kolejne 20 lat dostęp i możliwość wykorzystania utworów archiwalnych” – stwierdza Lipszyc. Panie Lipszyc, z tych utworów możesz korzystać pan do woli pod warunkiem, że się zrewanżujesz metodą wynalezioną przez Fenicjan. A jeśli chcesz pan korzystać z cudzej pracy za darmo, to polecamy wehikuł czasu, przeprowadzkę do starożytnego Rzymu i kupno niewolnika. Albo zażądanie, żeby przyznano panu tego niewolnika nieodpłatnie, bo inaczej będzie to szkodliwe dla ustroju społeczno-politycznego.

Lipszyc nie dość, że nie jest żadnym ekspertem, to wygłasza jeszcze kompletne nonsensy (jak na przykład o niemoralnym prawie autorskim), a „Wyborcza” bez wnikania, o co mu chodzi, bez żadnej krytycznej analizy czy polemiki prezentuje je jako prawdy objawione. Choćby taką: „Polityka zaostrzania prawa autorskiego nie działa na korzyść społeczeństwa i twórców”. No oczywiście, w głębokim i dobrze pojętym interesie twórców jest, by za swoją pracę nie dostawali wynagrodzenia. Jeśli utwór będzie za darmo, dotrze – dzięki fundacji Jarosława Lipszyca – do znacznie szerszej publiczności, a twórca przekona się, że satysfakcja z licznych odbiorców smakuje znacznie lepiej niż najsoczystszy schabowy. A przecież ci odbiorcy utrzymują ze swoich podatków jadłodajnie dla ubogich, gdzie niezarabiający twórca spokojnie może się pożywić, więc dlaczego mieliby jeszcze płacić mu za jego pracę?

poniedziałek, 21 listopada 2011

Między nami dyplomatami

Wreszcie ma się ukazać mój następny kryminał pt. „Gdzie mól i rdza”, tym razem rozgrywający się współcześnie we Wrocławiu (do pierwszego morderstwa dochodzi na ulicy Wrońskiego). Na stronie wydawnictwa pojawiła się już zapowiedź (na styczeń), a tak będzie wyglądała okładka:



W zamyśle miała to być pierwsza część całej serii, w której śledztwa prowadzi komisarz Marek Przygodny przy wydatnej pomocy dziennikarza (i przyjaciela) Jerzego Kuriaty. Na kontynuację nie mam jednak specjalnie siły, bo jestem zniechęcony niesłychanie długim szukaniem wydawcy i oszustwami ze strony tych, z którymi przyszło mi współpracować. Drugą część mam rozgrzebaną, więc pewnie ją skończę, ale jeśli wszystko będzie wyglądało tak jak dotychczas, to do trzeciej nie będę miał motywacji.

A wyglądało na przykład tak:
Kryminałem zainteresowało się wydawnictwo Magnetowid. Bardzo się zainteresowało, bo odpowiedziało błyskawicznie – po kilku tygodniach – i jeszcze przeprosiło, że musiałem długo czekać na odpowiedź. Tymczasem normalnie czeka się przynajmniej kilka miesięcy, jeśli w ogóle odpowiedź przychodzi, bo zwykle wydawnictwa nie raczą odpowiadać. Magnetowid nie jest zresztą wyjątkiem, posłałem im wcześniej „Niepełnych” i mnie olali, a wtedy nie widzieli bynajmniej powodu, by za olewanie przepraszać.

Bardzo miła pani Teodora z wydawnictwa Magnetowid oceniła, że kryminał ma niezwykle misternie i logicznie skonstruowaną intrygę, zaproponowała całkiem przyzwoite warunki i zażądała zmiany tytułu.

Z tytułem było tak, że długo nie miałem żadnego (dla odmiany, pisząc „Kanalię” i „Niepełnych” od tytułu niejako wychodziłem). Powoli zanosiło się na to, że będę wybierał między „Komisarz Przygodny na tropie” a „Jeśli dzisiaj jest wtorek, to mamy morderstwo”. Ale w końcu krzyknąłem „eureka”, tyle że bez wyskakiwania z wanny, bo posiadam jedynie prysznic. Tytuł „Gdzie mól i rdza” nie tylko był oryginalny, ale porządkował mi wątki, okazywał się szkieletem, na którym oparła się cała struktura powieści. Odpisałem więc przemiłej pani Teodorze, że zmiana tytułu nie wchodzi w grę, tej powieści pod żadnym innym nie wydam (w sumie jedyny tytuł, na którego zmianę bym się zgodził, to było „Między prawem a sprawiedliwością”, ale akurat tego nikt mi nie chciał zmieniać).

Przesympatyczna pani Teodora przyznała, że tytuł ma ścisły związek z akcją, ale poinformowała mnie, że jakaś Zosia czy Henia z działu handlowego uważa, że książka pod tym tytułem się nie sprzeda. A co za tym idzie, powinienem go zmienić, bo pani Zosia czy Henia „się zna”. I pani Teodora zaproponowała swój tytuł. Jaki, podać nie mogę, bo z miejsca ujawniał on połowę intrygi, ale gdyby Szekspir chciał wydać w Magnetowidzie „Romea i Julię”, zażądano by od niego, by nadał dramatowi tytuł „Tragicznie zakończona miłość kochanków z Werony”. Poza kompetencjami pani Zosi czy Heni do zmiany tytułu miało przekonać mnie też oświadczenie pani Teodory, że „zgodnie z prawem i zwyczajem o tytule decyduje wydawca”.

Przeurocza pani Teodora, chociaż miała przed sobą trzysta stron maszynopisu, z którego – jak sama przyznała – jasno wynikało, że potrafię logicznie myśleć, nie wiadomo dlaczego założyła, że tę umiejętność zatracę podczas negocjacji. No bo gdybym nawet nie znał prawa i nie wiedział, że twierdzenie, jakoby o tytule decydował wydawca, jest ordynarnym kłamstwem, to musiałbym sobie postawić pytanie: dlaczego wydawca usiłuje mnie przekonać do zmiany tytułu, jeśli nie musi się na mnie oglądać?

Współpraca z wydawnictwem, które na dzień dobry próbuje oszukać autora, niezbyt mi się uśmiechała, ale w tym momencie miałem już za sobą parę odmów, więc zacisnąłem zęby i grzecznie odpisałem, że mimo opinii pani Zosi czy Heni pozostaję przy swoim, jeśli wydawnictwo chce książkę, proszę uprzejmie, ale pod tytułem „Gdzie mól i rdza”, inaczej wycofuję propozycję i dziękuję za poświęcony mi czas.

Przemiłą panią Teodorę, która najwyraźniej spodziewała się, że ulegnę, że wydanie będzie dla mnie nadrzędne kosztem dowolnych ustępstw, i która najwyraźniej na książkę bardzo liczyła, szlag trafił. Cieniutka pozłota ogłady spłynęła do rynsztoka i pani Teodora oświadczyła, że bardzo dobrze, że wycofuję propozycję, bo Magnetowid nie ma ochoty wydawać książek autora, który jest pozbawionym kultury chamem i upartym osłem odrzucającym wszystkie sugestie wydawnictwa.

Co do sugestii sprawa była oczywista: wydawnictwo zgłosiło jedną (zmiana tytułu), tę jedną odrzuciłem, czyli rzeczywiście wszystkie, nie trzeba kończyć matematyki, żeby wiedzieć, że jeden z jednego to jest 100%. Nie wiedziałem natomiast, dlaczego jestem chamem. Sprawdziłem, czy przypadkiem nie napisałem pani Teodorze, co sobie o niej pomyślałem, kiedy próbowała mnie okantować, bo czasami mnie nosi i mówię ludziom szczerze, co o nich myślę. Ale nie, korespondencja była w pełni dyplomatyczna. I o to poszło. Okazało się, że chamem jestem dlatego, że odpisując na kolejne maile, zrezygnowałem już ze wstępów typu „Szanowna Pani”, czego zdaniem pani Teodory nie miałem prawa zrobić, bo to była „oficjalna korespondencja”. W tej „oficjalnej korespondencji” pani Teodora posługiwała się od drugiego maila formą „panie Pawle”, oszukiwanie ludzi nie jest dla niej przejawem braku kultury, brakiem kultury jest niezachowanie w mailach standardów korespondencji dyplomatycznej.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Doktorem być

Pewna doktorantka zajmująca się w swojej pracy przekładem romansu popularnego poprosiła tłumaczy o wypełnienie ankiety. Wypełniać nie wypełniałem, bo tak wyszło, że romansideł nie tłumaczyłem (w moim przypadku takim etapem do ambitniejszej literatury były książki o UFO), ale do ankiety z ciekawości zajrzałem. I zdziwiłem się, że ktoś piszący rozprawę doktorską nie bardzo potrafi opracować ankietę i ma raczej średnie rozeznanie w temacie, z którego się doktoryzuje (czyli, jak rozumiem, ma uchodzić w tej dziedzinie za specjalistę).

Z jakiego powodu zdecydował(a) się Pan/i podjąć pracę tłumacza romansu popularnego typu Harlequin?
Pytanie sugerowałoby, że doktorantka jest ciekawa, dlaczego ktoś tłumaczy kiepskie romanse, a nie wybitne powieści miłosne, ale odpowiedzi do wyboru, „tłumaczenie to ciekawa, rozwojowa praca”, „tłumaczenie to moje hobby”, wskazują, że pyta, dlaczego ktoś w ogóle zajmuje się tłumaczeniem.

Jaki rodzaj umowy zawarło z Panią/em wydawnictwo?
Do wyboru jest m.in. umowa zlecenie, choć ten rodzaj umów przy przekładach literackich nie ma w ogóle zastosowania (jest to umowa o dzieło z przeniesieniem praw autorskich), i etat. Nie słyszałem o tłumaczu zatrudnionym na etacie w wydawnictwie, ale jeśli takowy istnieje, to chętnie bym się dowiedział, jak ten etat dostał.

Czy wydawnictwo, z którym Pan/i współpracuje, wyposażyło Panią w komputer, drukarkę, edytor tekstu, zestaw wskazówek dotyczących tłumaczenia romansów?
Zestaw wskazówek to zupełnie inna kategoria niż sprzęt komputerowy, a tłumacz, który poprosiłby wydawnictwo o komputer albo drukarkę, otrzymałby nie tekst do tłumaczenia, tylko zdjęcie pukającego się w czoło wydawcy, bo w tym zawodzie wymagany jest przynajmniej minimalny kontakt z rzeczywistością. No ale zawsze mógłby wtedy zrobić doktorat z translatoryki romansów.

Ile wynosi stawka netto za przetłumaczenie książki typu Harlequin o objętości ok. 300 stron?
No tak, to nie praca z fizyki, żeby wymagała precyzji. Zależy, pani doktor in spe, ile arkuszy autorskich zawiera się w tych 300 stronach, a może zawierać się bardzo różna ich liczba w zależności od formatu książki, wielkości czcionki, interlinii itd.

Od czego jest uzależniona stawka za 1 stronę tłumaczenia romansu typu Harlequin?
Jak wyżej, w tłumaczeniu literatury nie ma stawek za stronę, są stawki za arkusz autorski (40 000 znaków).
W odpowiedziach do wyboru można wskazać np. na rodzaj serii, ale na stopień trudności tekstu już nie.

Jak określił(a)by Pan/i swoją znajomość obsługi komputera?
Doktorantka dopuszcza taką ewentualność, że tłumacz w ogóle nie potrafi obsługiwać komputera. Proponujemy, żeby opracowała ankietę dla pracowników call center: w pracy posługujesz się a) telefonem b) nie wiesz, co to jest telefon c) używasz tam-tamów.

Z jakich słowników korzysta Pan/i podczas tłumaczenia książek typu Harlequin?
Można wskazać słownik angielsko-polski, innych języków nie ma. Pani doktorantka ze swoim przekonaniem, że literaturę tłumaczy się wyłącznie z angielskiego, mogłaby zapisać się do Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich.

Czy podczas tłumaczenia książek typu Harlequin korzysta Pan/i z narzędzi CAT np. Wordfast, Trados itp.?
CAT do tłumaczenia literatury? To może od razu zapytać tłumaczy, czy nie korzystają z translatora Google’a.
Dla nieznających tematu, czyli dla pani doktorantki: CAT-ami (programami wspierającymi proces tłumaczenia) można się wspomagać przy tekstach np. prawniczych czy technicznych, w których dane słowo czy sformułowanie często się powtarza, zawsze znaczy to samo i zawsze tak samo się je tłumaczy.

Czy podczas tłumaczenia od razu stara się Pan/i nadać tekstowi ostateczny kształt?
Nie, ostateczny kształt nadaję tekstowi dopiero po skończeniu tłumaczenia. Używam do tego młotka i struga.

W jaki sposób otrzymuje Pan/i tekst oryginału od wydawnictwa?
Tłumacz, który nie dostaje tekstu mailem, ma podać, czy książkę dostarcza mu firma kurierska czy poczta. Zaiste kwestia wymagająca naukowego opracowania. Te niskie stypendia dla doktorantów wyraźnie nadal są za wysokie.

Zawód tłumacza książek typu Harlequin określił(a)by Pan/i jako: prestiżowy, interesujący, dochodowy, rozwojowy.
Częstej przy innych pytaniach opcji „inne”, gdzie tłumacz mógłby wpisać „mało ambitny”, „monotonny”, „dobry tylko na początek”, tutaj zabrakło. Przecież wiadomo, że „zawód tłumacza książek typu Harlequin” brzmi dumnie i żadnych negatywnych skojarzeń nie budzi.

Czy kiedykolwiek zasugerowano Pani/u zwiększenie liczby stron w wykonanym tłumaczeniu?
Że niby jak? Tłumacz miał dopisać coś od siebie?

Czy łagodzi Pan/i opisy scen pornograficznych podczas tłumaczenia książek typu Harlequin na język polski?
Harlequiny to zakamuflowane pornolki? No proszę, czego to człowiek z takiej ankiety się nie dowie. Ale pytanie można zadać bardziej wprost: tłumaczy Pan/i jak należy czy przerabia książkę na swoją modłę, bo z Pana/Pani taki tłumacz jak z koziej dupy trąbka?

PS. Widzę, że ankieterka zmieniła „sceny pornograficzne” na „erotyczne”.

Czy redaktor powiadamia Pana/ią o poprawkach wprowadzonych do przetłumaczonej przez Pana/ią książki?
A to jest akurat dobre pytanie. Tylko wymagałoby uzupełnienia o drugie: Czy zdaje Pan/i sobie sprawę, że ma zakichany obowiązek to robić i że wszystkie jego poprawki muszą być przez Pana/Panią zaakceptowane?

Czy można prosić o podanie terminu obrony pracy, która powstanie na bazie tej ankiety?

poniedziałek, 7 listopada 2011

Emerytura obywatelska

Co jest sensem życia? O czym myśli, a przynajmniej powinien myśleć człowiek, budząc się z rana? Co nim powoduje, kiedy bierze się za bary z rzeczywistością? Kiedy podejmuje życiowe decyzje, na jakie studia pójść, o jaką pracę się starać? Proszę odłożyć Ewangelię, tam nie ma odpowiedzi. Odpowiedź jest w „Gazecie Wyborczej” i brzmi: sensem życia człowieka jest przejście na emeryturę. Myślą nieopuszczającą go ani na chwilę pytanie: „Czy będę miał z czego żyć na emeryturze?”. Motorem wszelkich działań: zapewnienie sobie godziwej emerytury.

Agata Nowakowska i Dominika Wielowieyska, odpytując Jolantę Fedak w sprawie PSL-owskiego pomysłu emerytury obywatelskiej (każdy miałby dostać taką samą niską emeryturę), postawiły tezę, że ludzie będą rezygnować z etatów, jeśli emerytura nie będzie zależna od składek, bo po co pracować, skoro i tak dostanie się emeryturę. Czyli zdaniem Nowakowskiej i Wielowieyskiej ludzie nie oczekują, żeby praca poza dostarczeniem środków na życie pozwalała im zrealizować własne ambicje i zachcianki, wystarczy im, że ledwo zwiążą koniec z końcem i dostaną emeryturę. Skoro dostaną ją bez pracy, praca przestaje mieć sens. Należy się cieszyć, że dziennikarki w porę ostrzegły społeczeństwo, bo gdyby pomysł PSL nieopatrznie wprowadzono w życie, doszłoby do prawdziwej katastrofy. Nauczyciele, bankowcy, piloci, dziennikarze (przecież też), fryzjerzy, sprzedawcy rezygnowaliby masowo z pracy, mając zagwarantowaną przez państwo emeryturę, bo brak pracy w tej sytuacji to sama korzyść (wedle twierdzenia pań dziennikarek): nie płaci się podatków i ma darmowe ubezpieczenie zdrowotne. Cała Polska rzuciłaby pracę i dorabiałaby sobie do darmowego ubezpieczenia zdrowotnego w szarej strefie albo w ogóle na czarno. Pilot dorobi na lewo na budowie, dziennikarka opiekując się dzieckiem, a nauczycielka udzielając korepetycji (popyt będzie ogromny, skoro nauczyciele porzucą szkoły).

Na studiach jako w-f miałem pływanie. Kiedy zajęcia wypadały po dniach imprezowych (np. andrzejki), nasza instruktorka zaczynała je od pytania:
- Piło się wczoraj, chłopcy, co?
- Ależ skąd, pani trener, ani kropli!
- No jasne. Ale dzisiaj nie nurkujemy.

Pani Agato, pani Dominiko, dzisiaj nie nurkujemy!

Innym przejawem emerytalnej obsesji „Wyborczej” jest popieranie haraczu na ZUS. Od umów o dzieło się go nie płaci, fatalnie, umowa śmieciowa, biedny pracownik nie uzbiera na emeryturę. Boni chce zlikwidować ten ostatni przyczółek, który jeszcze się ostał przed pazernością ZUS-u, super, ludzie będą mieli emeryturę. Gówno, za przeproszeniem, będą mieli, bo im się wtedy umowy o dzieło przestaną opłacać i zaczną pracować w ogóle bez umów. Kiedy „Wyborcza” opisała, jak przedsiębiorcy kombinują i przerejestrowują firmy do Anglii czy na Litwę, żeby uciec przed ZUS-em, ubolewała, że sami się oszukują, bo nie uzbierają na emeryturę. Dziennikarze nie zadali sobie pytania, jakie to musi być potworne obciążenie, że ludziom opłaca się organizować dość skomplikowany przekręt i ryzykować kary, nie policzyli, że gdyby przedsiębiorca te pieniądze odkładał i inwestował, to starość spędzałby na hiszpańskich plażach, a tak dostanie jałmużnę z ZUS-u w postaci minimalnej emerytury, przy czym kwota wypłat nawet nie pokryje tego, co wpłacił, nie pomyśleli, że to zwykle nie Rockefeller, tylko właściciel osiedlowego warzywniaka, który nie stoi przed alternatywą emerytura - brak emerytury, tylko przed alternatywą przeniesienie firmy do Anglii albo jej zamknięcie, bo go na te księżycowe składki zwyczajnie nie stać.

Emerytura obywatelska zlikwidowałaby tę kulę u nogi, jaką stanowi ZUS-owska składka dla drobnych przedsiębiorców (co dałoby gigantycznego kopa całej gospodarce). Bo niska emerytura ma być poprzedzona niską składką (też taką samą dla wszystkich). Taki system proponowało już wcześniej Centrum im. Adama Smitha i skoro lewicowe PSL spotkało się tu z liberałami, to może jednak warto by się nad pomysłem zastanowić, a nie potępiać w czambuł, jak to robi „Wyborcza”. „Wyborcza” wyliczyła, że obniżenie składek przy konieczności płacenia obecnych emerytur, to obciążenie dla budżetu, którego ten nie udźwignie. Po pierwsze reformy nie trzeba wprowadzać z dnia na dzień, a po drugie może byłaby to dobra okazja, żeby przyjrzeć się obecnym emeryturom. Cztery tysiące dla agenta Tomka, prawie dziewięć dla arcybiskupa Głodzia i tyle samo dla Jaruzelskiego, podczas gdy na utrzymaniu państwa powinien być tylko ten ostatni i to w formie więziennego wiktu (nie postuluję oczywiście, żeby go zamykać teraz, powinien był wyjść na wolność jakieś pięć lat temu). A z czasem taka niska powszechna emerytura dałaby gigantyczne oszczędności. Wmawiany nam przez „Wyborczą” system, że emerytury w przyszłości będą wypłacane z uzbieranych składek, jest fikcją. Te składki są teraz przejadane (płacone na obecnych emerytów) i kiedy trzeba będzie wypłacić należne na ich podstawie emerytury, politycy i tak będą musieli znaleźć na nie pieniądze gdzie indziej. Albo podnosząc podatki, albo dowalając kolejnemu pokoleniu jeszcze wyższe „składki” i mydląc mu oczy, że ono to już teraz na pewno zbiera na własną emeryturę. A łatwiej chyba będzie znaleźć pieniądze na globalnie niższą niż wyższą emeryturę. Kolejna oszczędność wyniknie ze zlikwidowania całej tej gigantycznej administracji, która teraz zajmuje się liczeniem emerytur i wydawaniem decyzji o ich wypłacie, oszczędzi się na kosztujących miliardy systemach komputerowych, które mają te emerytury liczyć, ale i tak nie działają. Poza oszczędnościami czysto finansowymi nie do przecenienia jest spokój, jaki zapewni ludziom prostota systemu: kończysz ileś tam lat, dostajesz z automatu emeryturę, nie musisz gromadzić papierków, szukać świstków po archiwach, wykłócać się z ZUS-em o zgubione składki czy pisać odwołania albo chodzić do sądu, bo jakiś urzędas, który tego dnia nie powinien nurkować, wydał w twojej sprawie błędną decyzję.

No właśnie, ile lat? Konkretna granica jest złym rozwiązaniem, bo politycy z koniunkturalizmu zawsze będą się ociągali z jej podniesieniem. Lepszy byłby wzór: przeciętna długość życia minus powiedzmy cztery lata dla mężczyzn, a osiem dla kobiet.

„Wyborcza” zgłasza zastrzeżenia, że niesprawiedliwe jest, by emeryturę obywatelską dostała osoba, która nie płaciła nawet tych niskich składek. I że taka osoba powinna dostać nie emeryturę, tylko zasiłek z opieki społecznej. Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego jeśli taka osoba dostanie zasiłek nazwany emeryturą z podatku nazywanego składką, to jest to niesprawiedliwe, ale jeśli ci sami podatnicy złożą się na jej zasiłek, tylko że już teraz nazwany zasiłkiem, podatkami nazwanymi podatkiem, to robi się sprawiedliwie. Emerytura w obecnej postaci jest formą zasiłku i taką jeszcze przez długie lata pozostanie. A nie ma powodu, by zasiłki wynosiły tyle co przeciętna pensja albo kilka razy więcej. Emerytura obywatelska byłaby uczciwsza: zapewniamy każdemu na starość minimum egzystencjalne, jeśli ktoś chce mieć więcej, niech oszczędza we własnym zakresie.