Mam za sobą krótki epizod dziennikarski, chociaż na dziennikarza z racji cech charakteru się nie nadaję. Między innymi nie umiem pracować w stresie czy w pośpiechu, krótki deadline mnie paraliżuje, a nie mobilizuje. Jak więc w ogóle tym dziennikarzem zostałem? Ano w dolnośląskiej „Wyborczej” szukali recenzentów, toteż napisałem recenzję i się załapałem. Ci jednak zmienili zdanie i orzekli, że chcą dziennikarza, a nie recenzenta. Potrzebowałem pracy, bo byłem świeżo po studiach, więc nie odrzuciłem propozycji, z chytrym zamysłem, że kiedy dam im się przekonać, że na dziennikarza jednak się nie nadaję, może przeniosą mnie na recenzje. Zamysł nie wypalił, a ja przeżyłem trzy najgorsze miesiące swojego zawodowego życia.
Nie tylko dlatego, że skręcało mnie z przerażenia, kiedy np. zostałem posłany do kina, żebym zagadywał wychodzących ludzi i pytał, co sądzą o filmie. Odkryłem, że muszę wbrew sobie robić dwie rzeczy, które oceniałem i oceniam jako nieetyczne. Pierwszą było kreowanie rzeczywistości. Jakieś durne wydarzenie, do którego obsługi bez sensu mnie posłano albo gdzie sam się zabłąkałem, stawało się ważne, bo napisałem o nim artykuł, a coś naprawdę istotnego nie, bo nie miało medialnego oddźwięku. Drugą, pisanie o rzeczach, o których nie miałem większego pojęcia. Na muzyce na przykład kompletnie się nie znam, mam drewniane ucho, ale że byłem w dziale kulturalnym, musiałem obsługiwać koncerty.
Zresztą tę niekompetencję bardzo łatwo dostrzec, chyba każdy, komu zdarzyło się przeczytać artykuł z dziedziny, w której jest fachowcem, zżymał się, że dziennikarz wypisuje nonsensy. No dobrze, można przyjąć, że dziennikarze piszą na tyle różnych tematów, że nie ma szans, by posiedli wiedzę, którą zdobywa się w czasie długich studiów czy przez długoletnią praktykę. Ale żeby umieli myśleć i wykonywać proste działania arytmetyczne, to chyba można wymagać? Tymczasem Adam Leszczyński swoim komentarzem do tłumaczeniowych wydatków IPN-u udowodnił, że nie potrafi ani jednego, ani drugiego.
Leszczyński ma pretensje, że IPN wyłożył na tłumaczenie (zaledwie) 30 teczek z dokumentami w sprawie generała Sikorskiego (aż) 310 tys. zł. Można kwestionować samą potrzebę tłumaczenia, ale Leszczyński krytykuje z takich pozycji, że przekład był zbyt kosztowny. Pytanie, skąd on to wie. Bo teczka teczce nierówna, w jednej może być 50 stron dokumentów, w innej 500. Niech nawet będzie, że Angole są tacy pedantyczni, że w każdej teczce jest tyle samo. Bez informacji (której Leszczyński najwyraźniej nie posiada) ile, nie da się obliczyć kosztu tłumaczenia. Bo czy 310 tysięcy to zawsze będzie dużo? Przyjmijmy, że IPN zapłacił 31 za stronę (cena raczej w dolnych granicach ceny rynkowej), to oznaczałoby, że przetłumaczono dziesięć tysięcy stron. Jeśli rozłożymy je na 30 teczek, wyjdzie po około 330 stron. Czyli jeśli w teczkach było po trzysta stron (co jest zupełnie możliwe, to raptem gruby maszynopis), tłumaczenie było tanie, bardziej ceniący się tłumacz wziąłby więcej.
Jest oczywiście bardzo prawdopodobne, że dokumentów było dużo mniej, a IPN zdrowo przepłacił, korzystając na przykład z pośrednictwa biura tłumaczeń, które za nic naliczyło sobie sowitą marżę. Nie da się jednak tego ustalić, bo nie mamy podstawowej informacji, ile stron zostało przetłumaczonych. A że Leszczyński stosuje po prostu metodologię, że trzysta tysięcy za ziemniaki to dużo, bez względu na to, czy tych ziemniaków jest trzydzieści kilo czy trzysta ton, pokazuje jego dalsza krytyka. Tym razem zarzuca pani prokurator z IPN-u, że chciała wydać 50 tysięcy za tłumaczenie dwóch tysięcy stron. Tymczasem jeśli dokonamy prostego dzielenia, wyjdzie tylko po 25 zł za stronę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.