sobota, 26 lutego 2011

Kultura biustu

Kiedy pojawi się nowa gazeta, czy to codzienna czy tygodnik, lubię po nią sięgnąć i sprawdzić, czy nadaje się do regularnego czytania. „Wyborcza” pod względem warsztatu i rzetelności dziennikarskiej coraz bardziej schodzi na psy, więc uzupełnienie się przydaje. Poza tym kiedy ma się relację z dwóch źródeł, widać, co jest pomijane albo przekręcane. Bardzo sobie chwaliłem „Dziennik”, który we wspomnianych punktach bił konkurentkę na głowę. W momencie, kiedy „Dziennik” relacjonował konferencje prasowe Zbigniewa Zorro (tak go prokuratorzy nazywali, na własne uszy słyszałem :-), „Wyborcza” zamieszczała w charakterze informacji jakieś ironiczno-drwiące komentarze, bo dawno tam zapomniano, że jedno musi być ściśle oddzielone od drugiego. „Dziennik” ceniłem też za obszerne pisanie książkach, były wywiady z pisarzami, nawet jakąś dyskusję krytycznoliteracką przeprowadzili, więc bardzo żałuję, że padł.

Tym razem testowo zakupiłem tygodnik „Uważam Rze”. „Rze” bo wywodzi się z „Rzeczpospolitej”. No i czytam sobie po kolei, bo ja taki porządny jestem, że od A do Z, nie od końca, nie na wyrywki, tylko od deski do deski, wywiad z Martą Kaczyńską, artykuły o badaniu katastrofy smoleńskiej, charakterystykę Marka Migalskiego, docieram do działu „Kultura”, a tam daje mi po oczach pani w czerwonej sukience ilustrująca artykuł pt. „Taniec z gwiazdami toplessu”. Problematyka artykułu: że od czasów Kasi Figury nie pojawiła się w polskim filmie seksbomba jej formatu. Próbka ujęcia problematyki: „Pani Alicja [Bachleda-Curuś] jeszcze wypiękniała od czasu Pana Tadeusza, ale za symbol seksu nie może uchodzić. No, chyba że kogoś pociąga już sam fakt, że obcowała z Colinem Farrellem”. Co tam, że malarza oskarżono o pedofilię, bo swoimi obrazami protestował przeciwko gwałtom księży na dzieciach, że urzędasy oddają komiks na przemiał, bo ich przekleństwa uraziły, że artystów ciąga się po sądach, bo kołtunom ich sztuka nie w smak, to są wszystko drobnostki w świetle faktu, że nie ma w polskim kinie takiego biustu, co do którego wszyscy byliby zgodni, że to ten biust. Problem jest tak poważny, że trzeba go nie tylko opisać na całą rozkładówkę (minus pani w czerwonej sukience), ale i przedyskutować, więc na następnej stronie wywiad z rzeczoną Kasią Figurą, oczywiście ściśle na temat, czyli gdzie co pokazała i z kim kiedy na ekranie. Jakby ktoś miał wątpliwości, żywa pagina cały czas informuje, że to „kultura”.

Nie jestem Rycerzem Kolumba, nie przeszkadza mi, że kwestie, która pani ma większe i czy sztuczne czy naturalne przeniosły się spod budki z piwem na łamy prasy, ale na litość boską, noblesse oblige. I nie dla samego noblesse, ale dla czytelnika, który jak bierze do ręki coś spod marki „Rzeczpospolitej”, to nie oczekuje tekstów rodem z „Faktu” czy „Playboya”. I odwrotnie, czytelnik „Playboya ” nie oczekuje artykułów (jeśli w ogóle jakichś oczekuje) o filmach Wajdy, co najwyżej o komediach erotycznych. Ba, niech sobie „Rzeczpospolita” pisze o duperelach (słowo dobrane nieprzypadkowo :-), ale pod hasłem „Plotki” czy „Michałki”. Tekst o tym, że Polacy nie mają narodowego cyca, jako sztandarowy artykuł działu „Kultura” zwyczajnie śmieszy.

sobota, 19 lutego 2011

Lem

W komentarzach do recenzji „Wizji lokalnej” na blogu Kochajmy książki zszokowany odkryłem tłumek zrażonych do Lema. Zrażonych, bo musieli go czytać w szkole, zanim jeszcze do Lema dorośli. Tych polonistów (bo to chyba poloniści o tym decydują), którzy wprowadzili jego książki jako lekturę w podstawówce, należałoby pociągnąć do odpowiedzialności za sabotaż i podstępne niszczenie polskiej literatury. Lem jest dla dojrzałych czytelników i powinien być jak alkohol w Stanach, dozwolony od 21 lat.

Sam sięgnąłem po Lema w ósmej klasie podstawówki, nie był wtedy jeszcze lekturą, po prostu stał na półce w domu. Było to jakieś opowiadanie, z którego nic nie zrozumiałem. Nie zraziłem się, bo zupełnie mi wówczas nie przeszkadzało, że nie wiem, co czytam. Dzielnie docierałem do ostatniej strony, po czym taki za trudny dla mnie autor szedł wprawdzie na dłuższy czas w odstawkę, ale nie żywiłem doń żadnej awersji i zawsze następował moment, że do niego wracałem. A kiedy wróciłem do Lema, to wsiąkłem. Potem, gdy przeczytałem większość tego, co napisał, chciałem sięgnąć po innych autorów science fiction, bo wydawało mi się, że tak jak w przypadku kryminałów będzie ich wielu i piszących podobnie, i z dużą przykrością odkryłem, że Lem jest absolutnie wyjątkowy i nie mam już co czytać. Inni autorzy, z wyraźnym wysiłkiem wymyślający rzeczywistość przyszłych tysiącleci, dumni z każdego wynalazku, który wykoncypowali, wypadali bardzo blado na tle Lema tworzącego zaawansowane technologie jakby od niechcenia. I podczas gdy Lem wykorzystywał tę scenerię, żeby coś powiedzieć o człowieku, dla tamtych była dekoracją do westernowych wydarzeń.

Jako zagorzały wielbiciel Lema nie mogłem oczywiście przeoczyć „Awantur na tle powszechnego ciążenia”, ale żałuję, że po te synowskie wspominki sięgnąłem. Lem jawi się w nich jako ciapowaty niezguła nie bardzo mający pojęcie, co się wokół niego dzieje. Przestudiowałem recenzje i wiem, że tylko ja taki obraz Lema z tej książki wyniosłem, więc pewnie niesłusznie, ale wyniosłem i mleko się rozlało. I kiedy już myślałem, że przesłoni mi jego twórczość, z radością odkryłem, że nie wszystko Lema przeczytałem. Umknął mi „Obłok Magellana”. I teraz celebruję tę powieść, „polemizując” z „Awanturami”: „Nie zauważył, że żona siedziała w samochodzie? I co z tego? Przecież t y l e widział!”

poniedziałek, 14 lutego 2011

Mordercą jest…

We wpisie Szanowny Panie Autorze! pożaliłem się, że recenzentka ujawniła jeden z kluczowych faktów w „Niepełnych” i nie dała sobie powiedzieć, że za nic nie wolno było go jej ujawniać. Myślałem, że głupszych recenzentów już nie ma, ale, jak powiadała moja historyczka z liceum, „miłosierdzie Boże i głupota ludzka nie znają granic”. W sobotę trafiłem na stronę pewnego Dyskusyjnego Klubu Książki, w którym omawiano moją powieść, i myślałem, że zejdę na zawał, kiedy przeczytałem: „książka kończy się [i tu przedstawione rozwiązanie akcji]”.

Agnieszka Tatera napisała w swojej recenzji „Niepełnych”:
A to, co będzie dalej wcale nie było pewne, nie dało się przewidzieć. Owszem, mogłam mieć swoje przeczucia i założenia, ale autor grał mi na nosie i zmieniał losy bohaterów w taki sposób, jakiego najczęściej nie dałam rady odgadnąć wcześniej.

Zaletą tej książki jest właśnie m.in. to, że czytelnika dręczy i ciekawi pytanie, co będzie dalej, a tu pojawia się jakaś @#$%^& i bez cienia refleksji ujawnia zakończenie. Bo co? Bo ja już przeczytałam książkę, więc innym mogę zepsuć przyjemność, jaki daje element zaskoczenia? Niech myślą nad przedstawionym w powieści problemami, zamiast bez sensu zastanawiać się, jak potoczą się losy bohaterów. Bo ważne, że ja przeczytałam, a potem to już mogę zostawiać spaloną ziemię? No ludzie! I nawet nie wiem, jakim słowem zastąpić owo @#$%^&. Bo to już nie jest zidiocenie nawet do którejś tam potęgi. To jest po prostu brak mózgu. Tylko jak ktoś bez mózgu czyta książki?

Po czymś takim to strach przeglądać w Internecie jakiekolwiek strony o książkach. I przecież wściekam się nie tylko jako autor w imieniu przyszłych czytelników powieści, ale jako czytelnik, który może na taką „perełkę” natrafić i to na oficjalnych stronach biblioteki. W tym przypadku biblioteka zareagowała na mój telefon i zdjęła notkę (ale ta prawie dwa tygodnie powisiała), obiecując, że autorka ją poprawi, ale z tego widać, że tylko kwestią czasu jest, kiedy po klawiaturę sięgnie następny z prześwitem między uszami, który zechce całemu światu ogłosić, jak skończyła się właśnie przeczytana przez niego książka.

sobota, 12 lutego 2011

Dziennikarska arytmetyka

Mam za sobą krótki epizod dziennikarski, chociaż na dziennikarza z racji cech charakteru się nie nadaję. Między innymi nie umiem pracować w stresie czy w pośpiechu, krótki deadline mnie paraliżuje, a nie mobilizuje. Jak więc w ogóle tym dziennikarzem zostałem? Ano w dolnośląskiej „Wyborczej” szukali recenzentów, toteż napisałem recenzję i się załapałem. Ci jednak zmienili zdanie i orzekli, że chcą dziennikarza, a nie recenzenta. Potrzebowałem pracy, bo byłem świeżo po studiach, więc nie odrzuciłem propozycji, z chytrym zamysłem, że kiedy dam im się przekonać, że na dziennikarza jednak się nie nadaję, może przeniosą mnie na recenzje. Zamysł nie wypalił, a ja przeżyłem trzy najgorsze miesiące swojego zawodowego życia.

Nie tylko dlatego, że skręcało mnie z przerażenia, kiedy np. zostałem posłany do kina, żebym zagadywał wychodzących ludzi i pytał, co sądzą o filmie. Odkryłem, że muszę wbrew sobie robić dwie rzeczy, które oceniałem i oceniam jako nieetyczne. Pierwszą było kreowanie rzeczywistości. Jakieś durne wydarzenie, do którego obsługi bez sensu mnie posłano albo gdzie sam się zabłąkałem, stawało się ważne, bo napisałem o nim artykuł, a coś naprawdę istotnego nie, bo nie miało medialnego oddźwięku. Drugą, pisanie o rzeczach, o których nie miałem większego pojęcia. Na muzyce na przykład kompletnie się nie znam, mam drewniane ucho, ale że byłem w dziale kulturalnym, musiałem obsługiwać koncerty.

Zresztą tę niekompetencję bardzo łatwo dostrzec, chyba każdy, komu zdarzyło się przeczytać artykuł z dziedziny, w której jest fachowcem, zżymał się, że dziennikarz wypisuje nonsensy. No dobrze, można przyjąć, że dziennikarze piszą na tyle różnych tematów, że nie ma szans, by posiedli wiedzę, którą zdobywa się w czasie długich studiów czy przez długoletnią praktykę. Ale żeby umieli myśleć i wykonywać proste działania arytmetyczne, to chyba można wymagać? Tymczasem Adam Leszczyński swoim komentarzem do tłumaczeniowych wydatków IPN-u udowodnił, że nie potrafi ani jednego, ani drugiego.

Leszczyński ma pretensje, że IPN wyłożył na tłumaczenie (zaledwie) 30 teczek z dokumentami w sprawie generała Sikorskiego (aż) 310 tys. zł. Można kwestionować samą potrzebę tłumaczenia, ale Leszczyński krytykuje z takich pozycji, że przekład był zbyt kosztowny. Pytanie, skąd on to wie. Bo teczka teczce nierówna, w jednej może być 50 stron dokumentów, w innej 500. Niech nawet będzie, że Angole są tacy pedantyczni, że w każdej teczce jest tyle samo. Bez informacji (której Leszczyński najwyraźniej nie posiada) ile, nie da się obliczyć kosztu tłumaczenia. Bo czy 310 tysięcy to zawsze będzie dużo? Przyjmijmy, że IPN zapłacił 31 za stronę (cena raczej w dolnych granicach ceny rynkowej), to oznaczałoby, że przetłumaczono dziesięć tysięcy stron. Jeśli rozłożymy je na 30 teczek, wyjdzie po około 330 stron. Czyli jeśli w teczkach było po trzysta stron (co jest zupełnie możliwe, to raptem gruby maszynopis), tłumaczenie było tanie, bardziej ceniący się tłumacz wziąłby więcej.

Jest oczywiście bardzo prawdopodobne, że dokumentów było dużo mniej, a IPN zdrowo przepłacił, korzystając na przykład z pośrednictwa biura tłumaczeń, które za nic naliczyło sobie sowitą marżę. Nie da się jednak tego ustalić, bo nie mamy podstawowej informacji, ile stron zostało przetłumaczonych. A że Leszczyński stosuje po prostu metodologię, że trzysta tysięcy za ziemniaki to dużo, bez względu na to, czy tych ziemniaków jest trzydzieści kilo czy trzysta ton, pokazuje jego dalsza krytyka. Tym razem zarzuca pani prokurator z IPN-u, że chciała wydać 50 tysięcy za tłumaczenie dwóch tysięcy stron. Tymczasem jeśli dokonamy prostego dzielenia, wyjdzie tylko po 25 zł za stronę.

czwartek, 10 lutego 2011

Sława, proszę państwa!

O wywiady mnie proszą, to chyba taki trochę sławny jestem, nie? Ociupinkę, odrobinkę :-) A rzeczonego wywiadu udzieliłem Zbrodni w Bibliotece w związku z ukazaniem się „Między prawem a sprawiedliwością”, choć tematyka jest trochę szersza. Pytany o umieszczanie akcji na sali sądowej, mówię, że w „Kanalii” „to morderca zaprowadził mnie na salę sądową, a nie odwrotnie”. Potem się zorientowałem, że to zdanie jest dwuznaczne, w zależności, czy ktoś książkę zna, czy nie.

Przy okazji przypomnienie wywiadu udzielonego Matyldzie, bo go jeszcze na blogu nie reklamowałem. Tu również punktem wyjścia były opowiadania, więc skoro przy nich jesteśmy, to parę linków do recenzji. Skarletka nazwała je opowiadaniami kryminalno-moralnymi, z której to etykiety dumny jestem jak paw, Clevera dała mi do myślenia, a jak przeczytałem recenzję samej Zbrodni w Bibliotece pt. Kiedy prawo nie wystarcza, musiałem sprawdzić na okładce, czy to rzeczywiście ja taką mądrą książkę napisałem*. Tak więc zapraszam do lektury.


*Kryguję się oczywiście, wiadomo, że jestem mądry :-)

sobota, 5 lutego 2011

Szanowny Panie Autorze!

Mam na imię Marika i ostatnimi czasy czytałam Pana książkę pt. „Niepełni”. Jestem oburzona.

Tak zaczynał się e-mail od gimnazjalistki, która ostro (ale nie niegrzecznie) objechała mnie, że zakończenie powieści nie wypadło po jej myśli. Bura wprawiła mnie w znakomity humor, bo to jest po prostu cudowne, kiedy czytelnik do tego stopnia przeżywa książkę, że ma ochotę udusić autora.

Gdy uczciłem to lampką wina, zastanowiło mnie, dlaczego gimnazjalistka czyta „Niepełnych”. Książka jest zdecydowanie za trudna na ten wiek, owszem, nie w warstwie fabularnej, ale żeby coś więcej z niej wynieść, trzeba mieć za sobą trochę życiowych doświadczeń i to niekoniecznie tych najlepszych. W kolejnym mailu Marika sama wyjaśniła mi zagadkę, okazało się, że „Niepełni” są – fanfary! - lekturą w wojewódzkim konkursie polonistycznym.

Tego niewątpliwego sukcesu (minusy związane ze statusem lektury pozwolę sobie tu pominąć) nic na początku nie zapowiadało. Przeciwnie. O książce nie zająknęła się żadna ogólnopolska gazeta, co dla autora rozpieszczonego po debiucie zainteresowaniem „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Życia Warszawy” i „Przeglądu” było dosyć przykre. Pocieszyłem się, że przyczyną braku prasowych recenzji jest zapewne lansowanie przez wydawnictwo książki jako harlequina, przez co poważni krytycy w ogóle nie biorą jej do ręki. Został Internet, ale tu też nie było dobrze. Kiedy zobaczyłem pierwszą recenzję, o mało mnie szlag nie trafił. Nie dlatego, że była negatywna - jednym książka będzie się podobała, innym nie i jeśli autor nie jest w stanie przyjąć tego do wiadomości, to skończy z wrzodami żołądka – tylko dlatego, że jej autorka ujawniała jeden z kluczowych faktów w powieści. Zwrot akcji, przełom podkreślony nowym rozdziałem, zaskakujące wydarzenie stawiające całą dotychczasową fabułę w nowym świetle recenzentka ujawniała z niefrasobliwością krytyków imbecyli zdradzających, jaki ostatecznie los spotkał Kurta Wallandera. Wysłałem do niej maila z pretensjami, że nie ma prawa pozbawiać innych przyjemności z lektury i pisać tak, jakby już wszyscy książkę znali. Że jest to powieść, przy której czytelnik zadaje sobie pytanie „co będzie dalej?”, a nie tylko „dlaczego tak się stało?” i opowiadanie mu przełomowego wydarzenia fabuły jest niedopuszczalne. Recenzentka odpisała mi, że… nie przeprosi mnie za negatywną opinię o książce. I w Merlinie, w którym na szczęście opublikowała tylko fragment tej recenzji, wystawiając mi dwie gwiazdki, dołożyła jeszcze raz ten sam fragment tym razem już tylko z jedną gwiazdką. Zachciało mi się dyskutować z idiotką, to miałem za swoje.

Ponieważ dział handlowy wydawnictwa zakończył swoje działania promocyjne na dołożeniu mi podtytułu (o tej sprawie pisałem tu i tu), musiałem sam zakręcić się wokół propagowania „Niepełnych”. Przypomniałem sobie Matyldę, która zrecenzowała tłumaczoną przeze mnie Sztukę bycia Elą Johanny Nilsson, wykazując ogromną empatię dla tytułowej bohaterki. Świadczyło to o wrażliwości pozwalającej wczuć się również w losy Edyty i Jacka, bo obie książki są adresowane do tego samego czytelnika. Co z kolei dawało szansę na pozytywną recenzję, bo złe opinie o dobrych książkach biorą się przecież stąd, że recenzentowi obce są doświadczenia bohaterów i brakuje mu wyobraźni, by tę lukę zapełnić. A ja byłem przekonany, że napisałem dobrą książkę. Zapytałem więc Matyldę, czy nie zechciałaby się z nią zapoznać. Przyjęła propozycję bez większego entuzjazmu i książka trochę się u niej przeleżała, ale kiedy w końcu wzięła ją do ręki, to… Zresztą proszę samemu przeczytać.

I Matylda chyba odczarowała to początkowe fatum, bo nagle z czeluści Internetu zaczęły wyłaniać się wypowiedzi świadczące o tym, że powieść jest czytana, że się podoba, że wywołuje emocje:
„na Niepełnych kolejka w bibliotece długa”, „kolonie przesiedziałam nad książką, bo nie mogłam się oderwać”, „przeryczałam scenę jak…”. I pojawiły się kolejne pozytywne recenzje, a ostatnia zaledwie przed paroma dniami na blogu Życiowa pasja bibliofila. Niezwykle trafna i wnikliwa, co pozwoliło mi się cieszyć pochwałami, bo w innym przypadku moja uciążliwa samoświadomość wystawiłaby głowę i rzekła: „Co szczerzysz zęby, baranie? przecież kadzą ci za coś, czego nie napisałeś.”