poniedziałek, 16 grudnia 2013

Bure Holmbäck

To nazwisko nic polskim czytelnikom nie mówi, nic dziwnego, skoro sam Söderberg nie zyskał w Polsce większej popularności. Bo Holmbäck to znawca i propagator twórczości Hjalmara Söderberga. Ale nie jakiś tam przeciętny znawca. Bez przesady można powiedzieć, że nie ma osoby, która wiedziałaby więcej o Söderbergu i która zrobiłaby więcej dla rozpropagowania jego twórczości niż Holmbäck. A zainteresował się i zafascynował autorem „Młodości Martina Bircka” dość późno. Kiedy jako literaturoznawca przystępował do pisania swojej pracy doktorskiej, pierwotnie planował zająć się Selmą Lagerlöf. Okazało się jednak, że wszedłby koledze w paradę, przerzucił się więc na Söderberga. Jako tłumacz mogę powiedzieć „na całe szczęście”, bo jego dysertacja poświęcona „Niebłahym igraszkom” okazała się nieocenioną pomocą, kiedy pracowałem nad przekładem tej książki.

Z kolei w bibliografii mojej pracy magisterskiej poświęconej Söderbergowi jedną z najważniejszych pozycji stanowiła 600-stronicowa biografia tego pisarza autorstwa właśnie Bure Holmbäcka. Badacz pisywał też pomniejsze opracowania, jak np. „Sztokholm Hjalmara Söderberga”, i liczne artykuły.

Bure Holmbäck urodził się 18 marca 1923 roku w Fjällsjö w regionie Ångermanland (to jeszcze nie sama północ Szwecji, ale mocno powyżej Sztokholmu). Z początku nie planował kariery historyka literatury, chciał pójść w ślady ojca i zostać leśnikiem, nawet zaczął kształcić się w tym kierunku, ale w końcu wybrał studia humanistyczne w Uppsali. Pracował jako bibliotekarz w Bibliotece Królewskiej, później w Szwedzkim Radiu, gdzie m.in. kierował działem kulturalnym.

W 1984 roku z inicjatywy Bure Holmbäcka odbyła się w Bibliotece Królewskiej w Sztokholmie wystawa poświęcona Söderbergowi. Jej sukces zainspirował Holmbäcka do założenia rok później Towarzystwa Literackiego im. H. Söderberga, któremu przez następne piętnaście lat przewodniczył. Holmbäck był również pomysłodawcą postawienia pomnika Söderberga, odsłoniętego w 2010 r. Poniżej na zdjęciu Bure Holmbäck na tle właśnie tego pomnika (zdjęcie ze szwedzkiej Wikipedii).

Bure Holmbäck vid avtäckning av statyn - Hjalmar Söderberg.

Ostatnio Holmbäck pracował nad 17-tomowym wydaniem dzieł zbiorowych Hjalmara Söderberga. Ukazały się trzy tomy, czwartym miał być „Doktor Glas”, ale jego redakcję dokończy już ktoś inny. Bure Holmbäck odszedł 1 października.


PS. Tym smutnym akcentem kończę w tym roku blogowanie. Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli mnie czytać, i zapraszam ponownie w styczniu.

środa, 11 grudnia 2013

Primo

„Baronowie Palikota zmienią partię” („Gazeta Wyborcza”, 10.12.13)

Po pierwsze gramatyka, głu… pani Dominiko!

wtorek, 10 grudnia 2013

Promocja w Amazonie

Obniżyłem o połowę (z czterech dolarów na dwa) ceny dwóch swoich książek w Amazonie, „Niepełnych” i „Między prawem a sprawiedliwością”.

Ta cena będzie jeszcze przez dwa dni, potem wzrośnie, ale nadal będzie niższa od nominalnej. Promocja potrwa do niedzieli. Obejmuje ona tylko Amazon amerykański, więc jest to oferta dla czytelników ze Stanów i z Polski. W niemieckim Amazonie nie można takiej promocji w ogóle przeprowadzić, w brytyjskim owszem, ale nie jednocześnie. W ofercie cena widoczna jest bez narzutu, jaki nakłada Amazon kupującym z Polski, ale obawiam się, że nie oznacza to wcale, że go nie ma. Ale nawet z narzutem cena jest chyba atrakcyjna. Zwłaszcza dla zainteresowanych opowiadaniami, gdyż o ile jeszcze wersję papierową „Niepełnych” można nabyć w wydawnictwie, o tyle zdobycie „Między prawem a sprawiedliwością” graniczy z cudem, bo Branta zbankrutowała, a oszukańcze obniżenie nakładu spowodowało, że w obiegu jest niewiele używanych egzemplarzy.

Co istotne, żeby przeczytać te książki, nie trzeba mieć Kindle’a, z Amazonu można ściągnąć aplikację umożliwiającą czytanie na dowolnym urządzeniu.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Marża

Pracując na chlebek, zrobiłem tłumaczenie, za które wziąłem 150 zł. Klientka była rozmowna i opowiedziała mi, że po drodze do mnie trafiła do biura tłumaczeń, które za to samo tłumaczenie zażądało… trzech stów. Można by wyliczyć, że marża biura wynosi sto procent, ale byłoby to wyliczenie błędne, gdyż biuro 150 złociszy nigdy by mi za ten przekład nie zapłaciło. Z uzasadnieniem, że to jest normalna stawka, a od biura powinienem wziąć mniej, by zrobić miejsce na jego zysk.

Zysk biura musi być godziwy, bo wykonuje ono ciężką pracę, a z konstytucji, zasad moralnych i paru przysłów da się wywieść, że za ciężką pracę należy się godna zapłata. Na czym polega ciężka praca biura? Ano biuro musi najpierw przyjąć klienta. Przyjmowanie klientów jest uciążliwe, bo klienci bywają dziwni. Potem trzeba zadzwonić do tłumacza. Można zadzwonić na próżno, bo tłumacz zamiast wziąć się do roboty, poinformuje na przykład, że, wbrew przekonaniu klienta i właściciela biura, dokument, który mu przesłano, nie jest po szwedzku, tylko po angielsku, po duńsku albo po norwesku. Mylenie języka szwedzkiego z angielskim pokazuje, że aby założyć biuro tłumaczeń, wyższą wiedzą filologiczną bynajmniej nie trzeba się legitymować. Kiedy dokument jest po szwedzku, okazuje się, że tłumacz odmawia przywiezienia tłumaczenia do biura, a klient odmawia pojechania po tłumaczenie do tłumacza, i trzeba po odbiór wysłać pracownika albo kuriera. Pracownik i kurier kosztują.

Potem w biurze muszą tłumaczenie sprawdzić. Sprawdzają raz na pięć lat, ale praca nie musi być wykonywana codziennie, żeby uznać ją za pracę. Jak sprawdzą, zawsze coś znajdą, bo tłumacz – jak to człowiek – omylny jest:

– W pana tłumaczeniu jest błąd.
– Jaki?
– Pan napisał, że samochód ma pięćdziesiąt tysięcy przebiegu, a w dokumencie jest, że pięć tysięcy!
– Pięć tysięcy mil.
– Słucham?
– W oryginale przebieg podany jest w milach, nie w kilometrach.
– A to nie wiem, bo ja tylko cyferki sprawdzam, nie znam szwedzkiego.
– Mila to po szwedzku „mil”, można się domyślić.
– Ale to i tak się nie zgadza, bo to będzie niecałe…
– To nie jest mila angielska, tylko szwedzka. Mila szwedzka ma dziesięć kilometrów.

Zazwyczaj biuro przysyła skany dokumentów mailem z informacją, że oryginały zostaną przedłożone przy odbiorze tłumaczenia. Przy odbiorze okazuje się, że w biurze wykonali ciężką pracę polegającą na niepopatrzeniu, co im klient przyniósł:

– Przykro mi, ale to nie są oryginały.
– Takie nam klient dał.
– I z tego tytułu mam uznać kopie za oryginały?
– No… nie.

W biurach tłumaczeń ciężko też pracują nad wymyślaniem argumentów, jak skłonić tłumacza do obniżenia ceny, żeby skromną przecież marżę biura jeszcze powiększyć.

– Oczekujemy niższej ceny za te świadectwa, bo to są powtarzalne dokumenty.
– Wszystkie standardowe dokumenty są powtarzalne, czyli de facto żądają państwo, bym generalnie obniżył swoje stawki.
– Czy mógłby pan to tłumaczenie dla ZUS-u zrobić o połowę taniej, bo my mamy dla ZUS-u stałe ceny?
– Jakbym pracował za połowę swoich stawek, to nie miałbym na comiesięczny haracz dla ZUS-u.
– (Po uzgodnieniu ceny) Rozumiem, że tłumaczenie będzie na jutro?
– Nie, na jutro byłby ekspres. 50% drożej.
– Ekspres?!

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Mimozy

W 1983 roku 41-letni wówczas Günter Wallraff postanawia sprawdzić, jak w Niemczech żyje się tureckim gastarbeiterom. Nie tylko charakteryzuje się na Turka, ale wręcz się w niego przeistacza, przenosi się do gorszego mieszkania, posługuje się łamaną niemczyzną. Żyje jako Turek, pracuje jako Turek, a swoje doświadczenia zbiera w książce pod bardzo wymownym tytułem „Na samym dnie” (Ganz unten) (po polsku w przekładzie Ryszarda Turczyna).

Trzydzieści lat później dziennikarki Ludmiła Anannikova i Anna Malinowska postanawiają sprawdzić, również wykorzystując technikę reportażu wcieleniowego, jak pracuje się w Polsce za groszowe stawki, co opisują w „Gazecie Wyborczej”.

Wallraff łapie się każdej pracy, którą wykonują Turcy. Kiedy dowiaduje się, że zarabiają na życie, testując na sobie leki, nie waha się tego zrobić. Polskie dziennikarki są ostrożniejsze. Anannikova natrafia na ofertę sprzątania szpitala. Nie decyduje się na nią, bo znajomi ją ostrzegają: „Jakąś zarazę przyniesiesz”.

Anna Malinowska dostaje pracę jako sprzątaczka w Praktikerze. Z pewnym zdziwieniem opisuje czytelnikom, że tam, gdzie zatrudnia się ludzi do sprzątania, występują śmieci: „Pełno tu kawałków folii, papierów, drewna, niedopałków”. Co gorsza, i to dla dziennikarki jest już szok: „Śmieci należy zebrać do wora i wrzucić do kontenera, na który najpierw trzeba się wspiąć”. Jak tu nie współczuć kobiecie w sile wieku, która musi się wspinać na kontener? Na tym jednak nie koniec, bo prawdziwy syf jest dopiero w pomieszczeniach biurowych: „(…) za drzwiami znajduję składane krzesła – tak oblepione brudem, że brzydzę się ich dotknąć”.

Czym przy brudnych krzesłach jest wycieranie kałuż moczu w zatkanych toaletach, któremu to zadaniu musi podołać Wallraff jako Turek Ali w ramach czystej szykany, bo dopóki hydraulicy nie przetkają rur, nieczystości nadal będą się wylewać na podłogę?

Wallraff zatrudnia się na pół roku (a to tylko jedno z jego zajęć) w hucie Thyssena. Wykonuje tam morderczą fizyczną pracę, na zmianach trwających nawet dwanaście godzin, w warunkach zagrażających zdrowiu i życiu: jako Turek nie dostaje kasku ochronnego, a kupiony za własne pieniądze musi oddać niemieckiemu pracownikowi, nie ma obuwia ochronnego i spadające metalowe części mogą mu zmiażdżyć stopy, wdycha pył zawierający metale ciężkie (stężenie pyłu nieraz jest takie, że autor pisze nie o jego wdychaniu, lecz połykaniu), pracuje w strefach zagrożonych wybuchem gazu, a kiedy zgłasza, że aparatura sygnalizuje zbyt wysokie stężenie, dowiaduje się, że jest „uszkodzona”.

Anannikova dostaje propozycję pracy przy robieniu kanapek i sałatek na nocnych 10-godzinnych zmianach. Młoda dziewczyna (jak wynika ze zdjęcia) się waha, bo jeszcze, o zgrozo, kazali jej wyrobić książeczkę sanepidu: „Kalkuluję, czy opłaca mi się iść do sanepidu dla tygodnia pracy w garmażerii i czy dam radę stać sześć nocy z rzędu. Dochodzę do wniosku, że nie”.

Bądźmy jednak uczciwi: Wallraff też przed jedną z prac rejteruje. Nie decyduje się na pracę w przestarzałej elektrowni atomowej przy odpadach radioaktywnych, a uważa, że powinien, skoro Turcy ją wykonują. W książce pisze o swoim „tchórzostwie”.

Anannikova pracuje jeden dzień jako sprzedawczyni na bazarze. Od siódmej do czternastej. Potem jeszcze musi posprzątać, ale „robi to ostatnimi siłami”. Skutki 7-godzinnego dnia pracy na dworze przy sześciu stopniach powyżej zera (ta zabójcza temperatura zostaje dodatkowo podkreślona przez redakcję)

są przerażające: „W domu jeszcze przez trzy godziny trzęsę się z zimna. Nie mogę leżeć prosto, plecy bolą. Wieczór spędzam w pozycji embriona. Następnego dnia budzę się z zakwasami w nogach i kaszlem”.

Nic dziwnego, że dziewczyna „czuje ulgę”, kiedy tego następnego dnia nie musi iść na bazar, bo szefowa okazuje się oszustką, zatrudniającą pracownice na jeden niepłatny dzień próbny. Myślę, że ulgę odczuli też czytelnicy reportażu, bo przecież wszystko wskazywało na to, że drugiego dnia pracy dziennikarka mogłaby nie przeżyć.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Bo tłumacz do dupy jest

Justyna Sobolewska zrecenzowała w „Polityce” (nr 46) powieść Marii Sveland pt. „Zgorzkniała pizda”. Czytam tę recenzję, bo tytuł skutecznie zniechęcił mnie do czytania powieści (a unikam recenzji książek, które mam w planach) i natrafiam na opinię, że „Zgorzkniała pizda” nie wytrzymuje porównania z genialnym i autoironicznym „Strachem przed lataniem”, bo jest w gruncie rzeczy tylko poradnikiem (bardzo kiepsko przetłumaczonym), jak nie być sfrustrowaną matką i mężatką. Przecieram oczy ze zdumienia i czytam to zdanie powtórnie, ale nic w nim nie przybywa. Szukam w pozostałej części tekstu, też nic. Krytyczka rozprawiła się z tłumaczeniem ujętym w nawias równoważnikiem zdania. Na marginesie, mimochodem, od niechcenia oceniła w poczytnym tygodniku, że pan Maciej Muszalski źle wykonał swoją pracę. Bez żadnych przykładów, bez choćby szczątkowego uzasadnienia, mocą swego autorytetu orzekła, że tłumacz jest niekompetentny.

No to sprawdzam, jakim autorytetem w dziedzinie przekładu literackiego, ze szczególnym uwzględnieniem literatury szwedzkiej, jest Justyna Sobolewska. Może to aktywna tłumaczka z co najmniej dziesięcioma przełożonymi tytułami na koncie? Nie. Może wykłada literaturę szwedzką na skandynawistyce? Też nie. Specjalistka od translatoryki publikująca regularnie w „Przekładańcu”? Guzik. Czy pani Sobolewska zna w ogóle język szwedzki? Nic na to nie wskazuje. Ale wie, że tłumacz źle przełożył książkę. A ja się pytam, skąd wie, skoro z oryginału jest w stanie zrozumieć tyle, ile przeciętny Chińczyk z „Pana Tadeusza”.

Dotąd krytycy literaccy dezawuowali przekłady w ten sposób, że przytaczali z tekstu jedną źle brzmiącą frazę, wskazywali na jakiś źle przetłumaczony wyraz lub zwrot i na tej podstawie stwierdzali, że przekład jest do niczego. Skoro da się zjechać powieść, nie mając żadnej specjalistycznej wiedzy, to żadna specjalistyczna wiedza – zdaniem krytyków – nie jest też potrzebna, by zjechać tłumaczenie. Co tam, że źle brzmiąca fraza może być idealnym odwzorowaniem źle brzmiącej oryginalnej frazy. Takiemu krytykowi wydaje się, że tłumaczenie polega na wygładzaniu oryginału. Co tam, że tłumaczenie owego słowa lub zwrotu niekoniecznie jest błędne, bo żeby to stwierdzić, trzeba zajrzeć do tekstu źródłowego. A na to krytyk nie ma czasu, bo wisi nad nim deadline, więc lekką ręką wyrzuca do kosza kilka miesięcy cudzej pracy, swoją wykonując na kolanie.

Żeby solidnie ocenić przekład, trzeba usiąść i skrupulatnie porównać go z oryginałem. Bo jeśli nawet wskazane błędy rzeczywiście nimi są, to jeden (choćby rażący) czy kilka nie przesądza jeszcze o jakości przekładu. Ale Sobolewska idzie w drugą stronę. Teraz po prostu krytyk będzie nam ex cathedra obwieszczał, czy tłumaczenie jest dobre, czy złe.

Nie wiem, oczywiście, czy Muszalski przełożył powieść Sveland kongenialnie, poprawnie, kiepsko czy beznadziejnie. Ale wiem z całą pewnością, że Sobolewska ma o jakości tego przekładu takie pojęcie, jak głuchoniemy o prowadzeniu audycji radiowych. Co więcej, nie odważyłbym się oceniać tłumaczenia Muszalskiego wyłącznie po lekturze polskiej wersji, a śmiem twierdzić, że mam trochę wyższe kwalifikacje od pani Sobolewskiej do analizowania przekładów szwedzkiej literatury.

sobota, 23 listopada 2013

Wrocław – spotkanie autorskie

Miejska Biblioteka Publiczna zorganizowała mi spotkanie autorskie, które odbędzie się w najbliższą środę, 27 listopada, o godz. 17.00 w filii przy ul. Roosevelta we Wrocławiu. Poprowadzi je Alicja Borończyk-Lewandowska. Wbrew wrażeniu, jakie mogę sprawiać na blogu, nie gryzę, więc bez obaw można przyjść :-)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Mały krok pisarza

Drodzy państwo, w piątek 15 listopada dokładnie o godzinie 14.37 wysłałem do Oficynki maila z załączoną nową powieścią o komisarzu Przygodnym. Mały krok pisarza, całkowicie pozbawiony znaczenia dla ludzkości.

Książka jest gotowa, ale nie ma jeszcze ostatecznego tytułu, co zdarza mi się po raz pierwszy. Ponieważ jednak nie muszę rozsyłać propozycji wydawniczych (też po raz pierwszy), tylko składam książkę w wydawnictwie, które na nią czeka, mogę sobie dać dodatkowy czas na wymyślenie tytułu.

Będę się teraz niepokoił, jak powieść zostanie przyjęta (i w wydawnictwie, i przez czytelników), bo „Gdzie mól i rdza” wzbudziło taki entuzjazm, że poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko. A dotąd nie pisałem jeszcze kontynuacji, za każdym razem beztrosko brałem się za zupełnie inny temat lub gatunek.

O zagadce, jaką będzie miał do rozwiązania Przygodny, wspominałem już wielokrotnie, w wywiadach i na blogu: komisarz będzie musiał znaleźć sprawcę zabójstwa dwojga licealistów. Dowiemy się również, co dalej z jego życiem prywatnym. Poza tym zastosowałem receptę inżyniera Mamonia i w powieści występuje ta sama galeria postaci: seksistowski dziennikarz Kuriata, patolog Małecki ze swoimi sarkazmami, aspirant Gajda mający predylekcję do zbyt długich wstępów, nierozgarnięci posterunkowi Wójcik i Wojtkiewicz. Wojtkiewicz przekona kolegę do nowej teorii spiskowej, ale w pracy schowany za jego plecami będzie przypominał rodakom, że mówimy „właśnie”, a nie „dokładnie”. Pojawi się ponownie krewki profesor Sobieski, a wraz z nim kwestia, jak wygląda czy powinien wyglądać pisarz. To reperkusja spotkania autorskiego w sopockiej bibliotece, podczas którego jedna z czytelniczek ze zdziwieniem skonstatowała, że wcale nie wyglądam na autora kryminałów :-)

„Gdzie mól i rdza” było krytykowane za to, że nie ma w nim znaczących postaci kobiecych, a autor wziął sobie tę krytykę do serca i do zespołu „Kuriera” dokooptował zagorzałą feministkę. O tym, jak dogaduje się ona z Kuriatą, to już w książce :-)

A kiedy będzie można przeczytać? Zakładając, że napisałem rzecz przyzwoitą, to w przyszłym roku, ale kiedy dokładnie, będzie zależało od wydawnictwa. Teraz wszystko w rękach konia, jak mawiał niezapomniany Jan Ciszewski.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Kalicińska vs. Karpowicz

Spór jest głośny, więc referował go nie będę, tylko komentował. Przede wszystkim świetnie, że spór literacki trafił na łamy wielkonakładowej prasy. Przeczytanie codziennej gazety zajmuje mi coraz mniej czasu, bo kiedy widzę artykuł o synekurach dla polityków, to dokładnie wiem, co dziennikarz skrytykuje i jak polityk będzie się tłumaczył, a wiedząc również, że nic z tego nie wyniknie, artykuł opuszczam. Dyskusja o kryteriach przyznawania nagród literackich była naprawdę odświeżająca i przeczytałem ją z dużym zainteresowaniem.

Z trochę mniejszym komentarze, bo przypomniały mi, że jesteśmy w Polsce i wielu komentatorów jak zwykle nie interesowało meritum, tylko _intencje_ uczestników sporu. Dla przeciętnego Polaka nie jest istotne, co ktoś napisał i jakich argumentów użył, tylko dlaczego to napisał i jaki miał w tym interes. Przy czym to, że miał interes, przyjmowane jest za taki sam pewnik, jak dwa wybuchy w Smoleńsku. A skoro Kalicińska skrytykowała nieprzyznawanie Nike twórcom literatury à la Kalicińska, to dla tropiących intencje jest oczywiste, że sama tę Nike chciałaby dostać. Tymczasem w jej tekście nie ma pół zdania, które by na taką intencję wskazywało. Co więcej, kompromitujące przyznawanie się, że książki, o których pisze, zna jedynie ze streszczeń, świadczy o tym, że gdyby Kalicińska była rozżalona niedostrzeganiem jej twórczości przez jury, nie byłaby w stanie tego rozżalenia ukryć. Moim zdaniem, Kalicińską szczerze by ucieszyło, gdyby Nike dostała Ulatowska, i chwała jej za to, że odważyła się wygłosić swą krytykę, bo większość pisarzy siedzi oczywiście cicho, mając świadomość, że kiedy tylko skomentują jakąś nagrodę, wszyscy przyjmą za pewnik, że bardzo tej nagrody pragną. A ponieważ nadal jesteśmy w Polsce, chęć dostania przez pisarza nagrody uznawana jest za coś deprecjonującego, chociaż to naturalne, że człowiek chce zostać wyróżniony. Poza tym dla polskich pisarzy nagrody to nie tylko wyróżnienie, lecz także, z braku stypendiów, sposób na podreperowanie finansów.

Czy Kalicińska ma rację, twierdząc, że jurorzy wszelakich nagród preferują książki pesymistyczne? Polemizowałbym. Z nagrodzonych Nike znam „Biegunów” Tokarczuk i „Traktat o łuskaniu fasoli” Myśliwskiego (właśnie przymierzam się do „Widnokręgu”) i nie powiedziałbym, że któraś z tych powieści jest szczególnie pesymistyczna. Upierałbym się raczej, że preferowane są książki mówiące o jakimś problemie. Bo one są po prostu o czymś. Na upartego można napisać powieść o szczęśliwym małżeństwie, tyle że tak naprawdę nie ma o czym pisać. A czy książka o niczym może być dobra? Dobrych powieści o nieszczęśliwych małżeństwach jest multum. Kłaniają się Tołstojowskie szczęśliwe i nieszczęśliwe rodziny.

Drugim elementem, którego Kalicińska nie bierze pod uwagę (czy nie dostrzega, korzystając ze streszczeń) jest język utworu, dla przyznających nagrody jednak ważniejszy od tematyki książki. Obojętne, o czym napiszą Tokarczuk czy Myśliwski, zrobią to takim językiem, że nominacja zawsze będzie uprawniona.

Jury „poważnych” nagród literackich nie uznaje takich gatunków literatury jak kryminał, fantasy, romans (owszem, „Jedenaście” Świetlickiego dostało Gdynię, ale właśnie za to, że bardziej kryminałem nie jest, niż jest). Dwa pierwsze dorobiły się własnych nagród i może to jest rozwiązanie. Nagroda dla najlepszej książki zakończonej happy endem. I nie piszę tego ironicznie. Jeśli chce się promować pisarzy, którzy patrzą na świat przez różowe okulary, to nie oglądać się na Nike, tylko ustanowić własną nagrodę.

Na Nike też się nie ma co oglądać, bo to kuriozalna nagroda. Wiadomo, że laury literackie są niewymierne, ale jednak dwie powieści można ze sobą porównać, wykazać, że według jakichś tam kryteriów jedna jest lepsza od drugiej. Można wyrazić subiektywną opinię, że jedna powieść podoba nam się bardziej od innej. Nie da się natomiast w żaden sposób wykazać wyższości danej powieści nad danym tomikiem poezji czy zbiorem esejów. Nie da się również powiedzieć, że na przykład „Stepy Akermańskie” podobają nam się bardziej od „Starej baśni”. Pani Jola może się wydawać komuś ładniejsza niż pani Zosia, ale jeśli ktoś za najładniejszego uznaje pana Henia, to gra już w innej lidze. Dobrze, że pomysłodawcy Nike nie organizują zawodów sportowych, bo wypuściliby na ring boksera, szachistę i gimnastyczkę i kazaliby im ze sobą konkurować.

Nike jest też nagrodą środowiskową. Swego czasu sprawdziłem dokładnie, z jakich wydawnictw pochodzą nominowane książki (było mi to potrzebne do opowiadania „Znajdź pan bestseller”) i okazało się, że Nike można by nazwać Nagrodą Pięciu, bo w praktyce liczyły się tytuły tylko pięciu oficyn. Jakoś nie chce mi się wierzyć, by pięć wydawnictw regularnie wydawało ambitną, dobrą literaturę, a reszta sporadycznie, i skłonny raczej jestem podejrzewać, że z trzech zgłoszonych książek faworyzowanego wydawnictwa jurorzy czytają wszystkie trzy, z trzech zgłoszonych przez niefaworyzowane jedną (którą być może wybierają na podstawie streszczenia – i tak zatoczyliśmy koło). Bo szczerze wątpię, by przy na pewno dużej liczbie zgłaszanych tytułów mieli czas na przeczytanie wszystkich.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Krótki kurs pisania powieści (specjalnie dla Poli Pane)

Szanowna Pani, na początku minimalne wyrazy uznania, bo chociaż dołącza Pani do seansów nienawiści, które wybuchają w reakcji na moją krytykę zjawiska self-publishingu i możliwości, jakie otworzyło ono grafomanom, to jako jedyna potrafi Pani napisać coś merytorycznego. Co prawda nie na temat, bo ocena mojej powieści nijak ma się do omawianego zagadnienia, ale na tle wyzwisk, obelg i zniewag, do których ograniczają się Pani koledzy, jawi się to prawie jak podjęcie dyskusji.

Ale skoro chce Pani dyskutować o moich książkach, proszę bardzo. Do listy wyszczególnionych przez Panią błędów merytorycznych w „Niepełnych” pozwolę sobie dołączyć inne z moich książek, żeby oszczędzić Pani ich wyszukiwania: w stanie Nowy Jork nie ma kary śmierci, a 90% przepisów, którymi przerzucają się prokuratorzy i adwokaci, nie występuje w żadnym kodeksie („Między prawem a sprawiedliwością”), policjanci nie chodzą za biegłymi po mieście i nie prowadzą z nimi rozmów, tylko ślą im urzędowe pisma z poleceniem sporządzania pisemnych ekspertyz, a w obcym kraju mogą co najwyżej asystować, nie zaś sami prowadzić śledztwo („Kanalia”), posterunkowi nie pracują przy zabójstwach i nie dostają dodatkowego wynagrodzenia za nadgodziny („Gdzie mól i rdza”). A to tylko przykładowe „błędy”. Zresztą w „Niepełnych” też nie zdołała Pani odkryć wszystkich, umknęło Pani chociażby, że na całej trasie Wrocław-Oława nie ma (o zgrozo!) drzewa, o które Edyta mogłaby się rozbić. Autor bezczelnie sobie to drzewo dostawił.

Pani wyraźnie nie odróżnia powieści od reportażu. Owszem, było coś takiego jak powieść reportażowa, ale to przeszłość. Była przeszłością już w dobie telewizji, a co dopiero internetu. Dla autora rzeczywistość nie jest punktem odniesienia jak dla reportera. Dla autora punktem odniesienia jest wiedza _przeciętnego_ czytelnika. Napiszę to jeszcze raz, bo Pani krytyka świadczy o tym, że nie ma Pani bladego pojęcia, czym jest powieść: Dla powieściopisarza rzeczywistość nie jest punktem odniesienia. Punktem odniesienia jest wiedza _przeciętnego_ czytelnika. Nie mogę napisać, że ciąża kobiety trwa jedenaście miesięcy, bo każdy wie, że dziewięć, mogę pozwolić niepełnosprawnym uprawiać spontaniczny seks, bo że jest to niewykonalne, wiedzą tylko oni sami i fachowcy. Dalej: pisarz może nagiąć rzeczywistość, zmienić ją, zmodyfikować, dopóki na przeciętnym czytelniku to, co pisze, robi wrażenie prawdopodobnego. A żeby Panią jeszcze bardziej zaskoczyć, ujawnię jeszcze jeden pisarski sekret: autor może napisać coś nieprawdopodobnego, jeśli czytelnik mu to w ramach przyjętej konwencji zaakceptuje.

Z Pani krytyki wynika, że Pani zdaniem powieść pisze się po to, by zapoznać czytelnika z jakimś wycinkiem rzeczywistości. Spóźniła się Pani dobre sto lat z okładem, bo to w tej chwili margines powieściopisarstwa. „Niepełni” nie powstali po to, by wyjaśniać czytelnikom, że osoba sparaliżowana ma pęcherz neurogenny. Od tego są broszurki medyczne, co poprzednio Pani napisałem, a czego Pani nie zrozumiała (naprawdę trzeba punkt po punkcie kawę na ławę?), skoro twierdzi, że zbyłem zarzut milczeniem. „Niepełni” nie są powieścią o pęcherzu Edyty, tylko o jej uczuciach i międzyludzkich relacjach. Dla których ten pęcherz jest nieistotny. Mało, że on jest nieistotny, zajmowanie się pęcherzem zrujnowałoby wymowę powieści. Przyjmijmy, że równie skrupulatnie jak Pani wyjaśniam czytelnikowi, iż „rozróżnia się dwa typy: typ I - wiotki pęcherz i spastyczny zwieracz oraz typ II – wiotki pęcherz i wiotki zwieracz. W obu przypadkach używa się cewnika, dla typu I stosuje się cewnikowanie okresowe (co 3-4 godziny), natomiast dla typu II cewnik zewnętrzny (…) z powodu regularnego używania cewnika dochodzi do częstych infekcji dróg moczowych” oraz przed sceną miłosną informuję, że kobieta ten pęcherz opróżniła. Co mam? Zamiast czytelnika, który widzi Edytę jako zwykłą dziewczynę, który o jej wózku w czasie lektury parę razy zdążył zapomnieć, jest czytelnik postrzegający ją przez worek z moczem. Zamiast romantycznej sceny miłosnej mam scenę w stylu medycznego opisu albo nawet napawającą czytającego odrazą. Zamiast czułości skatologiczną pornografię. Tymczasem moim celem jest, by czytelnik dowiedział się o uczuciu łączącym Edytę i Jacka, a nie o ich technikach seksualnych. By wózek i biała laska skurczyły mu się do nieistotnych atrybutów, by widział normalnie kochającą się parę. I żeby ten cel osiągnąć, mogę sobie określone fakty pominąć (dopóki przeciętnego czytelnika nie będzie to raziło), bo rzeczywistość utworu literackiego jest _nadrzędna_ wobec tej zastanej. Czego Pani najwyraźniej nie pojmuje. Kuriozalne są Pani wywody (z przytoczeniem podstawy prawnej!), że AWF przyjmuje na studia osoby niepełnosprawne. Dlaczego Edyta przerywa studia, zostało w powieści pośrednio wyjaśnione, co po raz kolejny pokazuje, że krytykuje Pani książkę po nieuważnej lekturze. Ale nawet gdyby nie było wyjaśnione, to niekoniecznie wymagałoby to zamieszczania wynalezionych przez Panią informacji. Bo autor nie musi napisać o wszystkich faktach z realnego świata związanych z jego bohaterami. Proszę sobie to zdanie powiesić nad biurkiem: Autor nie musi napisać o wszystkich faktach z realnego świata związanych z jego bohaterami. Ze swoimi pretensjami przypomina Pani komisarza policji, który zżyma się nad czytanym kryminałem: „Ale z tego autora kretyn, świadka nie można tak po prostu o coś zapytać, trzeba wszystko zaprotokołować. Przecież to wynika z kodeksu postępowania karnego!”.

Powieść to nie wykład, który na zadany temat autor ma wygłosić czytelnikowi. Autor nie ma czytelnikowi referować rzeczywistości. Żeby napisać dobrą powieść, trzeba mieć coś do powiedzenia od siebie. Coś, czego czytelnik nie znajdzie w tych materiałach, z których autor korzystał przed pisaniem. Bo jeśli to ma być streszczenie tych materiałów (z Pani krytyki wynika, że takie założenie, niekoniecznie świadomie, Pani robi), to efektem będzie powieść, przy której czytelnik będzie ziewał, a recenzent da autorowi dwie gwiazdki, drugą za solidne przygotowanie się. Powieść to rozmowa z czytelnikiem: o jego emocjach, wrażliwości. Powiedzenie mu coś o nim samym i o innych ludziach przez stworzenie odrębnego świata, który, powtórzę, jest _nadrzędny_ wobec świata zastanego. Powieść ma być spójna wewnętrznie, a nie stanowić kopię zewnętrznego świata. Na tym polega fikcja literacka.

Z tego, co przeczytałem, jest Pani zorientowana w temacie, bo planuje Pani napisać powieść o niepełnosprawnych. Ale pani przedokładny research pokazuje, że albo nie ma Pani nic do powiedzenia czytelnikowi od siebie i potrafi tylko zreferować to, co on sam może sobie przeczytać w specjalistycznych publikacjach i w internecie, albo zafiksowała się Pani na tym punkcie, bo włada Panią strach, żeby ktoś przypadkiem nie złapał Pani na tym, że czegoś Pani nie sprawdziła. Przy jednej i drugiej motywacji włoży Pani do powieści wszystko, co Pani wie, by udowodnić, że Pani naprawdę wie. Powieści pisane z takim założeniem już powstawały, określa się je mianem profesorskich, a ich wspólną cechą jest to, że nie nadają się do czytania. Skoro chce Pani pisać niestrawne książki (i płacić za ich wydawanie), to jest to Pani wybór, ale proszę nie domagać się od innych, by tworzyli swoje powieści według Pani dyletanckich recept. Napisałem dokładnie taką powieść, jaką chciałem, włożyłem do niej dokładnie to, co było mi potrzebne, pominąłem dokładnie to, co ze względu na wymowę powieści uznałem za zbędne czy niepożądane, i – jak wnioskuję z reakcji czytelników, którzy książkę zrozumieli i do których wrażliwości ona trafia – osiągnąłem dokładnie taki efekt, jaki zamierzyłem.

Stawia Pani zarzut, że w mojej powieści niepełnosprawni pokazani są jako osoby „gorsze i bez żadnych życiowych perspektyw”, a „zamiast zwalczać stereotypy, które od lat pokutują w polskim społeczeństwie, pan Pollak je tylko utrwalił”. Pani najwyraźniej przeczytała inną powieść, niż ja napisałem, i inną, niż przeczytały Matylda, Agnieszka Tatera czy autorka bloga Między stronami. Proszę sobie przeczytać te recenzje, to dowie się Pani z nich, o czym są „Niepełni”, skoro nie jest Pani w stanie zrozumieć książki w trakcie bezpośredniej lektury.

Ale zarzut, że nie zwalczam stereotypów, znowu pokazuje, że Pani nie wie, na czym polega pisarska autonomia. Nie muszę niczego zwalczać. Jest cała rzesza niepełnosprawnych z uśmiechem idących przez życie, radzących sobie lepiej niż pełnosprawni, mających więcej od nich optymizmu życiowego. A ja mam pełne prawo napisać o takich, którzy czują się poszkodowani i dotknięci przez los. Którzy sobie z życiem nie radzą czy nie do końca radzą. I nie jest to żadne szerzenie stereotypu. Kiedy pokażę w powieści nieszczęśliwego grubasa, nie znaczy to, że stawiam tezę, że każdy otyły jest nieszczęśliwy. To właśnie Pani myśli stereotypowo o niepełnosprawnych i nie traktuje ich jak normalnych ludzi, skoro robi Pani założenie, że powieść, której bohaterowie są niepełnosprawni, musi być manifestem na ich rzecz (z pozytywnymi przykładami, jak to dzielnie sobie ze swoją niepełnosprawnością radzą), walką o ich prawa i edukowaniem społeczeństwa. Pani nie mieści się w głowie, że można niepełnosprawność potraktować jako „element osobowości, który pewne rzeczy determinuje, ale nie zawsze musi być na pierwszym planie” (cytat z książki), a napisać o problemie, który z niepełnosprawnością ma jedynie pośredni związek i który dotyczy też osób pełnosprawnych. To właśnie Pani ma tak głęboko zakodowane w swojej podświadomości, że niepełnosprawny jest gorszy, że książkę, która nie zajmuje się udowadnianiem, że nie jest, odbiera Pani jako deprecjonującą niepełnosprawnych.

A wracając do punktu, od którego zaczęła się Pani krytyka: czy jest Pani w stanie napisać dwa zdania broniące tekstu Marty Grzebuły, broniące go bezpośrednio, a nie przez atakowanie mnie osobiście czy mojej twórczości? Albo uzasadnić merytorycznie, a nie przez ordynarną napaść na mnie, że z jakichś względów moja analiza tego tekstu była nieuprawniona?

PS. Przy okazji Pani dobrych rad, jak mam pisać, żeby zasłużyć na miano „Wielkiego Pisarza”, chciałbym zapytać, jak zdołała Pani tę moją starannie skrywaną ambicję zdemaskować. Bo rzeczywiście, co tydzień daję na mszę w tej intencji i regularnie pytam wróżki, kiedy to nastąpi, ale zarówno proboszcz jak i wróżka zapewnili mnie solennie, że pary z gęby nie puścili.

poniedziałek, 28 października 2013

Zgodnie z życzeniem

żebym nie wdawał się w polemiki na blogu, tylko skupił się na pisaniu, a jeszcze lepiej tłumaczeniu książki, wpisu dzisiaj nie będzie.

poniedziałek, 21 października 2013

Pisarze specjalnej troski

Kiedy poprzednio rozważałem, co self-publishing ma wspólnego z pisarstwem, zostałem przez kolegę po piórze wysłany na spacer, bo ze spaceru można przynieść ciekawe tematy, czemu kolega dał wyraz, opisując spotkanie swoje i pieska z kotem sąsiada. Wolałbym wprawdzie, żeby pisarz ocenił, czy trafna jest moja analiza, że musi ulec zmianie desygnat określenia „wydać książkę”, ale skoro ciekawsze są dla niego pieski i kotki, do wyboru tematów nie zamierzam mu się wtrącać i proszę łaskawie, żeby zrewanżował mi się tym samym.

Jak już ustaliliśmy (przy zdaniach odrębnych samych zainteresowanych :-), self-publisherzy pisarzami nie są. Pytanie, jak ocenić zjawisko self-publishingu. Czy ktoś może mieć pretensje, że dorosły człowiek za własne pieniądze kupuje sobie trochę złudzeń, które inny chce mu sprzedać? Przecież nie tylko na rynku wydawniczym dochodzi do takich transakcji. Problem polega na tym, że mamy do czynienia nie z pojedynczymi grafomanami, tylko z całą rzeszą, która nagle może prezentować swoje wypociny w formie książkowej. A to niesie za sobą parę niekorzystnych skutków.

Zacznę jednak od zdefiniowania pojęcia „grafoman”, a raczej od wskazania, że używam tego słowa w jego podstawowym, pierwotnym znaczeniu. Raz to już napisałem, ale większość albo nie rozumie, co piszę, albo to ignoruje. Powtarzam więc: grafomanami nie są Katarzyna Michalak, Andrzej Pilipiuk, Katarzyna Grochola, Paulo Coelho i inni, którym taką łatkę chętnie przypinają twórcy prozy wysokoartystycznej. Wszyscy wymienieni warsztat pisarski mają w małym palcu: znają reguły swojego języka, rozumieją słowa, jakimi się posługują, potrafią łączyć je w sensowne zdania, a z tych poprawnie konstruować sceny. Grafomani tych umiejętności nie posiadają. Dotąd „konflikt” przebiegał na linii twórcy wybitni – twórcy popularni. Ci drudzy zarzucali pierwszym brak czytelników i pisanie pod krytykę, za co w rewanżu dostawali epitetem „grafoman”. Ten „konflikt” jest przeszłością, bo na rynku pojawili się prawdziwi grafomani. Piszący takim bełkotem, że redaktorzy jak Polska długa i szeroka wywalali ich maszynopisy do kosza po przeczytaniu najdalej pięciu zdań. Na redaktorów stojących na straży polszczyzny znalazł się jednak sposób: druk cyfrowy. Parę tysiączków w portfelu i można ogłosić bełkot drukiem, a siebie pisarzem. Tym chętniej, im gorzej się pisze. Bo ciekawe, że self-publisherzy rzeczywiście mający jakieś pisarskie predyspozycje niekoniecznie zaraz wypinają pierś po order. Ba, sami pisarze jakby nie zawsze byli pewni, czy zasługują na to miano: Urszula Jaksik uważa, że bardziej pasuje do niej określenie „autorka”, Władysław Zdanowicz twierdzi, że jest „opowiadaczem literackich historii”, a ja sam nie odważyłem się powiedzieć o sobie „pisarz”, dopóki nie nazwało mnie tak kilkanaście obcych mi osób.

Wróćmy do języka utworów. Dotąd literatura była bastionem poprawnej i ładnej polszczyzny. Jej swoistym barometrem, bo pisarze mają czułe ucho, słyszą, co i jak się wokół nich mówi, i oddają ten język w swoich utworach. Ale z pełną świadomością, wiedzą, co jest błędem i ten błąd zaznaczają (np. wkładając go w usta postaci mówiącej niepoprawnie), wiedzą, co jest zwrotem, który można i warto rozpowszechnić, i w jakich kontekstach wolno im użyć tych będących w polszczyźnie od dawna. Sami tworzą nowe słowa i zwroty, ale trzymając się reguł języka. Z literatury korzystają autorzy słowników, przytaczając z niej przykłady znaczeń słów i zastosowań danych zwrotów. I to wcale nie tylko z tej wysokoartystycznej, jak pewnie myśli większość i jak myślałem i ja, dopóki ku swojemu ogromnemu zdumieniu nie odkryłem w Wielkim słowniku języka polskiego cytatów z „Kanalii”. I co teraz? Czy mamy wziąć „książki” self-publisherów i dzięki nim wzbogacać polszczyznę? Czy do słownika frazeologicznego należy wprowadzić zwroty „noc opada ze świstem”, bo tak napisała Marta Grzebuła, albo „pijacki amok” na określenie stanu bezruchu wskutek przepicia, bo Aleksander Sowa, chociaż wpada w amok na krytykę swoich utworów, nie potrafi użyć tego słowa we właściwym kontekście? Dotąd czytanie książek miało pozytywny wpływ na polszczyznę czytającego, ale skoro możliwe stało się wprowadzanie do obrotu książek pisanych rażąco niepoprawnym językiem, to się to skończy.

Kolejny minus jest taki, że my tę całą makulaturę gromadzimy. Grafomańskie wypociny stają się częścią naszego dziedzictwa narodowego. Do bibliotek uniwersyteckich płyną egzemplarze obowiązkowe, skrupulatnie przesyłane przez firmy self-publishingowe, no bo skoro książka nie ma żadnej wartości, to tej wartości trzeba jej przysporzyć przez nadanie ISBN. Aleksander Sowa w poradniku Autor 2.0. Jak wydać (własną) książkę i na tym zarobić? swoim kuriozalnym stylem wyjaśnia: „(…) numer ISBN jest wyznacznikiem wydania. Innymi słowy jeśli Twoje dzieło otrzyma ten numer, powinien być to dla Ciebie sukces. Oczywiście możesz wydać swoją książkę bez numeru ISBN, ale nazwijmy to po imieniu. Jest to amatorszczyzna” (str. 38). I żeby udowodnić, że jego dzieła to nie amatorszczyzna, podaje ich numery ISBN. To oczywiście wszystko bzdury, nadanie ISBN nie jest ani wyznacznikiem wydania ani żadnym sukcesem, tylko standardową procedurą. Równie dobrze za wyznacznik wydania i sukces Sowa mógłby uznać, że książka ma okładki.

Zjawisko self-publishingu powoduje też fałszowanie statystyk. Ostatnio GUS podał, że średni nakład beletrystyki spadł z 5,8 tysiąca egzemplarzy w 2000 r. do 3,3 tys. w 2012 r. W tym czasie nie nastąpiły żadne zjawiska wyjaśniające tak duży spadek poza rozwojem firm self-publishingowych, które wypuszczają nakłady od trzystu egzemplarzy w dół, często nawet poniżej setki.

I tu mamy przejście do kolejnego problemu. Książka przy takim nakładzie jest bez szans na rynku, co oznacza, że self-publisherzy mający zadatki na pisarza marnują swoje debiuty. I nie rozwijają się. Nawet uzdolniony debiutant rzadko pisze tak, by jego książka nadawała się do druku bez większych poprawek. A współpraca z dobrym redaktorem jest dla pisarza naprawdę nie do przecenienia.

A jak reaguje czytelnik, kiedy dostaje nawet nieźle rokujący, ale niedopracowany tekst, nie mówiąc już o grafomańskich płodach? Ano tak, jak autorka bloga Książka na każdy dzień: „książki zagraniczne to bardziej pewny wybór”. Przeciętny bloger i czytelnik nie odróżnia Warszawskiej Firmy Wydawniczej od Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego. Wydawnictwo to wydawnictwo, wydana książka to wydana książka, czyta i dochodzi do wniosku, że polscy pisarze nie potrafią pisać, lepiej sobie nie zawracać nimi głowy. A to w sytuacji, gdy rodzimi autorzy i tak mają ciężko, bo Polacy z definicji nie cenią dokonań swoich rodaków. W Szwecji akcja „czytajmy szwedzkich autorów” miałaby tyle samo sensu, co nawoływanie, by obywatele przynajmniej raz dziennie zjedli posiłek. W Polsce zachęcanie do czytania polskich pisarzy jest potrzebne i rewelacyjnie, że są zapaleńcy, którzy to robią. Tylko co z tego, skoro po zakupie książki Evanartu czytelnik będzie z daleka omijał wszystkie polsko brzmiące nazwiska.

Nic pozytywnego nie ma również w histerii, z jaką self-publisherzy reagują na krytykę. I nie mówię tylko o moich wpisach. Głośna była sprawa Karola Ketzera („wydawnictwo” Novae Res), który w odwecie za niepochlebną opinię ordynarnie komentował fizyczne walory 15-letniej dziewczyny (podaję za blogiem Waniliowe czytadła). Oczywiście zachowanie poszło na konto „polskich pisarzy”, bo przecież takiej zakulisowej wiedzy, że ten pan żadnym pisarzem nie jest, skoro za wydanie swojej książki musi płacić, większość nie posiada. Prawdziwy pisarz krytykę zbywa milczeniem, ewentualnie z recenzentem rzeczowo polemizuje (wcześniej się tego nie praktykowało, ale z wraz z internetem to się zmienia). Nawet jeśli zdarzy się, że pisarza poniosą nerwy, to pewnych granic nie przekracza. Pisarz ma ten pancerz, którego nie posiadają self-publisherzy: moja książka nie może być aż tak zła, jak twierdzi krytyk, skoro wydawca uznał, że jest na tyle dobra, by zainwestować w nią własną kasę. Ofiarą mojej złośliwości padają nie tylko grafomani. Poużywałem sobie na przykład na wierszu Macieja Cisły. Nie spotkało się to z żadną reakcją, bo pisarz z prawdziwego zdarzenia godzi się z tym, że pewne rzeczy musi przyjąć na klatę. Self-publisher uważa się za pisarza, ale najwyraźniej pisarza specjalnej troski, którego krytykowanie, a już nie daj Boże w sposób prześmiewczy, jest niedopuszczalne. Reakcja Aleksandra Sowy i Marty Grzebuły (choć w tym przypadku bardziej jej zwolenników niż samej autorki) na analizę ich pisaniny była do tego stopnia zbieżna, że sporządziłem sobie listę, którą następnym razem będę odhaczał. Bo oczywiście nie zamierzam dać sobie zamknąć ust, ale właśnie problemem jest to, że niejedna osoba po napaści ze strony grafomanów nie odważy się już więcej krytykować.

Jak to więc przebiega? Krytyki sensu stricto grafomani (lub ich poplecznicy) nawet nie próbują kwestionować. Nie starają się wykazać, że wskazane błędy błędami nie są, że przytoczone frazy to nie kulawa grafomańska stylistyka, lecz piękna literacka polszczyzna. Skoro nie są w stanie obronić swojego tekstu, starają się zdyskredytować krytyka (czyli mnie) następującymi zarzutami:

a) Paweł Pollak obraża autora;
b) Paweł Pollak jest pozbawionym kultury chamem;
c) Paweł Pollak zwalcza konkurencję;
d) Paweł Pollak chce zrobić wokół siebie szum i tym sposobem wypromować swoje nędzne książki oraz bloga, na którego pies z kulawą nogą nie zagląda.

Ogólnie można podsumować, że nawet gdyby te wszystkie cztery zarzuty uznać za zasadne, to w meritum niczego one nie zmieniają. Ale oczywiście o meritum grafomani ani ich poplecznicy rozmawiać nie mają zamiaru. W ogóle od jakichkolwiek uzasadnień swoich twierdzeń są jak najdalsi. Zarzut obrażania pada, ale oczywiście żądanie, aby owe rzekome obelgi raczyli wskazać, pozostaje bez odpowiedzi, co bynajmniej grafomanom nie przeszkadza powtarzać zarzutu, kiedy tylko i gdzie tylko się da. Ci sami ludzie, piszący o moim braku kultury, bez problemu godzą swoją kulturę z nazywaniem mnie „błaznem” i „moralnym prymitywem” (Aleksander Sowa), „narcystycznym” (pod tekstem, w którym o sobie napisałem tyle, że przeszedłem weryfikację na normalnej ścieżce wydawniczej) i „infantylnym” (Luiza Dobrzyńska; nawiasem mówiąc, epitet w ustach kobiety przebierającej się w stroje ze „Star Treka” dość ryzykowny) czy określaniem mojej fizjonomii mianem „ryja” i wyrażaniem opinii, że na taką osobę jak ja „plunąć nie warto” (Ewa Pałczyńska Winek, również self-publisherka, rzeczniczka Fundacji Oscar, na profilu facebookowym Dobrzyńskiej, która jako osoba wysoce kulturalna nie dostrzegła w tych wpisach nic niestosownego).

Zarzut zwalczania konkurencji tylko potwierdza megalomanię grafomanów, skoro są przekonani, że ich wypociny mogą dla kogokolwiek stanowić konkurencję. Po krytyce Grzebuły podniosły się też głosy, że niesmaczne jest, by jeden pisarz wyśmiewał twórczość drugiego. Jak wskazałem, nikomu nie przyszło do głowy stawiać takiego zarzutu, kiedy wyśmiewałem wiersz Cisły. Po pierwsze, prześmiewcza krytyka jest w pełni uprawniona, po drugie, pisarz ma pełne prawo krytykę uprawiać. Osobiście staram się tego unikać i krytykuję jedynie teksty jednoznacznie grafomańskie, ale nie ma takiej normy, że pisarzowi nie wolno zajmować się twórczością kolegów po piórze.

Co do chęci robienia wokół siebie szumu, to jak każdy zarzut moich oponentów pozostaje on oczywiście bez dowodu. I jeśli zapytam, dlaczego nie biorę sobie co miesiąc jakiegoś grafomana pod lupę (tekstów przecież nie brakuje), skoro zapewnia to taki rozgłos, to odpowiedzi, rzecz jasna, się nie doczekam.

Na tym jednak nie koniec. Grafomani grożą mi też zawsze sądem i starają się zdyskredytować moją twórczość. Sowa robił to w ten sposób, że anonimowo zamieszczał negatywne opinie na temat moich książek na czytelniczym portalu. Nieco bardziej wyrafinowana okazała się Pola Pane, która oceniła, że „Niepełni” są beznadziejni, bo w rzeczywistości niepełnosprawni uprawiają seks inną techniką, niż jest to opisane w książce, do tego „według autora ciąża kobiety trwa 11 miesięcy”, bo „tam laska jest w 2 miesiącu ciąży, ale kilka stron później mówi, że za 9 miesięcy dziecko ujrzy świat, no to jak się to doda wychodzi 11 i nie chce być inaczej”. Czyli „strona merytoryczna to KATASTROFA” (cytaty z profilu na Facebooku). Ja bym powiedział, że katastrofą jest to, że polska szkoła wypuszcza takich wtórnych analfabetów jak Pola Pane. W rzeczonej scenie dziewczyna rzeczywiście jest w drugim miesiącu ciąży, ale potem następuje r e t r o s p e k c j a i zostają przytoczone słowa bohaterki sprzed dwóch miesięcy. Co się dziwić, że osoba, która uważa, że powieść pisze się według tych samych reguł, co instruktażowe broszurki medyczne, i nie rozpoznaje retrospekcji, podkreślonej jeszcze słowami „wtedy” i „teraz”, nie może znaleźć wydawcy na swoją książkę. Żeby pisać dobre powieści, trzeba najpierw wiedzieć, czym powieść jest, a przede wszystkim trzeba nabyć umiejętność czytania ze zrozumieniem.

Czy ze zjawiskiem self-publishingu da się jakoś walczyć? Metodami administracyjnymi nie, bo chroni je zarówno zasada wolności słowa, jak i swobody obrotu gospodarczego. Ale należałoby mieć na celowniku takich autorów, każdy portal literacki powinien prowadzić „Kącik grafomana” i cytować co smaczniejsze passusy z samowypocin (za drobne honorarium podejmuję się pisać komentarze do tych passusów :-). Tymczasem portale traktują te wytwory jako normalne książki. Niech będzie, że wyłuskają dwie, trzy wartościowe pozycje i je zrecenzują. Ale po co zamieszczać „informacje nadesłane” przez „wydawnictwa”, w ogóle nie przyglądając się ich kulawej polszczyźnie.

Portale literackie zamiast z dużym krytycyzmem odnosić się do surowych, nieselekcjonowanych tekstów, wręcz promują self-publishing. Granice.pl organizują konkurs, w którym self-publisherzy regularnie zdobywają nagrody i wyróżnienia. Jakim cudem? Ano takim, że nie jest to żaden konkurs, tylko płatna reklama, z której poważni wydawcy raczej nie korzystają. A żeby więcej zarobić, portal ustanowił kategorii od groma i na nominację, wyróżnienie czy nagrodę łatwo się załapać. I potem Sowa czy Dobrzyńska mają argument, że są pisarzami, i to nawet lepszymi od takiego Pollaka, bo zdobyli nagrody literackie, a Pollak nie (też w tym „konkursie” dostałem „nagrodę” za „Między prawem a sprawiedliwością”, ale kiedy dowiedziałem się od wydawnictwa, że za „nagrodę” zapłaciło, oczywiście odpuściłem sobie wpisywanie jej do swojego pisarskiego CV).

I to na razie tyle o self-publishingu z mojej strony.

czwartek, 17 października 2013

Lem rozmnożony

Z wywiadu Fundacji Oscar, promującej self-publisherów:



Godna podziwu powściągliwość w komplementowaniu: autorka nie jest podobna do Lema właściwego, tylko do tego drugiego.

poniedziałek, 14 października 2013

Pisanie na klęczkach

„Wyborcza” jest zachwycona papieżem Franciszkiem, ale właśnie papieżem, podczas gdy o Janie Pawle II nie pisała inaczej jak „Papież”. Niby aż dwie zasady zezwalają tutaj na użycie wielkiej litery, nazwę godności możemy tak zapisać ze względów emocjonalnych albo gdy wskazuje na konkretną osobę, ale stosowanie dużej litery stale i bez wyjątku było błędem. Kiedy „Gazeta” podawała, że „premier spotkał się z Papieżem”, to wynikało z tego, że albo jest niekonsekwentna, bo jeden urząd pisze małą a drugi dużą literą, albo że premiera już szacunkiem nie darzy.

Oczywiście „Wyborcza” w swej czołobitności odosobniona nie była. Pisanie na kolanach, podobnie jak malowanie, dobrych efektów nie daje, czego przykładem niech będzie książka opublikowana dwa lata temu przez wydawnictwo Virgo, zawierająca anegdoty z życia Jana Pawła II. Tytuł: „Z zawodu jestem Papieżem”.


Która z wymienionych zasad umożliwia tutaj użycie wielkiej litery? Tytuł jest wypowiedzią Jana Pawła II, czyli wychodziłoby na to, że sam papież okazuje sobie szacunek. Owszem, różni ludzie mówią o sobie z dużym szacunkiem, tyle że wtedy na otoczeniu robią wrażenie zadufanych. A zdaje się, że zebrane w książce anegdoty mają pokazać, iż Wojtyła nawet na tak wysokim urzędzie zachował wobec siebie dystans. Ten dystans widoczny jest zresztą w tej wypowiedzi, sam jej charakter kłóci się z użyciem wielkiej litery. Nie jest to też zdanie w rodzaju „podczas pielgrzymki Papież Jan Paweł II spotkał się z wiernymi”. Godność papieska została sprowadzona tutaj do roli przeciętnego zajęcia („z zawodu jestem murarzem, piekarzem, nauczycielem”), a przede wszystkim nie mówi się o konkretnym papieżu, tylko ogólnie o funkcji. Użycie wielkiej litery jest zatem wykluczone. Podobnie w opisie książki: „To pierwszy Papież, który zakłada kąpielówki i dla utrzymania kondycji wskakuje do swojego basenu”. Czyli nie ten papież, a pierwszy z wielu papieży.

Nawet całe to biskupie i kardynalskie towarzystwo, zazwyczaj wywyższające się nad innych, respektuje w tym przypadku zasadę, że stopnie kościelnej hierarchii zapisuje się małą literą, i nie postuluje pisowni „Papież”. Można więc powiedzieć, że w Virgo okazali się bardziej papiescy od papieża. Czy raczej Papiescy.

Książka została przełożona z języka niemieckiego, autorem jest Wolfgang Broer, tłumaczem Aleksander Kisil. We wpisie Tytułomania wskazałem, że jeśli tytuł przełożonej książki jest zupełnie inny niż oryginalny, stoi za tym zazwyczaj wydawnictwo, jeśli jest to mniej lub bardziej dokładny przekład, tłumacz. Oryginalny tytuł brzmi „Mein Job ist Papst”. Czyli polski tytuł stanowi tłumaczenie oryginalnego, a co za tym idzie, podejrzewać o tę błędną pisownię należałoby tłumacza. Podejrzenie wzmacnia okoliczność, że podobną pisownię stosuje on w tekście książki: „»Dlaczego Polak nie miałby być Papieżem? W końcu Święty Piotr też był cudzoziemcem« – stwierdza rzymski taksówkarz po wyborze Karola Wojtyły, odwożąc jednego z dziennikarzy do hotelu” (cytuję za facebookową stroną książki, egzemplarza nie posiadam).

Tak właściwie to dałem zły tytuł postu. Autor książki nie mógł napisać słowa „Papst” małą literą, bo to rzeczownik, a rzeczowniki w niemieckim pisze się zawsze od wielkiej litery. Błąd jest tylko w polskiej wersji, z czego wynika, że tłumaczyć na klęczkach również nie należy. I tak mamy chyba pierwszą w naszej historii pozycję książkową z błędem ortograficznym w tytule. Świat idzie do przodu.

środa, 9 października 2013

Do kąta!



To ftorkowa „Wyborcza”, a o wierszówce za artykuł „Nie śmigłowiec, nie samolot. Co to?” myślał Paweł Wroński.

poniedziałek, 7 października 2013

Pisarz, self-publisher, grafoman

Pokuszę się jeszcze raz o zdefiniowanie pojęcia „pisarz”, bo moja wcześniejsza wypowiedź na ten temat wywołała oburzenie i polemiki niespełnionych twórców.

Pisarza zdefiniowałbym jako osobę, która:
1) potrafi napisać powieść (lub inne dzieło literackie, ale zawężam dla prostoty wywodu);
2) napisze ją;
3) napisany utwór wyda.

Niby definicja prosta, ale tylko drugi punkt jest jednoznaczny. Łatwo rozróżnić między powieścią istniejącą a nieistniejącą czy niedokończoną. Kryterium „potrafi napisać” jest już płynne. Czy powieścią będzie utwór, którego co drugie zdanie zawiera błędy gramatyczne i stylistyczne, z nielogiczną i niespójną, a mówiąc kolokwialnie, nietrzymającą się kupy akcją? Moim zdaniem nie. Powieść, by ją za takową uznać, musi spełniać pewne wymogi warsztatowe.

Wydanie powieści jest oczywistym warunkiem uznania jej autora za pisarza. Nikt nie nazwie pisarzem człowieka, który po napisaniu schował swój utwór do szuflady, choćby to była rzecz na miarę Nobla. Problem w tym, że wskutek zmian w technologii produkcji książki przedefiniowaniu musi ulec pojęcie „wydać powieść”. Do pojawienia się druku cyfrowego za wydanie uważano po prostu wydrukowanie książki. Było to uzasadnione, bo za każdym razem stał za tym zamiar dotarcia z książką do czytelnika. Ponieważ druk nakładów poniżej pewnego progu się nie opłacał, takie wydanie stanowiło dość kosztowne przedsięwzięcie i każdy, kto się na nie decydował, musiał powalczyć choćby o częściowy zwrot wyłożonych pieniędzy. Oczywiście nie mógł na ten zwrot liczyć, jeśli opublikowałby powieść niespełniającą określonych wymogów warsztatowych, więc takie odrzucał. Czyli wydanie książki było jednocześnie potwierdzeniem, że autor spełnia warunek pierwszy.

W tej chwili możliwy jest tani druk minimalnego nakładu, co sprawia, że książkę można drukować w innym celu niż dotarcie z nią do czytelnika. A skoro tak, to utożsamianie druku książki z jej wydaniem przestało być zasadne. Sam autor może sobie wydrukować dziesięć egzemplarzy i rozdać je rodzinie i znajomym. Niewiele to się różni od trzymania maszynopisu w szufladzie i wypożyczania go tejże rodzinie i znajomym. Ale to oczywiście odosobnione przypadki, natomiast na dużą skalę działają firmy, które „wydają książki” za pieniądze autorów, źródłem zysku nie jest jednak sprzedaż książek, tylko różnica między ceną druku a kwotą, jaką musi wysupłać autor. To powoduje, że taka firma nie widzi potrzeby docierania do czytelnika, jakość tekstu zupełnie jej nie interesuje, a więc nie wiemy, czy autor, który za jej pośrednictwem opublikował powieść, spełnia warunek pierwszy.

Luiza Dobrzyńska w polemice ze mną stwierdza, że nie ma różnicy między takimi firmami a normalnym wydawnictwami, bo jedne i drugie kierują się chęcią zysku. Chociaż może niesłusznie napisałem, że w polemice ze mną, bo pani Dobrzyńska zrejterowała po mojej odpowiedzi na jej komentarz i uznała, że polemikę lepiej podjąć tam, gdzie może nie zajrzę. Dobrzyńskiej dzielnie sekunduje jakaś Jola, która stara się mnie zdyskredytować, twierdząc, że po „Niepełnych” (którzy podobno zrobili klapę; ciekawi mnie, skąd pani Jola to wie, i dziwi, że klapa zrobiła ze mnie rozpoznawalnego pisarza) nikt nie chciał wydawać moich książek i sam muszę to robić. Ponieważ ustalenie, że następne dwie książki wydałem w normalnych wydawnictwach, nie powinno nawet osobie ociężałej umysłowo zająć więcej niż pięć minut, jest to świadome, ordynarne kłamstwo. Kłamstwo, które bynajmniej mnie nie dyskredytuje, ale czego pani Jola nie jest w stanie dostrzec. O tym jednak później. Wróćmy do twierdzenia Dobrzyńskiej: jest ono tak samo mądre, jak twierdzenie, że nie ma różnicy między człowiekiem wychodzącym do pracy a kieszonkowcem udającym się do zatłoczonego tramwaju. Obaj idą zarobić.

Dobrzyńska robi długi wykład, że tradycyjne wydawnictwa uległy komercjalizacji. Jakby self-publisherzy pisali prozę wysokoartystyczną i dlatego nie byli przez nie przyjmowani. Tymczasem gros self-publisherów tworzy w gatunkach przez wydawców preferowanych: fantasy, kryminał, tzw. powieść kobieca. Nie więc komercjalizacja jest przeszkodą na drodze do normalnego debiutu, tylko fatalna jakość tekstów. Bo najgorszy chłam wydawany przez normalne wydawnictwa jest na dużo wyższym poziomie niż książki publikowane przez wydawnictwa „ze współfinansowaniem”. Dlatego właśnie, że istnieje selekcja, a utwory, które zostały przyjęte, są redagowane i poddawane korekcie. Wydawnictwa mogą publikować pornografię, ale będzie to pornografia wywołująca podniecenie, pornografia publikowana przez self-publisherów będzie w większości śmieszyć. Poza tym komercjalizacja wcale nie zabiła literatury lepszej, ambitnej. Jakoś nie ma kłopotów, żeby znaleźć książki, które można by nominować do Nike czy Angelusa. I jakoś nie są to książki self-publisherów. Nieprawdą jest też, że książki lepsze i trudniejsze nie mogą się dobrze sprzedać, więc wydawnictwa i z takimi próbują trafić w rynek. Poza tym autorzy tekstów wysokoartystycznych mogą liczyć na niszowe oficyny działające dla idei.

Firma self-publishingowa (przestańmy wreszcie te twory nazywać wydawnictwami, bo to żadne wydawnictwa nie są) ma jedną ideę: zarobić, dając autorowi złudzenie, że jego książka została wydana. Tekst surowy, nakład minimalny, dystrybucja nieistniejąca, promocja pozorowana.

Ponieważ tak to wygląda, uważam, że pojęcia „własnym sumptem” i „self-publishing” przestały się pokrywać. Osoba wydająca własnym sumptem stara się zachować wszystkie wydawnicze standardy: ma przyzwoity tekst (przy czym on jest obiektywnie na przyzwoitym poziomie, a nie w przekonaniu autora), poddaje go zewnętrznej redakcji i korekcie (podczas gdy self-publisherom wydaje się, że sami mogą zredagować swoją książkę, do tego nawet nie wiedzą, co to jest redakcja, i notorycznie nazywają ją korektą), drukuje taki nakład, by książka rzeczywiście zaistniała na rynku. To wszystko dużo kosztuje, więc trzeba spore pieniądze zaryzykować i ciekawe, że grafomani takiego ryzyka nie podejmują. Własnym sumptem wydają lub wydawali pisarze, którzy przeszli weryfikację na normalnej ścieżce wydawniczej: Katarzyna Grochola, Olga Tokarczuk, Monika Szwaja, a z mniej znanych Władysław Zdanowicz. Ja też ją przeszedłem i dlatego zarzuty pani Joli są bez sensu. Nawet gdybym teraz publikował samodzielnie, nie byłoby to sprzeczne z moją opinią, że self-publisherzy to nie pisarze.

Kim w takim razie są? Autorami swoich tekstów i self-publisherami. Tyle. Określenie „self-publisher” jest neutralną informacją, z kim mamy do czynienia. Z człowiekiem, który ma pisarskie ambicje, ale niepotwierdzone umiejętności. Założenie, że wszyscy self-publisherzy są grafomanami, będzie nieuprawnione. Coraz częściej utalentowane osoby idą do firm self-publishingowych ze swoją pierwszą książką. Bo śpieszy im się z debiutem, bo nie odróżniają takiej firmy od normalnego wydawnictwa, bo nie znają kosztów wydania książki i myślą, że współfinansowanie rzeczywiście oznacza „współ”, co daje im przekonanie, że ktoś uznał ich książkę za wystarczająco dobrą, by w nią zainwestować. Ale im ktoś dłużej jest w takiej firmie, tym większe prawdopodobieństwo, że grafoman. Bo jeśli ktoś potrafi pisać, to szybko z niej ucieka. Grupą docelową tego biznesu są grafomani, a co za tym idzie, będą oni stanowić większość autorów takiego „wydawnictwa”.

Co z koronnym argumentem self-publisherów, że pisarzy robią z nich czytelnicy? Bo jeśli ktoś ma czytelników, którzy go cenią, musi być uznawany za pisarza. Zacznijmy od tego, że nakłady książek self-publisherów to 200-300 egzemplarzy. Jeśli się z tego sprzeda pięćdziesiąt, mówimy o bestsellerze. Nie każdy, kto książkę kupił, ją czyta. Czytelników bibliotecznych self-publisherzy nie mają, bo przecież nikt rozsądny nie będzie jechał do Warszawy czy Krakowa, by w Bibliotece Narodowej lub Jagiellońskiej zapoznać się na przykład z dziełem pani Dobrzyńskiej, a w zwykłych bibliotekach jej książek nie ma. Idźmy dalej. Większość czytelników nie formułuje opinii o przeczytanych książkach, więc nie wiemy, czy uznają je za dobre, czy nie. Zostaje grupka osób, które książkę przeczytały i poinformowały, że się nią zachwyciły. To naprawdę za mało, by uznać, że self-publisher ma czytelników, którzy go cenią. Zwłaszcza jeśli obejrzymy sobie skład takiej grupki. Można to prześledzić na przykładzie „Kawalkady” Luizy Dobrzyńskiej. Autorka bloga Książka na każdy dzień uznaje powieść za „dość słabą”. Odpór dają jej w komentarzach Pola Pane, self-publisherka podobnie jak Dobrzyńska, dwa anonimy, które udają różne osoby, ale stawiają ten sam absurdalny zarzut, że blogerka nie przeczytała uważnie książki (treść recenzji jednoznacznie dowodzi czegoś przeciwnego), a przy okazji nie mogą się powstrzymać, by nie zareklamować Fundacji Oscar (albo Oskar, bo fundacja nie może się zdecydować, jaką ma nazwę), która mocno evanartowych autorów promuje, i wreszcie blogerka Claire. Zaglądamy na jej bloga, recenzja rzeczywiście pozytywna, ale nabieramy wątpliwości, czy osoba, która relacjonuje, że połowa planety jest „nieczynna” i że bohaterka chce „osiedlić” Drogę Mleczną, ma jakiekolwiek kwalifikacje do oceny poziomu publikacji. Kontynuujemy poszukiwania. W serwisie Czytajmy polskich autorów „Kawalkadą” urzekającą polszczyzną („Akcja powieści umieszczona w środowisku organicznym powierzchniowo, kulturowo i liczebnie wymusza na ich bohaterach zachowania nietypowe i dotychczas niestosowane”) zachwyca się nie kto inny, jak organicznie i kulturowo powiązany przez swój język z Evanartem autor tegoż „wydawnictwa” Endru Atros. Oprócz Atrosa laurkę „Kawalkadzie” wystawia Marta Grzebuła, również „pisarka” Evanartu.

Jak widać, w słowie „self-publisher” należy akcentować człon „self”. Sami się wydajemy, sami swoje rzeczy czytamy, sami się nimi zachwycamy. Samopisarstwo samowystarczalne.

środa, 2 października 2013

Zasada dwóch płynów

Starsi stażem czytelnicy mojego bloga wiedzą, na czym polega zasada dwóch płynów, nowsi mogą się tego dowiedzieć z bloga Książki Oli.

Na tym samym blogu można przeczytać wywiad, jakiego udzieliłem na LiteraTurze.

Dałem się w końcu namówić na Facebooka i założyłem sobie pisarski profil, ale ustrojstwo jest tak nieintuicyjne, że nie mogę dociec, jaki link tam prowadzi :-( Domyślam się jednak, że odszukanie go starym bywalcom nie nastręczy problemu.

poniedziałek, 30 września 2013

I w tym jest cały wic

– Świetny kawał słyszałem – mówi milicjant do kolegi.
– Opowiedz.
– Nie mogę, właśnie gościa za niego zamknąłem.

No więc dobra wiadomość: za dowcipy już nie wsadzają. Jedynie wymierzają grzywny. Malkontentów, bredzących coś o demokratycznym ustroju i wolności słowa, pouczamy, że nie można mieć wszystkiego od razu, należy się cieszyć, że jest postęp w stosunku do PRL-u.

Sąd apelacyjny utrzymał karę dla Radia Eska Rock za rzekomo rasistowskie dowcipy opowiadane przez Kubę Wojewódzkiego i Michała Figurskiego. Wcześniej obaj podpadli za rzekomą chęć zgwałcenia ukraińskiej pomocy domowej. Humor Wojewódzkiego i Figurskiego nie każdemu musi się podobać (mnie nie bawi), ale konwencja i intencje obu satyryków są jednoznaczne: nie wyśmiewają oni Murzynów ani Ukrainek, tylko tych, którzy Murzynów i Ukrainki uważają za ludzi drugiej kategorii.

I sędzia Sądu Apelacyjnego nie miał najmniejszych wątpliwości, że tak właśnie jest. Ale karę utrzymał, bo „od słuchaczy, zwłaszcza młodych, nie można oczekiwać, że będą dokonywać wymagających zabiegów interpretacyjnych”. Innymi słowy: słuchacz jest zbyt tępy, by odczytać konwencję, nie łapie ironii, wypowiadany tekst odbiera dosłownie, chociaż jest w nim drugie dno, więc żartownisia należy ukarać.

Jako pointa też dowcip:

Oskarżony tłumaczy się tak naiwnie i niewiarygodnie, że sędzia nie wytrzymuje:
– Czy oskarżony uważa, że ma do czynienia z głupcami?
– Z uwagi na szacunek dla Wysokiego Sądu nie ośmielę się zaprzeczyć.

sobota, 28 września 2013

Nieścisłość

„Gazeta Wyborcza”, 28.09.13:


No i teraz nie wiem, czy obcokrajowiec to coś innego niż cudzoziemiec, czy też reszta zginęła w wypadkach samochodowych.

poniedziałek, 23 września 2013

Grzmoty wyrywające płuca, czyli grafomańska katastrofa

Po opublikowaniu dwa tygodnie temu krytyki firmy Evanart dowiedziałem się, że firmy czepiam się słusznie, ale autorom, których drukuje, bezprawnie odmawiam miana pisarzy, bo są oni pisarzami z prawdziwego zdarzenia, tylko nie poznały się na nich wredne polskie wydawnictwa.

Kiedy mi mówią, że nie mam racji, to (wbrew rozpowszechnionej o mnie opinii :-) przyjmuję za możliwe (choć mało prawdopodobne :-), iż faktycznie tej racji nie mam, i rzecz gruntownie sprawdzam. Postanowiłem więc zapoznać się z twórczością jednego z autorów Evanartu. Mój wybór padł na Martę Grzebułę. Na stronie Evanartu przeczytałem, że to artystka dużego formatu, więc po tych formatu mniejszego nie było już co sięgać, poza tym brała ona udział w LiteraTurze jako pisarka.

Z wybraniem konkretnej pozycji też nie miałem problemu, od razu zafrapował mnie tytuł „Otchłań zła”. Przeczytałem fragment i powiem uczciwie: powalił mnie. Zresztą proszę powiedzieć, jak mógł nie powalić:

Noc opadła niczym sęp, gwałtownie i ze świstem.

Sęp musi opadać gwałtownie, żeby mu padlina nie uciekła. Zwłaszcza że może zostać ostrzeżona świstem.

Burza rozdzierała powietrze kolejnymi grzmotami, ale nie było błysków, które byłyby niczym srebrny sztylet rozświetlający horyzont.

Autorka, jak widać, jest na bieżąco z odkryciami naukowymi, bo ciemne błyskawice rzeczywiście istnieją, emitują promieniowanie gamma. Kiedy człowiek dostanie promieniowaniem gamma, to mu się wydaje, że błyskawice są koloru srebrnego i proste jak sztylety.

Kolejny [cień] przemknął między czarno szarymi koronami drzew. Przemknął dokładnie nad ich szczytami.

No to pomiędzy czy nad?

(…) nikt nie kusił się o spojrzenie przez okno. Wszystkie były zamknięte zasłonięte, i oddzielały mieszkańców od tego widoku grubymi zasłonami.

Bo zasłona to część okna.

Cała okolica, wioska, w której mieszkało kilkaset osób, sprawiała wrażenie, wymarłej. Czas stanął. Zegar na wierzy kościelnej był niemy. Niemy, jak ci wszyscy ludzie skryci w domach. Nagle zapadła zatrważająca cisza.

Nam się wydaje, że skoro okolica sprawiała wrażenie wymarłej, zegar na „wierzy” milczał, ludzie w domach też, to cisza już panowała.

A po chwili stała się wroga i pełna ginących w mroku szeptów,

Jak następuje przejście od ciszy zatrważającej do wrogiej i na czym polega różnica?

które bardzo dyskretnie zaczęły przebrzmiewać na leśnych ścieżkach i sunąc dalej dopływały ku wiosce. Wciąż były wrogie,

Jak to „wciąż”? Myśleliśmy, że wroga była cisza, a nie „dyskretnie przebrzmiewające” „sunące” szepty.

po nich pojawiła się seria szlochów i jęków. Miało się wrażenie, że z potężnym bólem, w niewyobrażalnym cierpieniu kona setka ludzi…

Ajajaj.

Szlochy i szepty przenikały się tworząc dysharmoniczny dźwięk wibrujący w powietrzu.

Dobrze, że jęki zamilkły, bo jakby i one się wmieszały, dysharmonia dźwięku sięgnęłaby potęgi trzeciej.

Wyglądało to tak, jakby otworzyły się wrota, co najmniej piekła…

Ci, którzy za życia nagrzeszyli, wiedzą w takim razie, jak wygląda dysharmoniczny dźwięk wibrujący w powietrzu. My nadal nie.

Wokół fruwały różne strzępy, szczątki tego, co było kiedyś całością. Począwszy od gałęzi, po fragmenty zabudowań.

Zastanawiamy się, podziwiając poetyckie piękno frazy, czy mogą być strzępy albo szczątki czegoś, co wcześniej nie było całością. I czego strzępem albo szczątkiem jest gałąź? Drzewa?

Mijały sekundy. Sekundy pełne grozy, w których owe fragmenty z ogromnym hukiem opadały na ziemię, wbijając się w nią swoistym ostrzem sztyletu.

Fragmenty zabudowań zakończone swoistymi ostrzami sztyletów. Marta Grzebuła lubi sztylety.

Kolejno opadały spróchniałe gałęzie drzew, szczątki dachów, połamanych desek,

To generalnie słaby ten huragan, skoro tylko spróchniałe wyrwał.

a po nich krzewy wyrywane z korzeniami. One jak okaleczone ptaki fruwały najpierw w powietrzu…

Pisarz musi być oryginalny. Drzewa wyrywane z korzeniami są oklepane, ale krzewy to jest to. I jeszcze fruwające jak okaleczone ptaki. Rozumiemy, że mimo okaleczenia ze zdrowymi skrzydłami?

Minuta za minutą, nic tylko chaos. Nie tylko to napawało grozą, ale fakt, że po wielkim huku, po grzmotach wyrywających wręcz płuca, zapadła ponownie cisza.

Czyli autorka oddycha uszami, a dźwięki odbiera płucami.

Cisza, w której bezgłośnie, niemal bezszelestnie potęga huraganu nadal niszczyła wszystko na swej drodze. Było to, samo w sobie, niewytłumaczalne zjawisko.

Można powiedzieć, że podobnie jak „pisarstwo” Marty Grzebuły.

(...) wioski położonej gdzieś pomiędzy zakolem rzeki a lasem. Gdzieś pomiędzy mrokiem a światłem. Światłem, które nie docierało tu od kilku dni.

Aha. Wioska leży między mrokiem a światłem, którego nie ma.

Domy stały jak te karły wtulone w matkę ziemię. Wtulone w konające połamane kikuty drzew.

Nobel dla pani Grzebuły. Przecież „karły wtulone w matkę ziemię” i „konające kikuty drzew” muszą o odbiorcy wywołać czytelniczy orgazm.

Do wioski zbliżała się kawalkada samochodów. Armia, policja i straż pożarna wraz z karetkami pogotowia mknęły na sygnale.

Armia mknąca na sygnale to wcale nie jest nowe zjawisko. Napoleon nie dysponował jeszcze takimi możliwościami technicznymi, ale już Ruscy, kiedy szli na Berlin, mieli na czołgach koguty.

Wioskę, wraz z mieszkańcami, zamknęła w mroku tajemna siła. Była niczym czarny lej wibrujący w powietrzu, który osaczył okolicę. Sterczące ku górze kikuty drzew wbijały się w nią, nieme, okaleczone i martwe.

Martwe, czyli skonały, a mieliśmy nadzieję, że się wyliżą. Na pociechę się wbijają. W nią. W wioskę, w siłę, w okolicę?

Ludzie patrzący na tą czarną, ogromnych rozmiarów chmurę wiszącą i zarazem okalającą wioskę nie ukrywali też swoich łez.

Doskonale tych ludzi rozumiemy. Nam też się chce płakać, kiedy wisi i zarazem okala nas twórczość Grzebuły.

W ich umysłach pojawiły się najgorsze z możliwych przewidywania. Mogli już liczyć tylko na cud. Ale widok ten odbierał im wiarę.

Jeśli człowiek nawet w cud nie może wierzyć, to jest naprawdę źle.

Mrok jakby kolczastym drutem połączył niebo i ziemię.

Drutem kolczastym? A dlaczego nie sztyletem?

A wokół nich pomimo pory roku, świeciło słońce.

Mamy dyskretną wskazówkę, że wioska położona jest w rejonach polarnych, bo tylko tam występują pory roku, w których nie świeci słońce.

Kilkudziesięciu ratowników, tyluż samo policjantów i żołnierzy wraz ze swoimi dowódcami stojąc ponad dwa kilometry od wioski, widzieli jak czarna, wirująca chmura z ogłuszającym hukiem pochłaniała wszystko i wszystkich.

To żołnierze tej armii, która mknęła na sygnale. W sile kilku dywizji po kilkunastu żołnierzy.

Ziemia pod jej naporem się rozstąpiła wciągając wioskę w czeluść.

Czeluść wyrwała chmurze jej zdobycz.

A potem…potem, nastała cisza…

Martwa i mroczna. Amen.

Zanim pojawiły się e-booki i wydawnictwa ze współfinansowaniem, grafomani w publicznym obiegu nie istnieli. Byli plagą wydawnictw, ale nikt poza biednymi redaktorami (nawet jeśli wystarczy przeczytać pięć zdań z takiego tekstu, żeby zorientować się, z kim ma się do czynienia, to przy stu maszynopisach można zacząć sobie rwać włosy z głowy) ich wypocin nie czytywał. I myślę, że po części przez to słowo „grafomania” tak często jest wykorzystywane w krytyce literackiej na określenie utworów średnich, wtórnych, naiwnych, pozbawionych walorów artystycznych, napisanych niewyszukanym językiem. Bo gdyby krytyk stykał się z grafomańskimi płodami we właściwym rozumieniu tego słowa, musiałby przyznać, że chociaż autor, którego chce zjechać, to trzecia liga albo w ogóle klasa okręgowa, to jednak cały czas jest to gość, który potrafi kopnąć piłkę, a nie przewraca się o własne nogi. I jeśli chciałby zachować właściwe proporcje, określenia „grafoman” nie mógłby wobec niego użyć.

Czysta grafomania to jest to, co prezentuje Grzebuła. Język, który dla każdego pisarza – a za pisarza Marta Grzebuła chce uchodzić – jest środkiem do wyrażania myśli, w jej przypadku staje się przeszkodą, którą trzeba pokonać, by daną myśl wyrazić. Przeszkodą niepokonywalną. Na poziomie słów, zdań, scen pisarstwo to rzemiosło: trzeba wiedzieć, co dane słowa znaczą, umieć te zdania poprawnie formułować, łączyć je tak, by dawały zamierzony obraz. Sensowny obraz. Grzebuła tego nie potrafi, nieporadność w konstruowaniu opisu aż bije po oczach. Słowa, zwroty, których w zwykłym tekście zapewne użyłaby poprawnie, przy próbie tworzenia literatury nagle lądują w kontekstach budzących śmiech. Z sępa rzucającego się na padlinę robi się sęp gwałtownie opadający. Wojsko lub żołnierze wysłani do pomocy przeistaczają się w armię, posyłaną jednak zwykle przeciwko wrogowi. A ta armia liczy kilkudziesięciu żołnierzy, bo autorka nie tylko nie widzi, że użyła słowa w złym znaczeniu, lecz także tego, że zamieściła informację to złe znaczenie podkreślającą.

Zdania zestawia, jakby zapomniała, co napisała uprzednio, albo jakby grała w jakieś antydomino, w którym kostek nie trzeba łączyć według ilości punktów. Najpierw wroga jest cisza, a potem nadal szepty, choć w tekście nie ma słowa uzasadniającego to „nadal”. Albo w dwóch kolejnych zdaniach cień przemyka inną drogą. Logika nie istnieje. Noc opada (pomińmy już kwestię, że zwykle zapada) ze świstem (nawet w konwencji fantastyki to absurd), okaleczone ptaki fruwają, wioska leży tam, gdzie mrok styka się ze światłem, tyle że światła nie ma. Do tego całkowity bezład: komuś z państwa udało się policzyć, ile razy tam zapada cisza i rozlega się huk?

Błędy ortograficzne („wierza kościelna”), składniowe („kilkudziesięciu ratowników widzieli”), a interpunkcyjnych jest tyle, że spokojnie można powiedzieć, że Grzebuła wynalazła nową polską interpunkcję, jednak należy powątpiewać, by ten dowód na kreatywność pretendował ją do miana pisarza.

Od pisarza wymagamy oryginalnych porównań, od ucznia szkoły podstawowej poprawnych. Grzebuła tej lekcji nie odrobiła i nie wie, że porównuje się do czegoś podobnego. Coś jest czerwone jak krew i białe jak śnieg, a nie odwrotnie. Dla Grzebuły błyskawica jest prosta i srebrna jak sztylet. To i tak małe piwo, bo co znaczy, że mrok wygląda jak drut kolczasty?

Przejdźmy na trochę wyższy stopień niż elementarna poprawność językowa i logiczna. Grzebuła chce opisać przerażającą scenę, kataklizm zmiata wioskę z powierzchni ziemi. Jak rozumiemy, ma to napawać czytelnika grozą. Dzieją się rzeczy straszne, giną ludzie. Ale Grzebuła nie wie, że jak pięć razy napisze, że coś jest straszne, to strasznie być przestaje, robi się śmiesznie. Nie wie, jakich informacji ma czytelnikowi udzielać, jakie pominąć, jak sprawić i pozwolić, by zadziałała jego wyobraźnia. Albo jakie informacje są całkowicie zbędne, bo czytelnik też żyje na tym świecie i pewne rzeczy wie. W dalszej scenie, kiedy opisuje jadący w deszczu samochód, powiadamia, że „krople roztrzaskiwały się nie tylko o pojazd, ale również o czarny asfalt”. Obawiała się, że czytelnik założy, że deszcz pada wyłącznie na samochód?

Z powyższym tekstem nic się nie da zrobić, nie przeredaguje tego żaden redaktor. Można go tylko napisać od nowa, przy czym w każdej klasie liceum znalazłby się uczeń, który, dostawszy takie zadanie, potrafiłby napisać tę scenę tak, by miała ona ręce i nogi. A od liceum do pisarstwa to jeszcze daleka droga do przejścia. Martę Grzebułę dzielą od niego lata świetlne.

czwartek, 19 września 2013

Autor dostępny w weekend

W najbliższy weekend będę dostępny dla moich czytelników, którzy chcieliby chwilę pogawędzić, o coś zapytać albo otrzymać autograf. W sobotę we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej w ramach imprezy Moda na książkę. Od tabliczki glinianej do e-booka opowiem czytelnikom, jak wygląda tłumaczenie książek. To spotkanie rozpocznie się o godz. 14.45, zakończy około wpół do czwartej. Zdaje się, że jest ono przewidziane dla młodszych czytelników, ale po spotkaniu chętnie zostanę dłużej, jeśli ktoś będzie chciał porozmawiać.

W niedzielę odwiedzę Targi Książki w Katowicach, w godz. 12.00-13.00 będę okupował stolik na stoisku Granic.pl (nr 17) i jeśli ktoś się dosiądzie, to będzie mi miło.

poniedziałek, 16 września 2013

Ile religii w religii

Pamiętają państwo Pomarańczową Alternatywę? I bezradność milicjantów? Kiedy młodzian krzyczał „precz z komuną”, a w ręce trzymał kamień, waliło się go pałą i świat był prosty. Kiedy jednak rozdawał papier toaletowy w państwowe święto, to chociaż wiadomo było, że jaja sobie robi, pałą nie dało się przywalić, bo przecież deklaratywnie komunę popierał. Żeby go zamknąć, trzeba było znaleźć jakiś pretekst.

Wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti złożyli wniosek o zarejestrowanie ich Kościoła. I urzędnicy państwowi zdurnieli jak ci PRL-owscy milicjanci. Bo w Polsce jest oficjalnie równość wyznań i każdy może sobie zarejestrować taki Kościół, jaki chce. Ale co zrobić z ludźmi, którzy drą sobie łacha z religii chrześcijańskiej? Będącej przecież – tu urzędnicy nie mają wątpliwości – de facto religią państwową? Zarejestrować nie można, bo wścieknie się Dziwisz z Rydzykiem i Terlikowskim, a jak ta trójca święta się wścieknie, to wściekną się i politycy i w ministerstwie polecą głowy.

W ustroju niesocjalistycznym młodzian rozdający papier toaletowy nie podnosi nikomu ciśnienia, bo papier toaletowy można normalnie kupić w sklepach, nie ma więc wymowy politycznej. W państwie, w którym religia rzeczywiście byłaby prywatną sprawą obywateli i w którym Kościoły (a w praktyce jeden Kościół) nie miałyby specjalnych przywilejów, rejestracja wyznań nie byłaby do niczego potrzebna. Gdyby nie było rejestracji, nie trzeba by teraz kombinować, co zrobić z prześmiewcami, którzy postanowili parodię religii zarejestrować jako religię.

Urzędnicy, w poszukiwaniu pretekstu do wydania decyzji odmownej, postanowili wystąpić o opinię biegłych, czy kult Latającego Potwora Spaghetti rzeczywiście jest religią. Dowcip polega na tym, że działanie urzędników jest całkowicie bezprawne. Procedurę rejestracji Kościołów i związków wyznaniowych reguluje ustawa o gwarancjach wolności sumienia i wyznania. Wyznawcy jakiejś religii (musi być ich co najmniej setka) muszą złożyć wniosek, opisać, w co wierzą i jak wyglądają ich ceremonie religijne, oraz udzielić urzędnikom szereg informacji natury organizacyjnej. Urzędnicy mogą poprosić o wyjaśnienia, jeśli czegoś we wniosku nie rozumieją, bądź zwrócić się do organu państwowego, by sprawdził, czy wnioskodawca w jakiejś kwestii nie łże. W tym konkretnym przypadku rozumiem, że ministerstwo mogłoby zapytać wyznawców Latającego Potwora Spaghetti, czy w ramach swoich obrzędów spożywają makaron w formie nitek czy muszelek, a potem poprosić Państwową Inspekcję Handlową o informację, czy w miejscach gęsto zamieszkanych przez wyznawców Potwora rzeczywiście makaron schodzi lepiej od ziemniaków. I gdyby wyszło, że oficjalnie czczą makaron, a zażerają się ziemniakami, można by rejestracji odmówić (ale nie wykreślić z rejestru post factum, po rejestracji już nikogo nie obchodzi, że wyznawcy jakiejś religii co innego mówią, a co innego robią).

Odmówić wpisu do rejestru można też, jeśli wniosek ma braki formalne lub „zawiera postanowienia pozostające w sprzeczności z przepisami ustaw chroniącymi bezpieczeństwo i porządek publiczny, zdrowie, moralność publiczną, władzę rodzicielską albo podstawowe prawa i wolności innych osób”. Natomiast żaden punkt ustawy nie zezwala urzędnikom na sprawdzanie, czy zgłaszane wyznanie jest „prawdziwą” religią, i uzależnianie od tego decyzji o wpisie do rejestru.

Ale jesteśmy w Polsce, urzędnicy nie działają zgodnie z ustawą, tylko zgodnie z politycznym zapotrzebowaniem, więc wystąpili o wspomnianą ekspertyzę do naukowców z Instytutu Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Jeśli chodzi o podejście do nauki, to w Polsce ukształtowały się dwa nurty, którym patronują odpowiednio Mikołaj Kopernik i Benedykt Chmielowski. Religioznawcy z Jagiellonki należą do tego drugiego i w ekspertyzie piszą: „Samo parodiowanie nie jest niczym nagannym ani zakazanym, ale w tym wypadku widać, iż jest to podstawowy cel rozważanej tu grupy”. Widać, dowodu nie trzeba, podobnie jak nie trzeba opisywać konia. Poza niezbożnym celem naukowcy wskazali na wątpliwość zasadniczą: „Czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż w rzeczywistości istnieje Latający Potwór Spaghetti, który stworzył wszechświat, jest wszechmogący i wszechwiedzący?”. Muszę powiedzieć, że moja ateistyczna dusza aż kwiknęła z zachwytu na ten argument i zapytała: „Czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż w rzeczywistości istnieje Bóg o imieniu Jahwe, który stworzył wszechświat, jest wszechmogący i wszechwiedzący?”.

Koniec końców naukowcy, również wiedzący, skąd wieje wiatr, dokonali wygibasu i orzekli, że prywatnie i indywidualnie kult Latającego Potwora Spaghetti jest religią, bo każdy może sobie wierzyć w takie absurdy, jakie chce, ale oficjalnie i urzędowo nie, bo będzie miało to „konsekwencje prawne”. Czyli „naukowcy” przestraszyli się konsekwencji i orzekli, że stan faktyczny jest taki, by z niego te przerażające konsekwencje nie wynikły. Można powiedzieć, że posłużyli się techniką stawiania wozu przed koniem. A koń jaki jest, każdy widzi.

Mając w ręku legalną ekspertyzę, urzędnicy wydali nielegalną decyzję, że Kościoła Latającego Potwora Spaghetti nie zarejestrują. Nielegalną, bo poza już wspomnianym bezprawiem w ocenianiu, czy dany zbiór wyobrażeń jest religią, czy nie, ustawa nie wprowadza rozróżnienia między prywatnym a urzędowym aspektem religii.

Wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti nie poddali się i zakwestionowali odmowę (z całym procesem rejestracji i poszczególnymi dokumentami można zapoznać się na ich stronie), na co ministerstwo z takim zapałem odesłało ich do sądu, że równie dobrze mogłoby wprost napisać, że zdaje sobie sprawę z bezprawności własnej decyzji, ale tym gorącym kartoflem zajmować się nie będzie, niech odium za wpis do rejestru spadnie na sąd. W swoich odwołaniach wyznawcy Potwora używają jednak, moim zdaniem, niewłaściwych argumentów. Starają się udowodnić (kulając się przy tym oczywiście ze śmiechu), że ich kult jest prawdziwą religią, tymczasem powinni walczyć o to, by urzędnicy albo sąd przyznali, że w ogóle nie podlega to ocenie organu rejestrującego.

poniedziałek, 9 września 2013

Ożywianie dzieła, czyli wydawnictwo nie z tej ziemi

Przeglądając długą listę pisarzy, którzy mieli brać udział we wrocławskiej imprezie literackiej LiteraTura, natrafiłem na takich, którzy publikowali w nieznanym mi wydawnictwie Evanart. Zajrzałem na jego stronę, by przekonać się, że to żadne wydawnictwo, tylko firma publikująca za pieniądze autorów. Organizatorzy LiteraTury nastawili się na zaproszenie jak największej liczby pisarzy, ale pójście w ilość odbyło się nie tyle kosztem jakości, co faktów. Bo należy jasno powiedzieć, że osoba wydająca w takiej firmie żadnym pisarzem nie jest. Gdyby była, to o możliwości zostania pisarzem przesądzałoby posiadanie kilku tysięcy złotych, a nie talentu i umiejętności pisania. Ponieważ odłożenie kilku tysięcy jest daleko łatwiejsze niż zapisanie z sensem i poprawnie po polsku dwustu stron, liczba pisarzy w naszym kraju bez trudu mogłaby sięgnąć paru milionów.

Nie skreślam osób publikujących „ze współfinansowaniem”, jak to się eufemistycznie nazywa, chociaż autor zwykle musi pokryć wszystkie koszty, w których mieści się również zysk takiego parawydawnictwa. Część z nich potrafi pisać, ale nie ma większego pojęcia o rynku wydawniczym ani cierpliwości potrzebnej w tej branży, w której funkcjonuje się nie w perspektywie miesięcy, tylko lat. I do normalnego wydawnictwa udają się dopiero wtedy, kiedy boleśnie na własnej skórze przekonają się, że publikacja w takiej firmie nie ma nic wspólnego z prawdziwym wydaniem książki. Dopóki jednak do takiego normalnego wydawnictwa się nie udadzą i nie zostaną w nim przyjęci, są najwyżej kandydatami na pisarzy. Bo spora grupa self-publisherów to czystej wody grafomani, których płody zawsze i wszędzie będą lądować w redaktorskich koszach. I chociaż na LiteraTurze większość uczestniczących rzeczywiście miała za sobą publikację kwalifikującą ich do miana pisarza, to jednak nie wszyscy, a „twórczość” niektórych jednoznacznie dowodzi, że Bozia poskąpiła im umiejętności wypowiadania się po polsku na piśmie.

Nie mam natomiast wątpliwości, że żadnych kandydatów na pisarzy nie ma wśród „publikujących” w Evanarcie, bo jeśli takiego self-publishera nie odstrasza, nazwijmy to, mocno oryginalna polszczyzna, na jaką natyka się na stronie tego „wydawnictwa”, to znaczy, że jego mózg jest niekompatybilny z językiem polskim.

Firmie , tchnienie życia dały dwie artystyczne dusze,pisarki, które po wielu doświadczeniach wiedzą doskonale jak ożywić dzieło i pokazać go światu [układ spacji i przecinków oryginalny].

Owe artystyczne dusze to Ewa Matusz i Anna Pliszka, a ustalenie tego faktu wymaga pewnych poszukiwań, bo nazwisk na stronie nie podają. Obie panie mają w swoim dorobku po całej jednej książce, opublikowanej właśnie systemem „autor buli”. Ale już są pisarkami. Jeszcze nigdy w historii świata zostanie pisarzem nie było takie proste. Nie wiemy, jak po wydaniu jednej książki można mieć wiele doświadczeń. Chyba że chodzi o to, że panie pielgrzymowały do dziesiątek wydawnictw, trupów nikt nie chciał, panie się jednak uparły i znalazły rozwiązanie, jak swe dzieła reanimować: wyłożyły własną kasę. Wtedy zgoda, wiedzą, jak ożywić dzieło, ale nie wiedzą, że jest ono rodzaju nijakiego. Nie przeszkadza im to na tej samej podstronie reklamować swoich usług redaktorskich.

Przede wszystkim wydajemy książki , które wydają się być dobre oraz ciekawe. Nie zamykamy się w określonych ramach stylu [układ spacji i znaków interpunkcyjnych oryginalny] .

Grafomani mają niesamowitą zdolność do upychania „w określonych ramach stylu” dużej liczby błędów z niezamierzonym elementem humorystycznym. Panie wydają książki, które się wydają. Nie być. Wydają się dobre i ciekawe.

Naszą misją jest popieranie talentów i pomoc w przedzieraniu się wśród gąszczu ogromnej konkurencji na rynku.

Tną maczetą, że aż wióry lecą.

Nie obiecujemy nierealnych rzeczy, jak robi to niestety większość wydawnictw pozostawiając gdzieś w kącie wydaną książkę i rozglądając się już za kolejnym"klientem". (…) U nas nie ma" klientów" a jedynie są Artyści -Ludzie z nieprzeciętnymi duszami .

Konkurencja jest be (niestety), my cacy. Oni szukają jeleni, z których zedrą kasę, a książkę postawią do kąta, my kasę bierzemy z obrzydzeniem, bo nas interesują Artyści. Nie zwykli artyści z jedną duszą, tylko Artyści z kilkoma nieprzeciętnymi.

Możesz dzięki Wydawnictwie Evanart wydać swoją książkę .Co więcej – nie musisz się znać na niuansach wydawniczych – my zajmiemy się wszystkim od strony technicznej.

No i chwała Bogu, że „dzięki Wydawnictwie Evanart” ze stroną techniczną nie będzie żadnych problemów. Nie wiadomo tylko, kto się zajmie językową.

Kiedy już panie poprą nasz talent i odkryją u nas dusze (posiadanie dusz i talentu potwierdzamy przelewem na kilka tysięcy), wydadzą naszą książkę. Po wydaniu:

Oboje czekamy na efekt.

Oboje? Artysta i wydawnictwo? Artysta i panie?

Efekt będzie taki, że nasze dzieło wyjrzy poza opłotki:

Zajmujemy się rozpowrzechnianiem dzieł zagranicą: Niemcy, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone.

Całe szczęście, że za tą granicą nie mówią po polsku.

Nasze wydawnictwo pojawia się na targach książki , co świadczy samo to o prestiżu Evanartu.

Tak. Co świadczy samo to.

Specjalizujemy się również w wydawaniu Ebook-ów i ich sprzedaż.

Gdyby Artysta nie zarobił na tradycyjnej książce, zawsze może nadrobić na „sprzedaż E-book-ów”. Ale szanse na zarobienie na wydrukowanych egzemplarzach są:

Dnia 07-11 br książki wydawnictwa Evanart pojadą sprzedawane do księgarni i dystrybutora Pod Zegarem. O to spis książek które na pewno tam się ukarzą:

„Pojadą sprzedawane”. My myślimy, że twórczynie Evanartu były w poprzednim wcieleniu redaktorkami, które zmieniały autorom teksty po uważaniu, i dlatego zostały tak srodze ukarane.

Twoja książka zaistnieje na przeróżnych targach bądź festiwalach książki gdzie my zaprezentujemy się.

Panie prezentują się też na żywo?

Ponieważ założycielki wydawnictwa uważają się za pisarki, oferują Artystom niesamowitą usługę o nazwie „Opiniowanie i Eskorta Dzieła” [ortografia oryginalna]. Na czym polega eskortowanie dzieła?

Artysta będącyw trakcie pisania , może u nas zasięgnąć opinii czy jego styl jest dobry, czy "idzie" w odpowiednią stronę.

Jeśli idzie w złą, panie, mające, jak widać, wszelkie po temu kwalifikacje, będą go eskortować, żeby poszedł w dobrą. Na przykład w taką:

Powstaje coraz więcej wydawnictw, artysta jest narażony na szereg pułapek, które czyhają na niego idąc do wydawnictwa.

Co za wredne pułapki! Zasadziły się nie w samym wydawnictwie, tylko po drodze do niego.

Ogromne-wyrwane gdzieś z kosmosu ceny druku, ilość często bardzo mała wydrukowanych dzieło 200-300 sztuk.

Mamy wrażenie, że z kosmosu przyleciały nie tylko ceny druku. Przypomnijmy: panie stosujące składnię „ilość mała wydrukowanych dzieło” uważają się za pisarki. Co więcej, uważają się za pisarki piszące poprawną polszczyzną, bo wtedy nie zamieściłyby zastrzeżenia:

Nie przyjmujemy tekstów niepoprawnych pod względem stylistycznym i ortograficznym-rażące

Ale jeśli dostarczymy tekst nierażąco niepoprawny stylistycznie i ortograficznie, dostaniemy dobrą umowę, gdy tymczasem w innych wydawnictwach:

Sama umowa, niekiedy napisana tak , „wygodnie” dla wydawcy, że po wydruku praktycznie już go nic nie obowiązuje, żadna promocja,jak prawdziwa umowa z korzyścią dla pisarza powinna wyglądać a jak nie.

Nie ma to jak przejrzyste wyrażanie myśli.

Gdyby jednak Artysta nie był przekonany, że panie z Evanartu są właściwą eskortą, te starają się go zachęcić, wmawiając mu, że z pewnością jest drugą Rowling albo Masłowską.

Kiedy okazało się, że wydanie pierwszej części przygód Harrego Pottera w 1997 roku było absolutnym hitem na skalę światową, a autorka książki - Joanne Rowling - oraz wydawnictwo Bloomsbury zarobili na niej górę pieniędzy, inne wydawnictwa, które odrzucały wcześniej twórczość Rowling.

Dalej myśl popłynęła w głowie, ale na papier już nie trafiła. Grafomani zwykle mają tyle do powiedzenia, że nie wszystko zdążą zapisać.

Podobna sytuacja miała miejsce w Polsce. Książkapt. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej , która na początku pukała do wielu drzwi wydawnictw by po latach zdobyć miano kultowej książki.

Ciekawe, że akurat Masłowska, która książką jednak nie jest, tak zapładnia wyobraźnię grafomanów. Czy utożsamiają jej młody wiek (w chwili debiutu) z nieumiejętnością pisania (co często jest zasadnym założeniem) i dostrzegają w tym własną szansę: nieważne, co i jak piszesz, bo sukces pisarski to kwestia szczęśliwego trafu? Masłowska stała się swego rodzaju bóstwem grafomanów, a o bóstwach bez żenady tworzy się mity: młoda pisarka do żadnych drzwi nie pukała, od początku współpracowała z Dunin-Wąsowiczem.

Bardzo czesto tak jest , że zaistnienie graniczy z cudem a czas pokazuje że nawet ktoś z pozoru bez szans może stworzyć książkę kultową.

Nie wiemy wprawdzie, dlaczego niby Masłowska z pozoru była bez szans, ale przecież pisać każdy może i wiadomo, że czasami człowiek musi, bo inaczej się udusi, a panie Matusz i Pliszka po prostu niestety mają talent.