sobota, 16 marca 2024

Dorożką na płozach, czyli jak nie tłumaczyć literatury

Po mistrzowskim zarżnięciu opowiadania Hjalmara Söderberga pt. „Pocałunek” w antologii „Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato” tłumaczka Elżbieta Frątczak-Nowotny postanowiła pójść za ciosem i w „Skandynawskiej zimie” rozprawiła się z perełką szwedzkiej literatury, opowiadaniem „Futro” tego samego autora.

Z jej przekładu możemy na przykład dowiedzieć się, że na głównego bohatera, doktora Hencka, najechała dorożka i rozerwała mu palto… płozą. Dorożka na płozach to dokładnie takie samo kuriozum, jak sanie na kołach. W oryginale Söderberg posłużył się neologizmem, łącząc w jedno słowa „sanie i „dorożka”. Właściwe tłumaczenie na polski to: sanie pełniące funkcję dorożki. Oczywiście w utworze literackim takiej frazy rodem z atestu technicznego nie można użyć i trzeba się zastanowić, jak ją zgrabnie oddać. Ja w swoim przekładzie „Futra” zdecydowałem się na „sanie wiozące pasażerów”.

Jedną z osób ratujących doktora Hencka po tym wypadku jest „książę królewskiego rodu, który przypadkowo przechodził obok”. Jakiż asumpt do przemyśleń daje czytelnikowi pani Frątczak-Nowotny w tym króciutkim zdaniu! Jak liczna była ta defilada królewskiego rodu, paradującego sztokholmską ulicą w grudniowy dzień? Czym charakteryzuje się rzeczony gatunek książąt?

Rozdartemu paltu zaradza przyjaciel doktora, sędzia Richardt, pożyczając mu futro. Kiedy Henck się żegna, rzuca (w przekładzie) „No i zapraszam cię też na kolację”. Czytelnik durnieje. Jest wigilijne popołudnie, chyba trochę za późno na składanie zaproszenia? Na dodatek Richardt nie mówi, czy je przyjmuje, czy nie. Dlaczego? Bo Henck tylko przypomina o zaproszeniu, które padło dużo wcześniej.

Hjalmar Söderberg był wielkim miłośnikiem opery i jego bohaterowie często oglądają przedstawienia. Takoż i doktor Henck widział „Fausta”, z wykonawcą o nazwisku Arnoldson. Söderberg nie podaje ani imienia, ani informacji, o jaką rolę chodzi, a że w języku szwedzkim nazwiska się nie odmieniają, tłumacz staje przed problemem, czy jest to mężczyzna, czy kobieta. Bo na sztokholmskich scenach arie tej opery śpiewali zarówno Oscar Arnoldson, jak i jego córka Sigrid Arnoldson-Fischof. Ale problem tylko z pozoru jest nierozwiązywalny. Sigrid wystąpiła w roli Małgorzaty w 1902 roku, a ponieważ „Futro” powstało pięć lat wcześniej, siłą rzeczy nie o niej mowa. Frątczak-Nowotny decyduje się jednak na żeńską formę, „z Arnoldson”, bo najwyraźniej uznała, że Söderberg umiał przewidywać przyszłość i stworzył nowy gatunek prozy, który można by nazwać future reality.

„W gabinecie doktora Hencka płonął duży ogień”. Bo nasz lekarz, proszę państwa, ten gabinet miał w wigwamie. Frątczak-Nowotny bezmyślnie wzięła pierwsze znaczenie ze słownika i przetłumaczyła – jak zresztą całe opowiadanie – w ogóle nie zastanawiając się, jaki komunikat przekazuje polskiemu czytelnikowi. To partactwo spowodowało, że wcale nie trzeba znać szwedzkiego, by dostrzec, że jej przekład „Futra” jest do bani. Mimo to Mirosław Grabowski, który według informacji na stronie tytułowej książkę zredagował, nonsensów nie wychwycił. Wracając do kwestii, co płonęło w mieszkaniu doktora: oryginalne „brasa” może oznaczać zarówno ognisko, jak i ogień na kominku, wybór jest jasny i trzeba ten kominek wymienić.

Kolejnym nonsensem jest twierdzenie tłumaczki, że „pani Henck razem z dziećmi ubierała choinkę”. Na pięć minut przed wigilijną kolacją? Söderberg pisze o zapalaniu choinki. Dlaczego Frątczak-Nowotny zmieniła? Ano pewnie dlatego, że nie pasował jej kontekst. Wyraźnie jest mowa o czynności trwającej dłużej, tymczasem zapalenie choinki to jedno pstryknięcie. Obecnie. Opowiadania nie odbiera się jako historycznego, gdyż jego akcja dzieje się w czasach współczesnych autorowi. Tłumaczce nie przyszło jednak do głowy, że do powszechnej elektryfikacji doszło dopiero w drugiej części życia Söderberga i kiedy pisał „Futro”, na choince zapalało się świeczki, a nie elektryczne lampki.

Inna zmiana wprowadzona bez żadnego uzasadnienia przez tłumaczkę powoduje, że w arcydziele literackim dostajemy humor zeszytów. „To nie był dla mnie dobry rok – powiedział do siebie doktor Henck około trzeciej po południu w Wigilię, gdy zmierzał do swojego starego przyjaciela (…)”. W oryginale jest oczywiście, że powiedział, kiedy około trzeciej zmierzał…

Żenujący poziom tego przekładu doskonale oddaje zdanie „Tylko dzieci szczebiotały i mówiły, wchodząc sobie w słowo, radosne”. Ta kulawa polszczyzna jest efektem przetłumaczenia szwedzkiej frazy słowo w słowo. Elżbieta Frątczak-Nowotny będąca zawodowym tłumaczem literatury szwedzkiej przekłada ją w sposób, który dla studenta skandynawistyki skończyłby się oblaniem przedmiotu technika tłumaczeń. Pytanie (retoryczne), dlaczego w Polsce ktoś, komu nie dostaje talentu ani umiejętności, kto oddaje niechlujne przekłady, jest regularnie zatrudniany przez wydawnictwa.

Hjalmar Söderberg „Futro”, przekład Elżbieta Frątczak-Nowotny, antologia „Mistrzowie opowieści. Skandynawska zima”, wyd. Wielka Litera, 2023, str. 39-43. Tekst oryginalny: „Pälsen” ze zbioru „Historietter” („Opowiastki”), wyd. MånPocket, 1985.

środa, 28 lutego 2024

Zmasakrowany Söderberg

„Pewnego razu była sobie młoda dziewczyna i bardzo młody mężczyzna”. Była sobie mężczyzna. Lekturę opowiadania Hjalmara Söderberga pt. „Pocałunek” w przekładzie Elżbiety Frątczak-Nowotny już po pierwszym zdaniu przerwał mi rumor dochodzący z kopenhaskiego cmentarza. To szwedzki pisarz, dbający o język jak mało kto, przewrócił się w grobie na tę indolencję gramatyczną tłumaczki i redaktora z wydawnictwa Wielka Litera.

Rzeczona młoda dziewczyna oczekuje, że owa młoda mężczyzna ją pocałuje, bo wtedy „wstanie, ściągnie mocno fałdy sukni i posyłając mu spojrzenie pełne lodowatej pogardy, każe iść precz”. W oryginale jest, że sama by odeszła. Każdemu tłumaczowi zdarza się, że coś źle zrozumie. Żeby uniknąć tego rodzaju wpadek, trzeba uruchomić proces dla wielu niestety nadmiernie trudny, a mianowicie myślenie. Czy scena po polsku ma sens? Jeżeli nie ma, trzeba się zastanowić. A passus „bez niepotrzebnego pośpiechu” jeszcze w tym samym zdaniu ujawnia, że coś jest nie halo. Czy dziewczyna każe mu iść precz bez niepotrzebnego pośpiechu, czy jednak sama się w ten sposób oddali? Tłumaczka inaczej niż autor dała ten passus po kropce, najwyraźniej po to, by sprzeczność za bardzo nie rzucała się w oczy.

Dziewczyna zadaje chłopakowi filozoficzne pytanie, a że on nie pamięta, co mówił na ten temat wcześniej, udziela pytyjskiej odpowiedzi, gdyż „bał się postawić siebie w dwuznacznej sytuacji”. Wypowiadanie sprzecznych poglądów to niekonsekwencja lub hipokryzja, a jeżeli ktoś da się na tym przyłapać, znajduje się w nieprzyjemnej, a nie w dwuznacznej sytuacji. Narrator zresztą w ogóle tego nie ocenia, tylko informuje, że bohater boi się powiedzieć coś przeciwstawnego, niż twierdził uprzednio. Po szwedzku jest na to jedno słowo, które nie ma polskiego odpowiednika, co dla Frątczak-Nowotny okazało się niepokonywalną przeszkodą.

Kandydata do pierwszego pocałunku dyskwalifikuje trochę wad: „ma taki brzydki nos, no i nie ma żadnej pozycji – jest tylko studentem kursu przygotowawczego”. Ma nos, ale nie ma pozycji. Nie ma to jak zgrabny język tłumaczki. Nasuwający podejrzenie, że była jedynie uczestniczką kursu językowego, a nie studentką filologii.

Młodzieniec nie jest zanadto popędliwy, co wzbudza niepokój dziewczyny: „dlaczego mnie nie pocałuje, czyżbym była aż tak brzydka i niemiła?”. Z dwóch znaczeń oryginalnego „obehaglig”, niemiła i odpychająca, tłumaczka wybrała dotyczące charakteru bądź zachowania, tymczasem bohaterka martwi się swoim wyglądem, co ujawnia następne zdanie: „Pochyliła się nad wodą, by się w niej przejrzeć”.

Okazuje się, że dla dziewczyny ewentualny pocałunek nie będzie jednak pierwszym, gdyż po balu w hotelu, a w wersji Frątczak-Nowotny na balu, bo co się tłumaczka będzie przejmowała światem przedstawionym jakiejś ramotki z początku XX wieku, naszą bohaterkę pocałował pewien porucznik. Który „cuchnął podle ponczem i cygarami”. Podle to się cuchnie, jak się nadepnie na skunksa. Wojskowy w najgorszym razie śmierdział.

Podobnie zły rejestr stylistyczny mamy w planowanej reakcji bohaterki na próbę pocałunku. „Dam mu w twarz”, chociaż powinno być „wymierzę policzek”. Tego drugiego zwrotu tłumaczka używa w scenie po pocałunku, kiedy narrator informuje, że ów policzek z wrażenia zapomniała wymierzyć. Szkopuł w tym, że w obu scenach musi być tak samo, utwór literacki to nie instrukcja obsługi tostera, gdzie liczy się wyłącznie treść i jest całkowicie obojętne, po jakie frazy tłumacz sięgnie.

Do dania w twarz nie dochodzi również dlatego, że bohater zaskoczył dziewczynę i „ostrożnie położył rękę na jej szyi”. Polski czytelnik może sobie pomyśleć, że chłopak przestraszył się jej bezruchu i chciał sprawdzić puls, bo całować trupa to nie bardzo. Szwedzkiemu taka interpretacja nie przyjdzie do głowy, ponieważ ma jasno napisane, że chodzi o objęcie za szyję.

Pocałowana dziewczyna poczuła, że robi się blada, tymczasem tłumaczka twierdzi, że zbladła. Frątczak-Nowotny najwyraźniej uważa, że to absolutnie wszystko jedno, czyją się przyjmie perspektywę, narratora obserwatora czy bohaterki.

Opowiadanie Söderberga jest niezwykle krótkie, tekst w Wordzie zajmuje niecałe dwie strony, więc liczba błędów popełnionych przez tłumaczkę jest porażająca. A bynajmniej nie wskazałem wszystkich. W miejsce perfekcyjnie dopracowanej miniatury dostajemy jej kiepską przeróbkę w topornej polszczyźnie. Na domiar złego nie mamy do czynienia z adeptką przekładu, która chciała spróbować swoich sił i nie dała rady. Elżbieta Frątczak-Nowotny ma na koncie wiele przełożonych książek, tymczasem na tych dwóch stronach koncertowo udowodniła, że na tłumacza literatury się nie nadaje.

Hjalmar Söderberg „Pocałunek”, przekład Elżbieta Frątczak-Nowotny, antologia „Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato”, wyd. Wielka Litera, 2022, str. 339-341. Tekst oryginalny: „Kyssen” ze zbioru „Det mörknar över vägen” („Zmrok zapada na drodze”), wyd. Albert Bonniers Förlag, 1907.

piątek, 20 listopada 2020

Redakcja językowa i merytoryczna

Autorom, którzy chcą samodzielnie opublikować swoją książkę lub zaproponować ją wydawnictwu, oferuję uprzednią redakcję językową i merytoryczną.

Dla potwierdzenia swoich kwalifikacji zamieszczam poniżej listę błędów, które znalazłem w wydanych już powieściach „Samotność liczb pierwszych” Paola Giordana (redakcja językowa) i „Wirus ebola w Helsinkach” Taaviego Soininvaary (redakcja merytoryczna).

Redakcja językowa obejmuje poprawienie w tekście błędów gramatycznych, stylistycznych, leksykalnych, ortograficznych i interpunkcyjnych. Redakcja merytoryczna to wskazanie nielogiczności w akcji, źle poprowadzonych wątków, wadliwie skonstruowanych charakterów, błędów faktograficznych itp.

Każda powieść wymaga redakcji językowej przed wydaniem, a przy samodzielnej publikacji nie ma wydawnictwa, które by się tym zajęło. Redakcja merytoryczna z kolei może zwiększyć szanse na przyjęcie książki przez wydawnictwo, bo powieść będzie po prostu lepsza.

Oferuję łączną redakcję językową i merytoryczną lub tylko merytoryczną. Do redakcji językowo-merytorycznej przyjmuję wszelkie gatunki literackie z wyłączeniem fantasy i horrorów (nie znam się na nich i musiałbym się ograniczyć do poprawek czysto językowych). Samej redakcji merytorycznej podejmę się w przypadku powieści kryminalnych, sensacyjnych i thrillerów sądowych, gdyż jestem autorem tworzącym w tym właśnie gatunku (opublikowałem m.in. powieści pt. „Kanalia” i „Gdzie mól i rdza”).

Cena redakcji językowo-merytorycznej to 180-380 zł za arkusz autorski. Arkusz to 40 000 znaków ze spacjami. Ostateczna kwota jest zależna od liczby błędów i czasu, który trzeba poświęcić na redakcję. Na potrzeby wyceny muszę zredagować fragment tekstu, więc każdy zapytujący otrzyma darmową próbkę (teksty proszę przesyłać na pollak@szwedzka.pl). Ponieważ przeciętna książka liczy sobie 8-12 arkuszy i wychodzi spora kwota, płatność mogę rozłożyć na raty nawet do dwóch lat. Cena samej redakcji merytorycznej (bez poprawiania błędów językowych) to 100 zł za arkusz.

Paolo Giordano „Samotność liczb pierwszych” (wyd. WAB, 2010, tłum. Alina Pawłowska-Zampino) - redakcja językowa

Str. 41. Brzydki wazon z białej ceramiki, ozdobiony skomplikowanym, złoconym kwietnym motywem, który od zawsze stał w kącie łazienki, był własnością rodziny Della Rocca od pięciu pokoleń, ale tak naprawdę nikomu się nie podobał.

Zaimek „który” odnosi się do motywu, a nie do dzbana. Zbitka „skomplikowanym, złoconym kwietnym” jest niezręczna.
Poprawnie: Brzydki wazon z białej ceramiki, ozdobiony złoconymi zawijasami kwietnego motywu, od zawsze stał w kącie łazienki. Był własnością rodziny Della Rocca od pięciu pokoleń, ale tak naprawdę nikomu się nie podobał.

Str. 42. Kiedy ponownie je otworzyła, zobaczyła swoje odbicie w dużym lustrze nad umywalką i doznała przyjemnego rozczarowania.

Rozczarowanie jest zawsze przykre. Mile się zdziwiła, doznała przyjemnego uczucia.

Str. 42. Oparła się rękami na umywalce i zbliżyła twarz na odległość kilku centymetrów od lustra (…).

Skoro zbliżyła, to do lustra.

Str. 59. Przykucnęła, trzymając cukierek w palcach, przeciągnęła nim po brudnej podłodze szatni. Posuwała się w kucki i przesuwała nim wolno wzdłuż ściany na lewo od Alice, tam gdzie łączyła się z podłogą i cały brud zbierał się w kłaki kurzu i kłęby włosów.

Z tego wynika, że z podłogą łączyła się Alice, a nie ściana. Poprawnie: (…) przesuwała nim wolno wzdłuż ściany przy samej podłodze, na lewo od Alice (…).

Str. 69. Opierały się teraz o poręcz schodów przeciwpożarowych na drugim piętrze i przyglądały się chłopcom grającym na podwórku w piłkę nożną. Kopali żółtą piłkę, która wyglądała jakby nie była dobrze napompowana.

W piłkę. Domyślnie wiadomo, że nożną. Zaznaczenia wymagałoby, gdyby na przykład grali w ręczną. Ale żeby uniknąć powtórzenia słowa „piłka”, powinno być: (…) chłopcom, grającym na podwórku w nogę. Kopali żółtą piłkę (…).
Między „wyglądała” a „jakby” brakuje przecinka.

Str. 105. Siłą wcisnęła język między jego zaciśnięte wargi. Denis poczuł w ustach smak nieswojej śliny i zrobiło mu się niedobrze.
Str. 148. Matka spała nie swoim snem, urządzenia, do których była podłączona, nie czyniły żadnego hałasu (…).
Str. 195. Wyartykułowała te słowa nieswoim głosem, niczym aktorka na amatorskim przedstawieniu.

„Nie swojej śliny”, bo to nie jego ślina, a nie ślina, która źle się czuje. Na str. 148 poprawnie. Na str. 195 raczej źle, bo chodzi o to, że zmieniła głos, ale znaczenie, że mówiła niepewnym głosem, też jest możliwe.

Str. 127. Nie możesz tak ni z tego, ni z owego zdecydować, że chcesz zostać fotografem i zmarnować rok pracy.

Po „fotografem” powinien być przecinek. Błąd interpunkcyjny zmieniający znaczenie, bo teraz to zdanie znaczy „nie możesz zdecydować, że chcesz zmarnować rok pracy”, zamiast „nie możesz zdecydować, że chcesz zostać fotografem, bo w konsekwencji zmarnujesz rok pracy”.

Str. 131. Do ściany przylegało łóżko, o wiele wyższe niż łóżko rodziców Mattii, oraz dwa identyczne stoliki nocne.

Orzeczenie „przylegało” odnosi się zarówno do łóżka, jak i do stolików, powinno więc być „przylegały”.

Str. 141. 2760889966649. (…) Postanowił, że to będzie jego liczba. (…)
Po chwili wahania dwie linijki niżej napisał: 2760889966651. To jest jej, pomyślał.

Liczba jest rodzaju żeńskiego, a więc „ta jest jej”.

Str. 295. Następnie wyjęła paczkę herbatników, która leżała w szafce otwarta od dnia, w którym odszedł Fabio.

Takie piętrowe konstrukcje z zaimkiem „który” są niepoprawne.

Taavi Soininvaara „Wirus ebola w Helsinkach” (wyd. Kojro, 2010, tłum. Bożena Kojro) - redakcja merytoryczna

Str. 11. Kiedy ostatni wirus w kropelce krwi zginął, Ratamo wydał dziki okrzyk. Szczepionka działała!

Wynalezienie szczepionki jest opisane na zasadzie „wszedł do laboratorium i wynalazł”. Nawet jeśli to ostatni etap, przydałby się opis, jakie prace go poprzedziły.

Str. 26. Profesor kazał mu zapomnieć na razie o całej sprawie. W żadnym wypadku nie wolno mu zapisywać ponownie wzoru.

W jakim celu profesor miałby dążyć do zatajenia, że udało im się stworzyć szczepionkę? Przecież dyrektor fińskiego laboratorium to nie szef rosyjskiego gangu i nie będzie w pierwszej reakcji kombinował, jaką nielegalną korzyść można wyciągnąć z opracowania szczepionki.

Str. 26. Manneraho może sobie spokojnie zbierać pochwały za wynalezienie szczepionki.

Ratamo jest niezwykle dumny z wynalezienia szczepionki, ale nie ma nic przeciwko temu, żeby laury zgarnął przełożony?

Str. 29. [Generał] Siren uznał odkrycie szczepionki za niebezpieczny zwrot wydarzeń, oceniając, że wirus staje się z tego powodu pożądaną przez terrorystów bronią.

Wręcz przeciwnie, skoro na wirusa jest antidotum, to przestaje on być niebezpieczny.
Opracowanie szczepionki, a nie odkrycie.

Str. 31. Antidotum sprawia, że wirus jest idealnym środkiem szantażu. Inną rzeczą jest grozić jakiemuś państwu uwolnieniem choroby, a inną – zapewniać uleczenie chorych.

Ale to antidotum wynaleźli przecież naukowcy pracujący dla państwa i jest ono w jego posiadaniu, a nie w rękach terrorystów.

Str. 33-34. Teraz umówił się na grę w badmintona. (…) odbijali do siebie piłeczkę (…)

W badmintona gra się lotką.

str. 39. Siren (…) poprosił Vairialę, żeby wydał gościowi wstępne instrukcje, dopóki nie zapadnie decyzja co do dalszego postępowania. Vairiala zaproponował, żeby profesor udał się prosto do domu, i obiecał, że jego pracownik zadzwoni rano i poinformuje, jakie działania powinien podjąć instytut.

Dyrektor cywilnego laboratorium w demokratycznym europejskim kraju po wynalezieniu szczepionki z pewnością nie uda się do wojskowych i nie będzie wykonywał ich instrukcji, że ma ten wynalazek zataić.

Str. 52. Generał poprosił go, by zgasił lampy w salonie i przedpokoju.
– Nie wiem, czy obserwują twoje mieszkanie, więc możliwe, że nikt nie zauważył mojego wejścia. Zostanę tu i poczekam. Zobaczymy, co się stanie. Ty możesz dalej się kąpać. Chyba nie chcesz się przeziębić (…)
Gospodarz bez protestu udał się do łazienki, skąd po chwili rozległ się plusk wody.

Zupełnie nieżyciowa sytuacja, stworzona wyraźnie po to, by generał mógł zabić Manneraha przez wrzucenie włączonej suszarki do włosów do wanny. Manneraho nie ma powodów, by obawiać się generała, ale przecież poprosiłby o podanie informacji, z którymi Siren rzekomo przyszedł, i zapytałby, na co ten ma czekać. I czekałby razem z nim, a nie wracał do wanny.

Str. 58. Kilkumetrowy przedpokój pokonał wielkimi susami, jakby startował w maratonie.

Złe porównanie, maratonów nie biega się ani szybko, ani susami.

Str. 59. Nagle usłyszał chrzęst i okruchy betony rozprysły się po całej sypialni.

Chrzęst nie jest odgłosem strzału. I w wyniku strzału oddanego za zamkniętymi drzwiami sypialni okruchy betonu nie będą po niej latały.

Str. 60. Na szczęście dysponował prawie bezgłośnym P16.

P16 to pistolet z czasów I wojny światowej. I nie ma prawie bezgłośnych pistoletów. Albo mają tłumik, albo je słychać.

Str. 60. Chciał udać policjanta, który przyszedł z wiadomością, że życiu rodziny grozi wielkie niebezpieczeństwo.

I w tym celu na wojskowy mundur nałożył cywilny płaszcz? I co miał zamiar zrobić, gdyby Ratamo poprosił go o okazanie odznaki czy legitymacji?

Str. 61-62. [generał Siren] Wybrał numer telefonu komórkowego komendanta głównego policji. (…)
– (…) Arto Ratamo miał znakomity motyw, żeby zabić Manneraha. (…) W każdym razie byłbym wdzięczny, gdybyśmy mogli przejąć poszukiwania. Przykro mi, ale nie mogę zdradzić więcej szczegółów. Na pewno mnie rozumiesz.
– Jasne, nie ma problemu, przecież to leży w waszych kompetencjach. Poinformuję tylko naczelnika policji i poproszę, żeby wydał cichy nakaz ścigania Ratama.

Komendant główny policji ma jeszcze kogoś nad sobą?
W kompetencjach armii w żadnym wypadku nie leży ściganie zabójców na terenie kraju. A gdyby leżało, to komendant zażądałby konkretnego uzasadnienia, dlaczego ma oddawać śledztwo, a nie dał się zbyć stwierdzeniem, że generał nie może ujawniać szczegółów. I do wydania nakazu ścigania Ratama potrzebowałby konkretnych obciążających zarzutów, a przynajmniej informacji, jaki to motyw.

Str. 62. Technicy z Kryminalnego właśnie są w obu mieszkaniach.
Str. 75. Jąkając się nieco, opowiedział o wysłaniu do mieszkania Ratamów patrolu, który potwierdził, że Kaisa Ratamo została zastrzelona.

Na str. 62 nie ma żadnych informacji co do czasu akcji, ale jeśli Siren zaczął mataczyć bezpośrednio po zabójstwie, to wychodzi na to, że najpierw w mieszkaniu Ratama pojawili się technicy, a dopiero potem patrol, który potwierdził zgłoszenie Ratama. A jeśli Siren czekał z mataczeniem, to nie mógłby przerwać przesłuchania Ratama, bo nie zdążyłby przygotować całej intrygi.

poniedziałek, 6 marca 2017

Na razie bez dalszego ciągu

W marcu miałem wrócić do pisania, ale przez te dwa miesiące doszedłem do wniosku, że formuła mojego bloga się wyczerpała, i nie będę go dalej prowadził. Nie wykluczam, że w przyszłości pojawią się pojedyncze wpisy, ale regularnie pisać już nie planuję. Dziękuję wszystkim, którzy chcieli mnie czytać.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Sens pochowany w artystycznym smaku wulgaryzmów

W zeszłym miesiącu recenzowałem wspaniały kryminał Marcina Litwiniuka pt. „Detektyw: Przygody Stefana Mark'a”, w którym zabójca sprytnie uszkodził autokar i samolot, żeby zabić swoją pierwszą i drugą żonę. Następnie został zdemaskowany przez detektywa na tej podstawie, że zniknęły pieniądze, które dostał po śmierci żon (spadkobiercy niezabójcy nigdy odziedziczonego majątku nie trwonią), i tenże detektyw kazał policji (tak: kazał) aresztować winnego za dwa zabójstwa. Czyli morderca doprowadził do takiego wypadku autokaru i samolotu, że za każdym razem zginęła jedynie jego żona, reszta pasażerów się uratowała.

Zastanowiło mnie, dlaczego kryminał, opisujący takie przemyślne i nietypowe morderstwa, nie cieszy się wielką popularnością. Pomyślałem, że to może kwestia reklamy, najlepsza powieść bez dobrej promocji nie ma szans na sprzedaż. Ale nie. Wszedłem na stronę Psychoskoka i musiałem przyznać, że tak zachęcającego opisu książki dawno nie czytałem:

Jest to rodzaj powieści kryminalnej, opartej o reportaż z pracy śledczej.

Jeśli powieść oprzemy o reportaż, to może się przewrócić.

Stefan opisuje kilka historii z różnego okresu pracy biura, gdzie pełno jest pościgów za podejrzanymi, morderstw, zacierania śladów, a także zagrożenia życia własnego.

Pełno morderstw i pełno zagrożenia życia własnego, czegóż chcieć więcej od kryminału?

Akcja utworu rozwija się dynamicznie i żywiołowo

Potwierdzam. Tak dynamicznie i żywiołowo, że autor nie nadążył z podaniem większości szczegółów dla tej akcji istotnych.

W ciągu trzech lat rozwiązywałem tylko sprawy dotyczące zdradzanych małżeństw.

Przez kogo te małżeństwa były zdradzane, nie wiemy, ale to jest właśnie suspens.

Przy okazji odkryłem, że Psychoskok ma w swojej ofercie wiele fascynujących tytułów, w każdym razie jeśli wnioskować po opisach:

Testament Templariusza Jolanty Marii Kalety zabiera Czytelników do starego, o magicznym klimacie, opactwa cystersów w Henrykowie na Dolnym Śląsku. W pobliskiej małej Oleśnicy, przed wiekami, istniała komandoria templariuszy. Czyżby autorce udało się odnaleźć więzy łączące obydwa klasztory?

Komandoria to nie klasztor, mała Oleśnica to Oleśnica Mała, a z kolei nazwy członków zakonów piszemy małą literą, więc powinien być „Testament templariusza”.

Rok 1307, z miasta Troyes we Francji ucieka garstka templariuszy do komandorii Klein Öls, aby uniknąć aresztowań zarządzonych przez króla Filipa Pięknego. Tylko niektórzy z nich będą mieli szansę zrealizować misję, której się podjęli.

Jak rozumiemy, tą misją było uniknięcie aresztowania.

Grudzień 1981 roku. Magda Michalska po rozwodzie z mężem, wyrzucona z pracy za działalność związkową, wyprowadza się z Wrocławia na wieś, gdzie po swoim tragicznie zmarłym dziadku odziedziczyła starą, poniemiecką chałupę. (…) Po pierwszej nocy Magda budzi się w realiach stanu wojennego.

Obudzić się w realiach to już jest kanał, a co dopiero w realiach stanu wojennego. Zwłaszcza że te realia dotknęły ją wcześniej, skoro wyleciała z pracy za działalność, którą dopiero stan wojenny zdelegalizował.

Zostaje wciągnięta w tryby aparatu władzy wraz z mieszkańcami wsi Świątniki i niewielką społecznością zakonników.

Czyli można powiedzieć, że te tryby miały dużą moc zasysającą.

We wsi dochodzi też do brutalnych morderstw. Porucznik milicji prowadzący śledztwo nie radzi sobie z problemem (…)

Powiedzielibyśmy, że brutalne morderstwa to problem niewąski.

Czy zaginiony przed wiekami, przypadkiem odnaleziony, fragment Księgi Henrykowskiej może zawierać rozwiązanie zagadki? Jak wysoką cenę przyjdzie niektórym zapłacić?

Wydaje się nam, że za taką książkę każda cena będzie za wysoka.

Autor Michał Krupa, po sukcesie wydawniczym pierwszej swojej powieści “Łosoś norwesko-chiński” postanowił kuć żelazo póki gorące i napisał kolejną powieść - Łosoś a'la Africa

Podziwiając Psychoskokową umiejętność odgradzania przecinkiem podmiotu od orzeczenia, zapytamy, ile sprzedanych egzemplarzy złożyło się na ten sukces wydawniczy. Dziesięć?

W tle pojawiają się także inne postaci, częściej lub rzadziej uczestniczące w głównej fabule utworu (…)

Z tła przenoszą się do głównej fabuły.

Jako że akcja związana jest z operacjami wojskowymi, w powieści znajdziemy wątki natury militarnej.

Znaczy się, Krupa warsztat pisarski ma opanowany i wie, że w akcji związanej z operacjami wojskowymi wątków natury militarnej zabraknąć nie może.

Utwór charakteryzuje się szalonym tempem zwrotów akcji,

normalnie jazda bez trzymanki

niebywale humorystyczną narracją

to zupełnie jak ten opis

oraz dialogami obfitymi w śmieszne, a czasem abstrakcyjne wypowiedzi.

Dialogi obfite w śmieszne wypowiedzi to jest to, co tygryski lubią najbardziej.

Autor stosuje także zgrabne wulgaryzmy jako środek wyrazu literackiego, jednak, co warto zauważyć, owe wulgaryzmy posiadają swój artystyczny smak i fason, gdyż ilustrują potoczny język żołnierzy na misjach specjalnych.

Ożeż, kurwa. I to jest właśnie – biorąc pod uwagę właściwe znaczenie – zgrabny wulgaryzm, posiadający artystyczny smak i fason.

Należy odnotować, że Psychoskok wydaje nie tylko beletrystykę, jest to wydawnictwo wszechstronne, które nie boi się specjalistycznych publikacji. A na przykład z poradnikiem Jak leczyć reumatoidalne zapalenie stawów Jarosława Niebrzydowskiego spokojnie może konkurować z „Nature”:

Wyjaśnia zawiłości leczenia i w prosty sposób tłumaczy co i dlaczego oraz jak należy prawidłowo leczyć w tej chorobie.

Czyż nie potrzebujemy publikacji, które w prosty sposób tłumaczą co i dlaczego?

Do leczenia zniechęca chorych brak widocznych rezultatów i powszechne przekonanie, że choroba jest nieuleczalna.

Ciekawe, skąd się wzięło.

Leki te poza chwilową ulgą nie mogą pomóc osobom cierpiącym z powodu zapalenia stawów bo nie hamują postępów choroby. Tym samym nie dają szans na wyleczenie.

I to jest właściwe logiczne rozumowanie, którego Litwiniuk nie potrafi zastosować: nie hamują postępów choroby, więc nie dają szans na wyleczenie.

Dzięki tej lekturze dowiesz się czym i jak prawidłowo leczy się reumatoidalne zapalenie stawów. Co robi twój lekarz robi dobrze lub źle.

Aż strach pomyśleć, że gdyby Psychoskok nie umożliwił Niebrzydowskiemu opublikowania za jego pieniądze takiej wiekopomnej pozycji, nie dowiedzielibyśmy się, co lekarze robią dobrze lub źle.

Poradnik ten w przeciwieństwie do wszelkich innych publikacji dostępnych w Polsce opisuje aktualnie stosowane metody leczenia oparte na najnowszych wynikach badań naukowych.

Bo te inne publikacje promują szarlatanerię i znachorstwo.

Od ciała przejdźmy do ducha, czyli do poezji ze zbiorku O zachodzie słońca:

Tomik Barbary Wrzesińskiej przepełniony jest osobistymi przemyśleniami, nasączony rozmaitymi doznaniami.

Jak zostać poetą? Nasącz osobiste przemyślenia doznaniami.

Nie umyka uwadze autorki, że w porządek natury i ludzkiego życia wpisane są zarówno dobro jak i zło.

Spostrzegawcza kobita.

Poezja jest subiektywna także dla samej autorki, więc przegląda się ją jak swego rodzaju autobiografię.

Czego nie dałoby się zrobić, gdyby poezja była dla autorki obiektywna.

(…) im dłużej czyta się ten sam wiersz, tym większe odnosi się wrażenie, że gdzieś tu został pochowany sens i pojawia się nieodparta pokusa wyciągnięcia go na światło dzienne.

Im dłużej czytamy opisy książek Psychoskoka, tym większe odnosimy wrażenie, że sens zmarł i został pochowany.


PS. Ze względu na grube tomiska akt, które dostałem do tłumaczenia w napiętym terminie, przynajmniej do końca lutego jestem zmuszony zawiesić prowadzenie bloga.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Ach, ta biedna Szwecja

Luiza Dobrzyńska, pani, która z całym przekonaniem utrzymywała, że jest pisarką, a fakt, że za wydanie swoich książek musiała „wydawcy” płacić, w żaden sposób nie kłócił się jej z tym twierdzeniem, wypowiedziała się o Szwecji. Jeśli bredzenie od rzeczy można nazwać wypowiedzią. Polemiki z Dobrzyńską są pozbawione sensu, gdyż Dobrzyńska ogranicza się do dwóch kontrargumentów, które bezapelacyjnie wykazują, że racja jest po jej stronie, a mianowicie, że oponent pluje jadem i miesza ją z błotem. Jad i błoto to mikstura dowodząca moralnej wyższości Dobrzyńskiej i nędzy merytorycznych argumentów przeciwnika. Albo Dobrzyńska w ogóle nie podejmuje dyskusji. Ma na swoim blogu kilku komentatorów, którzy regularnie punktują jej teksty, ale zbywa ich milczeniem. Pytanie, po co wtedy w ogóle bloga prowadzi, nie jest przecież politykiem, który ma świadomość, że plecie bzdury, bo wie, że na te bzdury złapie wyborców. Na marginesie powiem, że szczerze jej tych oponentów zazdroszczę, bo u mnie z taką regularnością pojawiają się tylko psychiczni, którzy nie są w stanie ścierpieć tego, co piszę, ale cała ich „argumentacja” to próby obrażania mnie, gdyż intelektu na więcej nie starcza. Po długim namyśle postanowiłem jednak tekst Dobrzyńskiej skomentować, a dlaczego, wyjaśnię poniżej.

Od dziesięcioleci w tym państwie skutecznie niszczono wszystko, co stanowi spoiwo społeczne. Tak powstała rodzina, w której mąż i żona nie ufają sobie, rodzice nie mają żadnego autorytetu, a dzieci nie znają dziadków.

Z tego by wynikało, że Szwedzi są mocno nieudolni, bo niszcząc spoiwo społeczne, ukształtowali zgodne i współpracujące ze sobą społeczeństwo, jakich mało na tej planecie. Przemiana rodziny wielopokoleniowej w nuklearną zachodzi we wszystkich nowoczesnych społeczeństwach i nie jest typowo szwedzka. Co do autorytetu rodziców, to rozumiem, że Dobrzyńska tęskni za takim modelem, w którym ojciec dawał synowi w papę za to, że ten nie wstał, kiedy Głowa Rodziny weszła do izby, a potomek przyjmował to za słuszne i oczywiste. I człowiekowi, który mentalnie nie opuścił jeszcze średniowiecza, chyba nie da się wytłumaczyć, że to normalne i pożądane, że dzieci mają prawo do własnego zdania, a rodzice na swój autorytet muszą zapracować, a nie dostają go z racji bycia rodzicami.

Potomstwo dwojga obcych sobie ludzi jest wychowywane przez państwo, emeryci zamykają się w mieszkaniach lub domach pomocy, znikając z życia publicznego. Starość i kalectwo są tam eliminowane z życia publicznego, bo po co psuć ludziom humor przykrym widokiem?

To, że potomstwo mają ze sobą obcy ludzie, jest akurat wskazane, bo przy spokrewnionych jest duże ryzyko, że z inteligencją dziecka nie wszystko będzie w porządku (oczywiście brak inteligencji może mieć też inne przyczyny, żeby nie było, że sugeruję, że rodzice Dobrzyńskiej byli ze sobą spokrewnieni). Co do wychowywania przez państwo, fakty są takie, że w Szwecji od dawna nie ma domów dziecka, są wyłącznie rodziny zastępcze, czyli stosuje się rozwiązanie, które, jako lepsze dla sierot, my usiłujemy wprowadzić, tylko ciągle nam nie wychodzi. A przechodząc od dzieci do kalectwa, powiem tyle, że niejednokrotnie tłumaczyłem przy adopcji chorego lub niepełnosprawnego polskiego dziecka, które brała do siebie szwedzka para, bo żadne katolickie polskie porządne małżeństwo nie chciało „psuć sobie humoru przykrym widokiem”.

Cokolwiek by nie mówić o religii, stanowiła ona fundament najsilniejszych cywilizacji i łącznik między ludźmi, różniącymi się czasem we wszystkim innym.

Dobrzyńska ma poważne luki w wiedzy historycznej, bo dla przykładu taki Rzym, dopóki tolerował wszystkie religie i pozwalał podbijanym ludom wierzyć, w co chcą, był potęgą, a kiedy wprowadził religię państwową, to go barbarzyńcy zaorali. Ale nawet jeśli uznać twierdzenie Dobrzyńskiej za prawdziwe, jest to taka sama prawda, jak twierdzenie, że silna armia powinna mieć rosłe konie, wytrzymałe zbroje, ostre miecze i dalekosiężne łuki, bo taka zwyciężyła pod Grunwaldem.

Bez rodziny, bez religii, bez wiary w cokolwiek człowiek nie może być niczym innym jak kukłą sterowaną przez każdego, kto się nawinie.

I dlatego w Polsce politycy walczą o głosy elektoratu, przedstawiając programy i argumenty, telewizja publiczna obiektywnie prezentuje różne poglądy, a w Szwecji wybory wygrał niejaki Kaczysson, twierdząc, że kraj jest w ruinie (przy czym Kaczysson cudotwórca podźwignął go z ruiny następnego dnia po nieobjęciu przez siebie rządów), i prezesem telewizji publicznej jest polityk Kursksson, który utrzymywał, że szwedzki ciemny lud wszystko kupi, więc karmi go teraz prymitywną propagandą.

Pozbawiony tożsamości religijnej, rodzinnej i państwowej człowiek nie widzi powodu do walki o cokolwiek poza własnym spokojem i dobrobytem. No bo dla kogo ma ryzykować cierpienie, ruinę materialną i śmierć?

Człowiek pozbawiony tożsamości religijnej jest jak ryba bez roweru, ale ta prawda nie jest w stanie przebić się do większości zakutych katolickich łbów. Rodziny w Szwecji nadal istnieją, choć może nie odpowiadają modelowi, który polski katolik uznaje za idealny, że żona trwa przy bijącym ją mężu, maskując sińce makijażem albo opowiadając, że lubi spadać ze schodów. I z tego, co wiem (ale ja pewnie o Szwecji mało wiem), Szwedzi nadal czują się Szwedami i uznają Szwecję za swoje państwo. Nie wiem natomiast, dlaczego Dobrzyńska za pożądaną i wskazaną uznaje sytuację, w której człowiek „ma ryzykować cierpienie, ruinę materialną i śmierć”. I chciałbym się dowiedzieć, dla kogo niepozbawiona tożsamości religijnej, rodzinnej i państwowej Dobrzyńska ryzykowała cierpienie, ruinę materialną i śmierć. Bo z wpisów dotyczących jej spraw prywatnych odniosłem raczej wrażenie, że głównie walczy o własny spokój i dobrobyt. Dobrzyńska ze swoją zerową znajomością natury ludzkiej nie dostrzega, że człowiekowi rzadko kiedy spokój i dobrobyt wystarcza, osiągnąwszy go, chce zrobić coś więcej i dlatego Szwedzi tak chętnie pomagają tym, którzy mają gorzej, między innymi ludziom uciekającym przed wojną.

Symptomatyczne jest, że postępowanie zgodne z normami religii chrześcijańskiej (głodnych nakarmić, spragnionych napoić, podróżnych w dom przyjąć) wywołuje taką niepohamowaną wściekłość zdeklarowanej katoliczki. Dla Dobrzyńskiej i innych polskich katolików chrześcijaństwo to jest wiara, że żydowski cieśla zbawił świat, bo został ukrzyżowany, msza w większe święta religijne, choinka na Boże Narodzenie z dodatkowym talerzem, ale już wara od tego talerza obcym, bo to „muzułmańskie męty społeczne”. A jak ktoś nie wierzy w bajeczki o staruszku z brodą na chmurce, to gorszy gatunek człowieka, bo nie ma tożsamości religijnej, choćby w swoim życiu realizował wartości chrześcijańskie, o których katolicy pokroju Dobrzyńskiej ciągle krzyczą, ale od których w codziennym życiu są jak najdalsi.

Chcąc pokazać światu, jacy są dobrzy i cywilizowani, Szwedzi doprowadzili do ruiny własnego kraju. (…) mamy do czynienia z ostatnimi dniami Szwecji, a na jej gruzach nie powstanie żadne nowe państwo.

Jest jakiś poziom oderwania od rzeczywistości, którego osiągnięcie powoduje, że z nieszczęśnikiem nie ma sensu wdawać się w dyskusję. Pytanie, dlaczego to robię. Bo Dobrzyńska nie jest kuriozum, z którego można się pośmiać, nie jest odosobnionym przypadkiem, tylko w ten sposób myśli, rozumuje i debatuje spora część Polaków. A do tego ci ludzie mają prawo głosu w wyborach, w efekcie czego rządzi nami zacofana klika, która nie rozumie mechanizmów współczesnego świata i której wydaje się, że można zadekretować powrót do XIX wieku, a wtedy nastąpi powszechna szczęśliwość. Dobrzyńska wypowiada się o Szwecji, o której nie ma żadnej wiedzy, swoje informacje najwyraźniej czerpie z tego samego źródła, co Kaczyński, kiedy wygłupił się wypowiedzią o enklawach szariatu. Stawia diagnozy, nie potrafiąc rozróżnić, co jest działaniem ideologicznym, a co wynika z rozwoju techniki, nowych warunków społecznych i zmieniającej się ludzkiej świadomości. Tkwi w swoim ksenofobicznym, zabobonnym zaścianku, pała nienawiścią do ludzi, którzy nie podzielają jej wiary, i jest przekonana, że świat da się zatrzymać.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Nie zapłacimy, bo parasole chronią przed deszczem

Poseł Tomasz Jaskóła z Kukiz 15 wystąpił z interpelacją w sprawie nierewaloryzowanych stawek tłumaczy przysięgłych. Ucieszyło mnie to i poczułem do niego ogromną wdzięczność. Radości i wdzięczności nie osłabiło nawet to, że poseł nie bardzo wie, o czym pisze: „stawki wynagrodzeń za czynności translatorskie nie były rewaloryzowane od 7 lat”. Nie od siedmiu, tylko od ponad jedenastu. „Czy planowana jest rewaloryzacja stawek wynagrodzeń zawartych w ustawie z dnia 25 listopada 2004 r. o zawodzie tłumacza przysięgłego?”. Stawki wynagrodzeń zawarte są nie w ustawie, tylko w rozporządzeniu Ministra Sprawiedliwości ze stycznia 2005 r. Nie osłabiło również to, że posługuje się dość dziwną argumentacją: „Osoba nosząca tytuł tłumacza przysięgłego otrzymuje mniejsze wynagrodzenie, pracując na rzecz podmiotów wymienionych w art. 15 ustawy z dnia 25 listopada 2004 r. o zawodzie tłumacza przysięgłego, niżeli przez godzinę zegarową udzielając indywidualnych korepetycji”. Z tłumaczeń nie udziela się korepetycji, więc równie dobrze można by argumentować, że tłumacz, który dorabia sobie kładzeniem kafelków, ma z tego więcej. Poza tym to, że sądy, prokuratura i policja (to są z grubsza te podmioty wymienione w art. 15) płacą mniej niż klienci rynkowi, jest akurat uzasadnione: na ogół wydają pieniądze podatników, którymi należy gospodarować oszczędnie. Kwestia, ile mniej, więc poseł zasadnie wskazuje, że „tłumacz przez godzinę tłumaczenia ustnego może zarobić do 150 złotych”, podczas gdy w sądzie jest to 46 zł. To stawka za szwedzki, angliści i germaniści dostają jeszcze mniej. Nie wiadomo jednak, dlaczego poseł w swojej interpelacji niemal całkowicie skupia się na tłumaczeniach ustnych, jakby tylko te były nędznie płatnie. Owszem, rozziew kwotowy między urzędowymi a rynkowymi stawkami tłumaczenia ustnego jest większy niż przy stawkach tłumaczenia pisemnego, ale te ostatnie przecież też wymagają rewaloryzacji.

Ale skoro ministerstwo sprawiedliwości nie uznaje samo z siebie za stosowne zrewaloryzować stawek, niepodniesionych od ponad jedenastu lat, to nawet argumenty od czapy są dobre, żeby przymusić je do jakiejś reakcji. I reakcja nastąpiła, bo musiała, ministerstwo ma obowiązek odpowiadać na interpelacje posłów, ale, niestety, nie ma obowiązku odpowiadać z sensem i na temat:

Zgodnie z art. 16 ust. 1 powołanej ustawy, wynagrodzenie za czynności tłumacza przysięgłego ustala umowa ze zleceniodawcą lub zamawiającym wykonanie tłumaczenia. Oznacza to, że co do zasady ustawodawca nie ingeruje w wysokość wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych, pozostawiając jej kształtowanie wolnemu rynkowi.

Ponieważ poseł Jaskóła nie zgłaszał problemu, że biednych osób nie stać na opłacenie tłumaczeń, które muszą wykonać na wolnym rynku, a potrzebnych im do załatwienia spraw urzędowych, powyższa informacja nie ma żadnego związku z kwestią poruszoną w interpelacji. Służy jedynie zapełnianiu kartki, żeby stworzyć wrażenie, że padła treściwa i wyczerpująca odpowiedź. I równie dobrze urzędnik mógłby zapełniać kartkę baśniami Szeherezady.

Należy zauważyć, że tłumaczenia tego rodzaju stanowią ok 90% wszystkich zleceń realizowanych przez tłumaczy przysięgłych[1].

Jeśli to ma być argument za niepodwyższaniem stawek za tłumaczenia dla organów wymiaru sprawiedliwości, to jest to sankcjonowanie pańszczyzny, o czym już pisałem. Ale przynajmniej dzięki odnośnikowi dowiedziałem się, skąd ministerstwo ma tę statystykę, bo wcześniej twierdziłem, że taka statystyka nie istnieje. Otóż z uzasadnienia do nowej ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego z 2004 r. W uzasadnieniu wprawdzie też nie jest podane, skąd ją wzięto, ale wcześniej sądy przy corocznej kontroli repertoriów rzeczywiście spisywały sobie, ile tłumaczeń dany tłumacz zrobił dla organów wymiaru sprawiedliwości, a ile dla prywatnych klientów i firm, więc faktycznie dało się to policzyć. Od 2005 r. jednak się nie da, bo kontrole repertoriów są już tylko wyrywkowe. Czyli ministerstwo posługuje się w swojej argumentacji statystyką sprzed dekady. No i ze statystyką jest tak, że według niej każdy Polak ma jedno jądro i jedną pierś, więc chciałbym się dowiedzieć, co w takim przypadku jak moim, że tłumaczenia dla organów stanowią gdzieś z połowę wszystkich tłumaczeń. Czy na te 40%, które nie mieści się w ministerialnej starożytnej statystyce, ministerstwo podniesie mi stawki?

Ta okoliczność była jedną z przyczyn podjęcia przez ustawodawcę decyzji o odejściu od wcześniejszego modelu tłumacza przysięgłego jako pomocnika procesowego sądu na rzecz stworzenia nowego wolnego zawodu, którego przedstawiciele świadczyliby usługi „także poza sądem: przy tłumaczeniu dokumentów dla obywateli, w obrocie gospodarczym oraz w kontaktach z administracją państwową. Wszystko to sprawiło, że konieczna stała się zmiana statusu tłumacza przysięgłego. Należało na nowo określić jego pozycję w systemie prawnym, czyli uwolnić go od sądu i przekształcić w instytucję świadczącą usługi na rzecz wszystkich obywateli i organów państwa”.

Poseł, reprezentujący wyborców, pyta, dlaczego tłumacze nie mają waloryzowanych stawek, a urzędnik Marcin Warchoł raczy go opowiastkami, z jakich motywów 12 lat wcześniej uchwalono ustawę. Czyli uważa, że poseł, wyborcy i tłumacze to durnie, którym na pytanie, dlaczego nie ma parasoli, można odpisywać, że parasol wynaleziono w starożytności i służy do ochrony przed deszczem, tudzież przed słońcem.

Natomiast wysokość wynagrodzenia za tłumaczenie wykonywane na żądanie takich podmiotów jak sąd, prokurator, Policja oraz organy administracji publicznej jest regulowana prawnie. Rozporządzenie w sprawie wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego określa stawki wynagrodzenia za przetłumaczoną stronę – w przypadku tłumaczeń pisemnych oraz godzinę pracy – w przypadku tłumaczeń ustnych. Wspomniane stawki są sztywne i nie mogą być modyfikowane w drodze negocjacji między zlecającym organem a tłumaczem przysięgłym.

Parasol składa się z rączki i czaszy ochronnej wykonanej z materiału.

Jak słusznie zauważył Pan Poseł w swojej interpelacji, stawki wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych określone w powołanym rozporządzeniu, pozostają na niezmienionym poziomie od dłuższego czasu, co spowodowało realne obniżenie ich wartości. Niestety – jak do tej pory – sytuacja budżetu państwa, a także wcześniejsze czasowe objęcie Polski przez Komisję Europejską procedurą nadmiernego deficytu, uniemożliwiały wyodrębnienie środków na podwyższenie wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych.

Cud, urzędas zdołał przejść do meritum. Pytanie, dlaczego posługuje się kłamstwem lansowanym przez poprzednią ekipę. Przecież prezydent Duda powiedział wyraźnie, żeby nie wierzyć, że nie ma pieniędzy. Dlaczego ministerialny urzędnik podważa autorytet prezydenta RP? Panie Prezesie, pan na to pozwala? Co? Aha, prezydent nie ma mieć autorytetu, by wiedział, kto naprawdę rządzi.

Biorąc jednak pod uwagę, że ustawa o zawodzie tłumacza przysięgłego obowiązuje już od dziesięciu lat, Minister Sprawiedliwości podjął działania zmierzające do całościowej oceny funkcjonowania jej przepisów oraz regulacji zawartych w aktach wykonawczych do niej. Dlatego zarządzeniem z dnia 21 lipca 2015 r. powołał Zespół do przeglądu i oceny funkcjonowania ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego .

Żeby zrewaloryzować stawki nie trzeba żadnego zespołu, wystarczy, że minister wyda odpowiednie rozporządzenie.

Na jednym z najbliższych posiedzeń Zespołu rozpatrzona zostanie kwestia zmiany przepisów dotyczących wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych. Należy tu zastrzec, że ewentualne podjęcie działań legislacyjnych mających na celu podniesienie wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych będzie zależeć nie tylko od rekomendacji Zespołu, ale także od możliwości budżetowych państwa.

Innymi słowy, figę dostaniecie. Żeby było śmieszniej, argumentem o możliwościach budżetowych państwa posługuje się urzędnik rządu, któremu pieniądze rosną na drzewach, który lekką ręką przeznacza po kilkadziesiąt miliardów na płacenie zamożnym ludziom po 500 zł na dzieci czy na emerytury dla ludzi doskonale mogących jeszcze przez długie lata pracować. A żeby już tłumacze naprawdę mogli pękać ze śmiechu, nie ma w budżecie państwa takiej pozycji jak „wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych”. Ta pozycja mieści się w budżetach sądów, prokuratur i policji, które to budżety są przecież waloryzowane, więc bez żadnego uszczerbku dla budżetu państwa wynagrodzenia tłumaczy mogłyby rosnąć o taki sam procent, o jaki waloryzowane są budżety tych instytucji. Co więcej, w przypadku sądów nie płacą one za wszystkie tłumaczenia, całkiem sporą część tych kosztów każą zwracać procesującym się stronom.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Syberia welcome to

Posłanka PiS Beata Mateusiak-Pielucha zażądała, żeby mnie jako ateistę deportować z Polski, jeśli nie podpiszę lojalki: powinniśmy wymagać od ateistów, prawosławnych czy muzułmanów oświadczeń, że znają i zobowiązują się w pełni respektować polską Konstytucję i wartości uznawane w Polsce za ważne. Niespełnianie tych wymogów powinno być jednoznacznym powodem do deportacji.

W pierwszym odruchu się oburzyłem, że Konstytucję RP znam, a najwyraźniej posłanka PiS-u nie, skoro nie wie, że mogę w Polsce być ateistą bez podpisywania lojalek i ona nie ma prawa z tego powodu mnie deportować. Ponieważ jednak mam taki zwyczaj, że kiedy z kimś na jakiś temat dyskutuję, to sprawdzam źródła, nawet jeśli jestem przekonany, że dobrze je pamiętam, sięgnąłem do tekstu polskiej ustawy zasadniczej i jeszcze raz go sobie przeczytałem. I ku swojemu zdumieniu odkryłem, że racja wcale nie jest po mojej stronie, błędnie interpretowałem postanowienia konstytucji i nie pozostaje mi nic innego jak pakować manatki.

Już w samej preambule czytamy: my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł (…).

Dotąd błędnie zakładałem, że powyższe sformułowanie implikuje, że naród polski tworzą ludzie wierzący i niewierzący. Nic bardziej mylnego. Naród polski tworzą ludzie wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna oraz katolicy, których Bóg, jak wynika ze Starego Testamentu, jest źródłem wojen, chorób, cierpień i krzywd. Ateiści do narodu polskiego wliczać się nie mogą, choćby z tego względu, że są racjonalni, a to z pewnością nie jest cecha narodu polskiego.

Ograniczenia są też od razu wskazane w art. 30 otwierającym rozdział II. Wolności, prawa i obowiązki człowieka i obywatela:
Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych.
Samo przez się rozumie się, że gorszego sortu to nie dotyczy, w przeciwnym razie Prezes Polski nie mógłby powiedzieć, że część Polaków jest gorszym sortem.

Artykuł 53 mówi, że każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii. No właśnie. Wolność sumienia to chyba jasne: jak ci się nie podoba obowiązujące prawo, to mówisz, że sumienie nie pozwala ci go przestrzegać. A wolność religii? Czy gdzieś jest powiedziane, że zapewnia się wolność _od_ religii? Nie. Zresztą precyzuje to punkt drugi tego artykułu: Wolność religii obejmuje wolność wyznawania lub przyjmowania religii według własnego wyboru (…). Możesz wyznawać i przyjmować taką religię, jaką chcesz, ale jakąś musisz przyjąć. Może być nawet judaizm albo islam, tyle że wtedy masz podpisać lojalkę, że będziesz przestrzegał katolickich wartości… to jest polskiej Konstytucji, chciałem powiedzieć. Jeśli przyznasz, że twoi współwyznawcy zamordowali Jezusa albo że jesteś terrorystą, wcale nie musisz być w Polsce katolikiem.

Wbrew pozorom ateistom prawa do ateizmu wcale nie daje art. 53 pkt 6: Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych. Chodzi wyłącznie o to, że katolik wcale nie musi iść w niedzielę do kościoła ani przestrzegać przykazań, jak tego wymagają niektórzy nieżyciowi księża z tym dziwnym papieżem na czele. Jest przecież oczywiste, że jeśli w niedzielę wypadnie jakaś patriotyczna demonstracja, to katolik powinien się na niej znaleźć, żeby werbalnie, a jeśli trzeba to i ręcznie, wyrazić dezaprobatę dla wszelkiej maści odszczepieńców od jedynej prawdziwej katolickiej wiary i moralności, czyli pedałów, liberałów, lewaków, feministek, żydów, muzułmanów, transseksualistów, cyklistów, wegan i robiących zakupy w niedzielę.

Naiwni po wypowiedzi poseł Mateusiak-Pieluchy powołali się na artykuł 52 pkt 4: Obywatela polskiego nie można wydalić z kraju ani zakazać mu powrotu do kraju. Obywatela polskiego nie, ale ile to takiego ateusza pozbawić obywatelstwa? Artykuł 34 mówi przecież, że obywatel polski nie może utracić obywatelstwa polskiego, chyba że sam się go zrzeknie. Utracić nie może, ale przecież „utracić” to coś innego niż „pozbawić”. Jeśli zgubiłem portfel, to go utraciłem, a jak mi go ukradli, to zostałem go pozbawiony. Wystarczy, że PiS uchwali ustawę, że za nieprzestrzeganie Konstytucji RP pozbawia się obywatelstwa, a potem nie wydrukuje wyroku Trybunału Konstytucyjnego, że to jest niezgodne z Konstytucją RP, bo przecież popieranie nieprzestrzegania Konstytucji RP z definicji będzie niekonstytucyjne, a niekonstytucyjnych orzeczeń TK rząd zgodnie z poleceniem KC PZPR… to jest Prezesa Polski, chciałem powiedzieć, nie drukuje.

W tej sytuacji oświadczam, że ani myślę respektować polską Konstytucję w powyższym kształcie, a jeszcze mniej wartości, które PiS uznaje za ważne, i informuję, że jestem gotów do deportacji. Jeśli można, chciałbym zapytać tylko o szczegóły techniczne, czy mam mieć przygotowaną szczoteczkę do zębów i żelazny prowiant, czy też dostanę trochę czasu na spakowanie się? I gdzie zostanę deportowany? Bardzo proszę, żeby nie na Madagaskar, bo nie lubię gorąca, i z tego samego względu nie do Izraela. Może być Syberia, a myślę, że przy dalszym odcinaniu się od Europy niedługo będzie dla Polaków w pełni dostępna.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Sprytne uszkodzenie samolotu, czyli jak zamordować logikę

Z książką jest jak z kobietą. Urzeka nas jakimś elementem swej urody czy osobowości, wyobrażamy sobie, że dzięki temu wiemy o niej wszystko, a kiedy poznamy ją bliżej, okazuje się, że intuicja nas nie zawiodła. Powieść Marcina Litwiniuka pt. „Detektyw: Przygody Stefana Mark'a” urzekła mnie przepięknym bykiem na okładce w odmianie nazwiska głównego bohatera. A kiedy zobaczyłem, że opublikowało ją niezawodne wydawnictwo Psychoskok, wiedziałem, że czeka mnie czytelnicza uczta.

Tajemnica byka na okładce zostaje wyjaśniona już na stronie redakcyjnej: otóż książka przeszła nie zwykłą korektę, a „profesjonalną”, wykonaną przez Ryszarda Krupińskiego.

Dzięki „korekcie profesjonalnej” możemy rozkoszować się takimi passusami:

Największą [odległość], na jakich próbowałem urządzenie to trzysta metrów. Nie wierzcie w te brednie, które pokazują w filmach na temat, jakości podsłuchów. One nigdy nie odbierają sygnałów o tak wysokiej jakości.

Sygnałów nie odbierają brednie, filmy czy podsłuchy?

(…) mężczyzna po tym zdaniu uśmiechnął się i odrzekł. Nie mogę się już doczekać. Po czym wstali (…)

Kwestia dialogowa zgrabnie wpleciona w tekst.

Siedziałem w swojej Astrze, jest to samochód idealny w moim zawodzie, ponieważ nie wyróżnia się. (…) łatwo (…) nim wmieszać się w obraz miasta (…).

Bo taką vectrą na przykład, to za cholerę nie da się wmieszać w obraz miasta.

- Rozumiem, że intercyza ma warunki, które złamane unieważniają ją.

Warunki, które złamane. Miejmy nadzieję, że książka nie trafi w ręce polonistek Litwiniuka i Krupińskiego, bo na miejscu padną trupem. Chyba że już nie żyją, wtedy przewracają się w grobach.

(…) zatrzymał się przed jednym z wieżowców mieszanych. Jest to taki budynek, który wynajmuje różnym firmom poszczególne piętra.

Czyli tzw. budynek inteligentny, któremu wcale nic się nie miesza. Ale przejdźmy do akcji, bo poczynania detektyw’a Stefan’a Mark’a śledzimy naprawdę z zapartym tchem. Mark był policjantem, ale został ranny w „wypadku podczas akcji” i przekwalifikował się na prywatnego detektywa. Współpracuje z niejaką Katarzyną Kłos, która przyszła do niego do szpitala: „Uprzejmie się przedstawiła i zaczęła rozmawiać ze mną. Przychodziła codziennie i siedziała przy mnie cały dzień”. W jakim celu czy charakterze przychodziła i siedziała, czytelnik się nie dowiaduje.

Pierwszą sprawę zleca detektywowi Markowi niejaki Samuel Pilson. Prosi o zdobycie dowodów na zdradę żony. Mark sprawdza zleceniodawcę:

(…) trzydzieści osiem lat. W wieku dwunastu lat oskarżony o współudział w kradzieży w sklepie, oskarżenie odsunięto z powodu niewystarczających dowodów.

Litwiniuk nie podaje, w jakim państwie dzieje się akcja powieści, ale każdy czytelnik może to sobie łatwo wykoncypować, biorąc pod uwagę nazwiska jego obywateli (Kłos, Pilson), obowiązujący w nim system prawny, pozwalający na stawianie przed sądem dwunastoletnich dzieci, walutę („[w]yciągnąłem portfel i wręczyłem mężczyźnie sto euro”) oraz język inny niż angielski („jej akcent sugerował, że mieszkała w kraju anglojęzycznym”).

Choć muszę przyznać, że powyższa informacja nie jest na 100%, przeczytałem pierwszy rozdział, po którym dostałem drgawek i w trosce o własne zdrowie następne sobie podarowałem. Starałem się wyszukać po słowach kluczowych (nazwy państw, miast, waluty, języki), czy podana jest jakaś wskazówka, i nie znalazłem. Do tego każdy rozdział obejmuje jedną zagadkę i stanowi zamkniętą całość, więc nazwa kraju powinna być podana w pierwszym. I jeszcze gwoli ścisłości: Litwiniuk nie dzieli powieści na rozdziały, tylko „na Akty, wzięło się to od nazw teczek ze sprawami w archiwach policyjnych. Chociaż niektórym może się to kojarzyć z podziałem scen w teatrze, to nie ma z tym nic wspólnego”. Mamy więc nie rozdział I, tylko akt I. Taka duperela, że słowo „akt” w tym znaczeniu występuje jedynie w liczbie mnogiej, która wówczas brzmi „akta”, a nie „akty”, umknęła zarówno autorowi, jak i profesjonalnej korekcie.

Dzielny detektyw śledzi też potencjalną niewierną:

Żona klienta wyszła z domu, kierując się do samochodu, a następnie ruszyła w stronę centrum. Jest to atrakcyjna blondynka, ma około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, włosy ledwo zakrywające szyję. Wygląda młodo i na pewno nie dałbym jej tych trzydziestu ośmiu lat.

Tych trzydziestu ośmiu, które ma jej mąż. Bo, jak wiadomo, małżeństwa mogą zawierać między sobą wyłącznie równolatkowie. Profesjonalna korekta nie zwróciła też Litwiniukowi uwagi, że w narracji należy stosować jednolity czas: „następnie ruszyła [na piechotę?] w stronę centrum. Była to atrakcyjna blondynka, miała około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu [„około” wymaga dopełniacza, profesjonalna korekto]”.

Mark z miejsca rozszyfrowuje mężczyznę, z którym Gabriela, żona klienta, spotkała się w restauracji („[d]yskretna mowa ciała oraz ogólne zachowanie świadczy o możliwości pracy jako prawnik lub coś w tym guście”), ale potrzebuje twardych dowodów, więc w mieszkaniu małżonków montuje kamery „z funkcją wzmacniania światła, dzięki czemu może nagrywać praktycznie w całkowitej ciemności”. Litwiniuk mógłby pisać poradniki dla prywatnych detektywów: jeśli nie wiesz, gdzie spotykają się kochankowie, przyjmij założenie, że w mieszkaniu zdradzanego męża, i zamontuj tam kamery, które wzmacniają światło, kiedy tego światła nie ma. I gdzie spotyka się Gabriela z tajemniczym mężczyzną? Nie uwierzą państwo! W tymże mieszkaniu pod nieobecność męża.

Gabriela jest trzecią żoną pan Pilsona, który wcześniej dwukrotnie owdowiał:

Ożenił się w wieku dwudziestu lat z Marią Kilską, dwa lata później zginęła w wypadku autokaru. W wieku dwudziestu pięciu lat ożenił się ponownie, jego wybranką była Weronika Szaj, która zginęła w wypadku samolotu pięć lat później.

Szybko wyjaśnia się, że:

wypadki, w których zginęły poprzednie żony klienta zostały zaplanowane. Policja nie ma co do tego żadnych wątpliwości, niestety nie znaleziono winnych.

Może dlatego, że wypadki zaplanowano bardzo przemyślnie:

samolot jak i autokar zostały uszkodzone w taki sprytny sposób, który nie ujawniał się [sposób się nie ujawniał, żeby była jasność – przyp. mój] podczas rutynowej kontroli przed startem. Jednak w trakcie podróży blokował [oczywiście sposób blokował] układy sterujące i wyłączał ciąg silnika w przypadku samolotu oraz go zwiększał w przypadku autokaru.

Chcesz się pozbyć żony? Nic prostszego. Uszkodź sprytnie samolot, którym będzie lecieć. Łatwo to zrobić, zwłaszcza jeśli nie pracujesz na lotnisku i nie masz z branżą lotniczą nic wspólnego.

Emanuel przekazał te informacje od razu odpowiednim służbom, ale nie dało się cofnąć pieniędzy, które otrzymał Samuel Pilson. Było to około trzech milionów po śmierci pierwszej i cztery po śmierci drugiej żony. Siedem milionów (…)

Emanuel Kirsten jest policjantem prowadzącym śledztwo, więc rozumiemy, że w sprawie zabójstwa odpowiednie są inne służby, a nie policja. Chyba że uwięzienie mordercy jest sprawą drugorzędną, przede wszystkim należy mu zabrać pieniądze i mowa o służbach finansowych. Tylko dlaczego akurat Pilsonowi miałyby one zabierać pieniądze, skoro „nie znaleziono winnych”. Ale detektyw Mark jest sprytniejszy niż policja, ustala, że Pilson kasę przepuścił, i na tej podstawie konkluduje:

Może to klient stał za zabójstwami, bo tak należy o nich mówić, swoich poprzednich żon (…)

Konkluzja, że zabójstwa należy nazywać zabójstwami, jest niewątpliwie słuszna i chwała profesjonalnej korekcie, że w nią nie ingerowała. Detektyw jako człowiek czynu nie ogranicza się jednak do konkluzji i wydaje swej asystentce polecenie:

- Zadzwoń na policję, niech aresztują naszego klienta, dwa zabójstwa i wyłudzenia pieniędzy.

Bo, jak wiadomo, policja to taka instytucja, która aresztuje ludzi na polecenie prywatnych detektywów na podstawie ich przypuszczeń, że ktoś tam może jest mordercą. Mark domyśla się też, dlaczego klient trzeciej żony nie zabił, tylko zgłosił się do niego, by znaleźć dowody do rozwodu:

(…) z trzecią chciał się rozwieść, ponieważ przez intercyzę w wyniku śmierci współmałżonka nie dostaje niczego, lub prawie niczego.

Ktoś mógłby zaprotestować, że o tym, co dostaje współmałżonek po śmierci drugiego, decyduje testament, intercyza zaś jest właśnie na wypadek rozwodu, ale znajoma prawniczka tłumaczy Markowi, że wcale tak to nie wygląda:

(…) w większości wypadków jest to zabezpieczenie majątku na wypadek śmierci współmałżonka lub jego niepoczytalności, dzięki czemu część lub całość majątku przechodzi na drugą osobę. Takie umowy stosuje się, gdy jedna ze stron nie ma zaufania do swoich krewnych.

A majątek jest całkiem spory, o czym Mark dowiaduje się, dzwoniąc do notariusza:

Powiedział mi on, że intercyza jest na kwotę pięćdziesięciu milionów funtów, obydwie strony nalegały, by majątek został wyceniony w funtach.

„Na kwotę”, bo intercyza to rodzaj ubezpieczenia. A notariusz to taki gość, który dzwoniącym do niego ludziom wyjawia treść zawieranych w jego kancelarii umów. Chociaż tu może zadziałał osobisty urok detektyw’a Stefan’a Mark’a, gdyż okazuje się, że poufne informacje uzyskuje on bez żadnego problemu.

- Dzień dobry. Narodowy Bank Inwestycyjny, w czym mogę pomóc?
- Dzień dobry. Nazywam się Stefan Mark i dzwonię, aby dowiedzieć się o płynności finansowej mojego klienta Samuela Pilsona.
- Chwileczkę, możemy podać tę informację, ale najpierw chciałbym sprawdzić pana tożsamość, proszę odpowiedzieć na kilka pytań.

Pan Litwiniuk najwyraźniej od czasu do czasu dzwoni do swojego banku i tam, zanim go obsłużą, sprawdzają, czy to rzeczywiście on dzwoni. Pytają go o fakty, które podał przy zakładaniu rachunku, oraz o numery czy hasła, które do jego rachunku przypisano. I pan Litwiniuk wysnuł z tego wniosek, że w ten sposób można sprawdzić tożsamość każdego dzwoniącego do banku. Jaki wynik na teście IQ osiąga ktoś, kto rozumuje w ten sposób? Ujemny?

Każdy rasowy autor kryminałów dba o zwroty akcji, takoż i Marcin Litwiniuk, więc pan Samuel Pilson nie zostaje złapany za sprytne uszkodzenie samolotu i zabicie pasażerów, tylko ginie w wypadku samochodowym. Oczywiście jest to sprytnie zaplanowane morderstwo: Pilson zasnął za kierownicą (autor nie wyjawia, co się w wyniku tego zaśnięcia stało, jedynie, że miało to skutek śmiertelny) po tym, jak podano mu środek nasenny (autor nie wyjawia, czy doustnie, czy dożylnie). Co prawda detektyw żywi wątpliwości, czy ten lek w ogóle istnieje, ale morderca „jest po medycynie (…) jeśli nie ma leku nasennego którego podano ofierze, to potrafi go opracować”. Innymi słowy: faceta zabito czymś, co może nie istnieje, ale jeśli nie istnieje, to nie ma problemu, bo morderca potrafi to wynaleźć. Żeby lek nie zdążył się ulotnić, pogrzeb odbywa się w pośpiechu (ja tylko referuję, więc proszę mnie nie pytać, dlaczego należy pochować ofiarę, zanim substancja wskazująca na morderstwo wyparuje), ale „trumna jest pusta”. O tym, że zwłoki są nadal w zakładzie medycyny sądowej, informuje detektywa policyjny patolog. Do tego okazuje się, że już „zbadali krew ofiary miał dużą dawkę środka nasennego”. Jaki w tym sens, by grzebać pustą trumnę, skoro wszyscy zainteresowani wiedzą, gdzie jest trup? Mogę tylko powiedzieć, że taki, jak w całej intrydze kryminalnej. Pilsona zamordował niejaki Alwin Ziuba. Pilson zakochał się w jego żonie Izabeli, a wtedy właścicielka salonu masażu Angie Mendoza, która „za pomocą pana Pilsona nakłoniła go [mowa cały czas o panu Pilsonie – przyp. mój] do uwiedzenia, poślubienia, a następnie zabicia swoich poprzednich żon”, zorganizowała dla żony Ziuby nową tożsamość – ta właśnie wtedy stała się Gabrielą – by Pilson mógł się z nią ożenić. Czyli wspólniczka Pilsona (działająca z dobrego serca, skoro zostawiła mu całą kasę, jaką dostał po śmierci żon) obróciła się przeciwko niemu, ale dlaczego i co podsunięcie mu Izabeli miało na celu, pozostało słodką tajemnicą Litwiniuka. Cała trójka dzielnie spiskowała przed Pilsonem, ale ten pokrzyżował spiskowcom szyki, bo „zobaczył u żony bieliznę, którą dostała na rocznicę swojego pierwszego ślubu” i poszedł do prywatnego detektywa, że żona go zdradza. Mendozę tak to przeraziło, że „postanowiła zniszczyć wszystkie jego pieniądze oraz przekupić pracowników banków, aby ci wystawili kredyty z datami wstecznymi”. Przed czym miało to ją uratować i dlaczego go zabili, autor również nie wyjaśnia.

Powalają też dowody, jakie detektyw zdobył na potwierdzenie, że Ziuba był bezpośrednim wykonawcą mordu. „Ale skąd pewność, że Alwin Ziuba zabił Samuela Pilsona?”. „Alwin Ziuba chociaż udaje właściciela studia filmów sci-fi, to nie ma wykształcenia ani filmowego ani marketingowca. Jest po medycynie (…)”. A z czasów pierwszych rządów PiS-u wiemy, że lekarze to z definicji mordercy.

Podsumowując, logika poszczególnych scen i całej akcji jest na takim poziomie, że powiedzieć, że Litwiniuk ma elementarne z nią kłopoty, byłoby eufemizmem. Posunięta do tego stopnia nieumiejętność logicznego myślenia powinna zostać zakwalifikowana jako jednostka chorobowa.

Zakładam, że ci, którzy czytają mojego bloga regularnie albo którym nazwa „Psychoskok” skądinąd coś mówi, są przekonani, że omawiam kolejny przypadek publikacji z rodzaju vanity press. Grafoman stworzył dzieło, które każdy redaktor selekcjonujący teksty wywaliłby do kosza po przeczytaniu pięciu zdań, a pseudowydawnictwo opublikowało je za pieniądze autora, krojąc go na kosztach wydania i wmawiając mu, że jest pisarzem. Nic z tych rzeczy. „Przygody Stefana Mark’a” nie ukazały się na papierze, wydany został tylko e-book. To oznacza, że Psychoskok i Ryszard Krupiński, który książkę tak profesjonalnie zredagował (zresztą założyciel Psychoskoka), nie kantują autora (bo z samego wydania nic nie mają), lecz są przekonani, że to publikacja naprawdę warta rozpowszechniania wśród czytelników. Rozumiem, że sam grafoman nie dostrzega, że w jego tekście nic się nie trzyma kupy, ale poza tym powinno być to czytelne dla każdego dwunastolatka, który zdołał uzyskać promocję do czwartej klasy.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Trzy koła dobre albo savoir-vivre pana Tomka

Po zamieszczeniu polemiki czy raczej sprostowania do wpisu Jak negocjować umowę wydawniczą dowiedziałem się od Tomasza Węckiego, jego autora, że mam całkowitą rację, ale „co mnie dziwi, to ostry ton pańskiego tekstu”. Po czym, żeby wyłuszczyć mi, że piszę w sposób nieodpowiedni, zajął się moją krytyką grafomańskich utworów i podsumował ją następująco: „widzę w panu sadystycznego szczeniaka, który dla satysfakcji pali mrówki pod lupą”. Uznałem, że analiza konstrukcji psychicznej pana Tomka, którego razi „ostry ton” ściśle merytorycznej polemiki, ale który nie ma problemu, by nazywać obcych sobie dorosłych ludzi „sadystycznymi szczeniakami”, jest zajęciem dla psychiatry, a nie dla mnie, więc się nią nie zajmowałem, tylko zaprzestałem korespondencji. Pożałowałem tylko, że ją zacząłem, bo to ja napisałem do Węckiego w odpowiedzi na ogłoszenie, że poszukuje współpracowników, którym zamierza płacić za teksty. Okazało się, że zamierza płacić, ale w formie reklamy, a takie oferty wzbudzały mój pusty śmiech jeszcze kiedy byłem świeżo po studiach, a co dopiero teraz. Zresztą nawet gdyby rzeczywiście płacił, wolałbym wybierać jedzenie ze śmietnika, niż brać pieniądze od człowieka, który uważa, że może się do mnie zwracać w opisany powyżej sposób. Ale pretensje mogę mieć tylko do siebie, że podkusiło mnie, by nabrać się na ofertę gościa, który uczy innych, jak pisać i wydawać książki, mając na koncie jedną self-publisherską 134-stronicową powieść, do tego opublikowaną w trakcie tego uczenia. Nawiasem mówiąc, rzeczonego wpisu nie poprawił, a skoro przyznał mi rację, oznacza to, że w pełni świadomie wprowadza ludzi w błąd w kwestii umów wydawniczych.

Po tym miłym kontakcie z panem Węckim niespecjalnie się ostatnio zdziwiłem, kiedy przeczytałem na jego blogu, że nazywa mnie „roszczeniowym dupkiem”, który „wypisuje (…) farmazony na sieci”. Chodzi o moją krytykę Ridero. Węcki nie wyjaśnia, co w moich zarzutach jest farmazonami, bo takie uszczegółowienie groziłoby merytoryczną odpowiedzią z mojej strony, a tu już pan Węcki ma złe doświadczenia, że mało co z jego pozornie sensownych wywodów okazuje się wtedy ten sens mieć. Bezpieczniej ograniczyć się do deprecjonującego ogólnika, no bo jeśli taki autorytet jak Tomasz Węcki, autor całej jednej książki wydanej za pośrednictwem Ridero, tak obwieścił, to wysiada nawet Kaczyński ze swoimi prawdami objawionymi.

Chociaż przepraszam, parę szczególików Węcki w odpowiedzi na komentarze innych nadmienia. I tak na przykład za „nieudany żart” uznał, że krytykuję Ridero za tworzenie błędnej noty copyright. Innymi słowy, zdaniem panem Węckiego i komentującego o nicku aaa data powstania czy pierwszej publikacji utworu jest bez znaczenia. Tak jak prawdziwa Rzeczpospolita Polska narodziła się wraz z wygraniem wyborów przez PiS, tak dla pisarzy świat zaczął się wraz z powstaniem Ridero i oczywistym jest, że data przy copyrighcie powinna być datą publikacji w Ridero. Interesujące w tym kontekście jest, co Węcki ma do zarzucenia Ridero. Ano na przykład to, że nie może zostawić pustej czwartej strony okładki: „Robisz książkę papierową, ale chcesz mieć puste tyły? Nie da się. System wie lepiej”. Obecnie dawanie tekstu na czwartej stronie okładki jest normą, więc Węcki ma pretensje, że nie może zrealizować swojej fanaberii, ale zmuszanie autora do zawarcia w książce błędnych danych bibliograficznych mu nie tylko nie przeszkadza, ale jeszcze uważa, że autor, który chce mieć poprawne dane bibliograficzne, jest jakiś dziwny. Smaczne. I o ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć, że takiemu aaa czy Węckiemu wisi, czy przy ich książkach będzie prawidłowo podany copyright, to nie pojmuję, jak można nie dostrzegać, o czym świadczy taka niedoróbka: że ludzie tworzący platformę do wydawania książek nie mają elementarnej wiedzy o wydawaniu książek. A skoro przy tym jesteśmy, szkoda, że pan Węcki, zachwycający się profesjonalizmem pracowników Ridero, nie zechciał skomentować ich ignorancji, czym jest ISBN. A przepraszam, skomentował: farmazony.

Pan Węcki odniósł się również do zarzutu, że serwis nie pracuje 24 godziny na dobę. „Ridero działa 24/7, tylko ich pomoc odpowiada w godzinach pracy”. Fajne, nie? Samochód jest całkiem sprawny, tylko nie ma kół. Co mi z tego, że Ridero działa, skoro, żeby skorzystać z tego działania, to ja muszę odczekać cztery albo pięć dni, bo bez odpowiedzi z pomocy nie da się ruszyć do przodu? Węcki zresztą pięknie zakłamuje mój opis sytuacji: „generalnie nie puszczam focha, kiedy ktoś na wiadomość z piątkowego wieczoru odpowie w poniedziałek”. „Czy naprawdę muszą być na zawołanie cały czas? Szczerze wątpię. Twój książkowy biznes nie rozpadnie się przez noc, przecież”. Z czwartku po południu zrobił się piątek wieczór, a tak w ogóle to tylko jedna noc, więc nie ma o co kruszyć kopii. Ale najpiękniejsze jest wyjaśnienie Węckiego, dlaczego Ridero nie może oferować całodobowej czy całotygodniowej pomocy: „warto pamiętać, że po drugiej stronie tych wszystkich Supportów stoją ludzie, a nie roboty. Czasem muszą spać”. Z tego by wynikało, że Węcki jest przekonany, że w takim supporcie siedzi cały czas jeden i ten sam człowiek i kiedy on musi pójść spać (eksperymenty wykazały, że najpóźniej w dwunastej dobie), to support trzeba zamknąć. Pan Węcki jednak nie zadał sobie pytania, dlaczego taki Amazon nie jest zamykany na cztery spusty co dwanaście dni, ale nie ma w tym nic dziwnego, ludzie, którzy tworzą sobie bzdurny obraz rzeczywistości, zazwyczaj nie są w stanie zweryfikować tego obrazu przez logiczne pytania, a kiedy zadają je inni, to na ogół dowiadują się, że opowiadają farmazony.

Węcki jest kolejną osobą, która, recenzując Ridero, wspomina o tym, że kontaktowała się z supportem. W przypadku serwisu typu „Do It Yourself” jest to kuriozum, że nie da się z nim pracować bez korzystania z pomocy.

Przejdźmy jednak do właściwej recenzji serwisu. „Ridero jest narzędziem do składu, łamania i podstawowej redakcji”, informuje nas Węcki. Dziwne, bo ja myślałem, że to „inteligentny system wydawniczy”, nowa jakość w polskim self-publishingu, platforma, dzięki której autorzy nie będą potrzebowali już wydawców. Może źle myślałem? Ale nie, sprawdzam opis serwisu, czytam jeszcze raz wywiad z Kasyanenką i jakoś nie mogę się doczytać, by swój serwis postrzegał jako „narzędzie do składu, łamania i podstawowej redakcji”. Mamy więc taką sytuację, że gość sprzedaje kucyka, ale twierdzi, że to jest pierwszorzędny koń wyścigowy. Ja zgłaszam pretensje, że kucyk, kiedy obiecywano mi i potrzebuję konia wyścigowego. Ale przychodzi Węcki i mówi, że jestem „roszczeniowy dupek, który chce więcej niż możesz mu dać”, a przecież ten kucyk jest całkiem ładny, dzieci na nim mogą się przejechać, dorosły też go dosiądzie, a jak nie jest dżokejem, to nawet będzie miał wrażenie, że znalazł się na torze wyścigowym.

Węcki informuje nas, że „Ridero jest wyjściem raczej dla tych, którzy mają własny pomysł na dystrybucję”. Ciekawe, jak ma się to do deklaracji samego serwisu, że dzięki niemu „proces przekształcenia tekstu w gotową książkę i rozpowszechniania jej wśród czytelników staje się szybki, łatwy i przyjemny. Ridero umożliwia autorowi skupienie się na tym, co najważniejsze — twórczym i starannym przygotowaniu tekstu”. Czyli ja nie mam mieć pomysłu na dystrybucję, ja mam się skupić na twórczym i starannym przygotowaniu tekstu, a potem już tylko patrzeć, jak Ridero szybko, łatwo i dla mnie przyjemnie rozprowadza moją książkę wśród czytelników. Tymczasem przez pół roku serwis sprzedał 13 egzemplarzy tej książki. Z tego 12 przez pierwsze dwa miesiące i 1 przez następne cztery. Czyli działa wyłącznie efekt nowości, później książka de facto się nie sprzedaje. Do tego kasę za nią Ridero schowało do własnej kieszeni, bo wyznaczyło taki limit wypłat, że przy tym „szybkim” rozpowszechnianiu osiągnę go w 2025 roku. Kasyanenko: Panie, ten koń śmiga jak rakieta, wyłożysz szmal, a potem będziesz tylko zgarniał wygrane w gonitwach. Węcki: Naprawdę muszę pochwalić pana Kasyanenkę, że sprzedał mi bardzo ładnego kucyka na niedzielne przejażdżki po lesie.

„Ridero dba również o takie rzeczy jak zachowanie marginesów do wersji drukowanej (nawet jeśli ich nie potrzebujesz, bo robisz tylko e-booka)”, zachwyca się Węcki. O tym, że ta dbałość polega na kancerowaniu okładki e-booka, a nie dodaniu marginesów do tej okładki, gdyby ktoś dodatkowo potrzebował wersji drukowanej, Węcki już nie wspomina. W skeczu kabaretu Tey pracownikowi, który zgłasza, że w traktorze zepsuło się koło, nakazują mówić, że nie jedno się zepsuło, tylko że trzy są dobre. Węcki właśnie tą metodą pisze swoją recenzję.

Dlatego też zachwala płatne usługi serwisu: „W tej chwili, przy książce [drukowanej] wycenionej na 40 złotych, w kieszeni autora zostaje 15 – co jest świetnym wynikiem (naprawdę, wydawcy wystawiający towar w Empiku potrafią mieć mniejszy udział)”. Po pierwsze Empik książki sprzedaje, a Ridero nie. Po drugie 40 zł to można wołać za książkę Kinga albo Miłoszewskiego, self-publisher mógłby równie dobrze zażądać 150 zł, też nikt nie kupi, a jak pisze sam Węcki przy cenie książki 20 zł, trzeba oddać temu wspaniałemu serwisowi… 19 (sic!). Po trzecie zdaje się, że Ridero miało rewolucjonizować rynek wydawniczy, a nie powielać chore rozwiązania w dystrybucji książek.
„Przez Ridero można zamówić korektę (około 4 złote za stronę) (…) Korekta wychodzi niezwykle tanio – średnia rynkowa to 5-8 złotych za stronę”. Węcki nie odróżnia korekty od redakcji, 5-8 zł to są stawki za redakcję, a nie korektę. 4 zł za korektę to drogo.

Na koniec recenzji Węcki informuje nas, że jest roztrzepany, w związku z tym powinniśmy płacić Riderowi 90 zł ekstra: „Jeśli zamawiasz druk, kup najpierw najmniejszy nakład (cztery książki za ponad 90 złotych). Ridero nie oferuje egzemplarzy testowych. Jeśli zrobisz głupi błąd, którego nikt w porę nie zauważy, zamawiając od razu cały nakład skończysz jak ja – z trzystoma sztukami literówki na okładce”. Pomijając niewątpliwy wyczyn Węckiego, że udało mu się zrobić trzysta literówek na okładce, chciałbym się dowiedzieć, ile procentowo wynosi gwarancja, że ktoś, kto nie potrafi sprawdzić tekstu przed drukiem, sprawdzi go po druku. Opublikowałem jako wydawca dziesięć książek i to w normalnym nakładzie, a nie trzysta sztuk. Nigdy mnie ani moim współpracownikom nie przyszło do głowy, żeby wydawać prawie stówę w celu ustalania, czy na okładce nie ma literówek. Po prostu starannie przygotowywaliśmy książki do druku i nigdy żadna literówka nam się nie zdarzyła.

Skoro Ridero oferuje de facto usługę składu, korekty i druku, to ja chciałbym się dowiedzieć, o co to całe halo. Przecież normalnie nikt nie podnieca się gościem, który otworzył drukarnię albo postanowił zarabiać na życie, oferując wykonywanie składu i korekty. Nikt z nim nie przeprowadza wywiadów, nie ogłasza, że wydawanie książek weszło w nową erę. Ot, jeszcze jedna drukarnia, kolejny korektor, fajnie, będzie szersza oferta, może się z usługi skorzysta, może nie, w zależności od warunków.

Kiedy czytam blogi różnych polskich self-publisherów, to nieodmiennie odnoszę wrażenie, że mam do czynienia z hobbystami, którzy z dłubania w maluchu pod blokiem przerzucili się na wydawanie książek. Aspiracji do Formuły 1 nie mają, to dla nich odległy, abstrakcyjny świat, za to fascynują się montażem gaźnika. Węcki zachwyca się, że dzięki Ridero może za darmo czy tanio złożyć książkę, obwieszcza światu, że kiedy odpowiednio pokombinował, to Ridero nawet wydrukowało mu mniej więcej takie trzysta egzemplarzy, jakie chciał. To, że amerykański czy niemiecki self-publisher ma do dyspozycji platformę, która sprzedaje mu trzysta egzemplarzy dziennie, jest dla Węckiego do tego stopnia abstrakcją, że nawet nie dostrzega, że Ridero taką platformę usiłuje udawać. On wie, że jego maluch rozkraczy się na najbliższym zakręcie, więc lepiej nim nie jeździć, wie, że nigdy nie będzie go stać na dobry samochód, więc po co się frustrować, że czegoś nie można osiągnąć. Pobawił się przy książce, sprzedał kilkanaście czy kilkadziesiąt egzemplarzy, jest super, że ktoś mu taką zabawę umożliwia, prawdziwe pisarstwo jest dla innych.