poniedziałek, 28 października 2013

Zgodnie z życzeniem

żebym nie wdawał się w polemiki na blogu, tylko skupił się na pisaniu, a jeszcze lepiej tłumaczeniu książki, wpisu dzisiaj nie będzie.

poniedziałek, 21 października 2013

Pisarze specjalnej troski

Kiedy poprzednio rozważałem, co self-publishing ma wspólnego z pisarstwem, zostałem przez kolegę po piórze wysłany na spacer, bo ze spaceru można przynieść ciekawe tematy, czemu kolega dał wyraz, opisując spotkanie swoje i pieska z kotem sąsiada. Wolałbym wprawdzie, żeby pisarz ocenił, czy trafna jest moja analiza, że musi ulec zmianie desygnat określenia „wydać książkę”, ale skoro ciekawsze są dla niego pieski i kotki, do wyboru tematów nie zamierzam mu się wtrącać i proszę łaskawie, żeby zrewanżował mi się tym samym.

Jak już ustaliliśmy (przy zdaniach odrębnych samych zainteresowanych :-), self-publisherzy pisarzami nie są. Pytanie, jak ocenić zjawisko self-publishingu. Czy ktoś może mieć pretensje, że dorosły człowiek za własne pieniądze kupuje sobie trochę złudzeń, które inny chce mu sprzedać? Przecież nie tylko na rynku wydawniczym dochodzi do takich transakcji. Problem polega na tym, że mamy do czynienia nie z pojedynczymi grafomanami, tylko z całą rzeszą, która nagle może prezentować swoje wypociny w formie książkowej. A to niesie za sobą parę niekorzystnych skutków.

Zacznę jednak od zdefiniowania pojęcia „grafoman”, a raczej od wskazania, że używam tego słowa w jego podstawowym, pierwotnym znaczeniu. Raz to już napisałem, ale większość albo nie rozumie, co piszę, albo to ignoruje. Powtarzam więc: grafomanami nie są Katarzyna Michalak, Andrzej Pilipiuk, Katarzyna Grochola, Paulo Coelho i inni, którym taką łatkę chętnie przypinają twórcy prozy wysokoartystycznej. Wszyscy wymienieni warsztat pisarski mają w małym palcu: znają reguły swojego języka, rozumieją słowa, jakimi się posługują, potrafią łączyć je w sensowne zdania, a z tych poprawnie konstruować sceny. Grafomani tych umiejętności nie posiadają. Dotąd „konflikt” przebiegał na linii twórcy wybitni – twórcy popularni. Ci drudzy zarzucali pierwszym brak czytelników i pisanie pod krytykę, za co w rewanżu dostawali epitetem „grafoman”. Ten „konflikt” jest przeszłością, bo na rynku pojawili się prawdziwi grafomani. Piszący takim bełkotem, że redaktorzy jak Polska długa i szeroka wywalali ich maszynopisy do kosza po przeczytaniu najdalej pięciu zdań. Na redaktorów stojących na straży polszczyzny znalazł się jednak sposób: druk cyfrowy. Parę tysiączków w portfelu i można ogłosić bełkot drukiem, a siebie pisarzem. Tym chętniej, im gorzej się pisze. Bo ciekawe, że self-publisherzy rzeczywiście mający jakieś pisarskie predyspozycje niekoniecznie zaraz wypinają pierś po order. Ba, sami pisarze jakby nie zawsze byli pewni, czy zasługują na to miano: Urszula Jaksik uważa, że bardziej pasuje do niej określenie „autorka”, Władysław Zdanowicz twierdzi, że jest „opowiadaczem literackich historii”, a ja sam nie odważyłem się powiedzieć o sobie „pisarz”, dopóki nie nazwało mnie tak kilkanaście obcych mi osób.

Wróćmy do języka utworów. Dotąd literatura była bastionem poprawnej i ładnej polszczyzny. Jej swoistym barometrem, bo pisarze mają czułe ucho, słyszą, co i jak się wokół nich mówi, i oddają ten język w swoich utworach. Ale z pełną świadomością, wiedzą, co jest błędem i ten błąd zaznaczają (np. wkładając go w usta postaci mówiącej niepoprawnie), wiedzą, co jest zwrotem, który można i warto rozpowszechnić, i w jakich kontekstach wolno im użyć tych będących w polszczyźnie od dawna. Sami tworzą nowe słowa i zwroty, ale trzymając się reguł języka. Z literatury korzystają autorzy słowników, przytaczając z niej przykłady znaczeń słów i zastosowań danych zwrotów. I to wcale nie tylko z tej wysokoartystycznej, jak pewnie myśli większość i jak myślałem i ja, dopóki ku swojemu ogromnemu zdumieniu nie odkryłem w Wielkim słowniku języka polskiego cytatów z „Kanalii”. I co teraz? Czy mamy wziąć „książki” self-publisherów i dzięki nim wzbogacać polszczyznę? Czy do słownika frazeologicznego należy wprowadzić zwroty „noc opada ze świstem”, bo tak napisała Marta Grzebuła, albo „pijacki amok” na określenie stanu bezruchu wskutek przepicia, bo Aleksander Sowa, chociaż wpada w amok na krytykę swoich utworów, nie potrafi użyć tego słowa we właściwym kontekście? Dotąd czytanie książek miało pozytywny wpływ na polszczyznę czytającego, ale skoro możliwe stało się wprowadzanie do obrotu książek pisanych rażąco niepoprawnym językiem, to się to skończy.

Kolejny minus jest taki, że my tę całą makulaturę gromadzimy. Grafomańskie wypociny stają się częścią naszego dziedzictwa narodowego. Do bibliotek uniwersyteckich płyną egzemplarze obowiązkowe, skrupulatnie przesyłane przez firmy self-publishingowe, no bo skoro książka nie ma żadnej wartości, to tej wartości trzeba jej przysporzyć przez nadanie ISBN. Aleksander Sowa w poradniku Autor 2.0. Jak wydać (własną) książkę i na tym zarobić? swoim kuriozalnym stylem wyjaśnia: „(…) numer ISBN jest wyznacznikiem wydania. Innymi słowy jeśli Twoje dzieło otrzyma ten numer, powinien być to dla Ciebie sukces. Oczywiście możesz wydać swoją książkę bez numeru ISBN, ale nazwijmy to po imieniu. Jest to amatorszczyzna” (str. 38). I żeby udowodnić, że jego dzieła to nie amatorszczyzna, podaje ich numery ISBN. To oczywiście wszystko bzdury, nadanie ISBN nie jest ani wyznacznikiem wydania ani żadnym sukcesem, tylko standardową procedurą. Równie dobrze za wyznacznik wydania i sukces Sowa mógłby uznać, że książka ma okładki.

Zjawisko self-publishingu powoduje też fałszowanie statystyk. Ostatnio GUS podał, że średni nakład beletrystyki spadł z 5,8 tysiąca egzemplarzy w 2000 r. do 3,3 tys. w 2012 r. W tym czasie nie nastąpiły żadne zjawiska wyjaśniające tak duży spadek poza rozwojem firm self-publishingowych, które wypuszczają nakłady od trzystu egzemplarzy w dół, często nawet poniżej setki.

I tu mamy przejście do kolejnego problemu. Książka przy takim nakładzie jest bez szans na rynku, co oznacza, że self-publisherzy mający zadatki na pisarza marnują swoje debiuty. I nie rozwijają się. Nawet uzdolniony debiutant rzadko pisze tak, by jego książka nadawała się do druku bez większych poprawek. A współpraca z dobrym redaktorem jest dla pisarza naprawdę nie do przecenienia.

A jak reaguje czytelnik, kiedy dostaje nawet nieźle rokujący, ale niedopracowany tekst, nie mówiąc już o grafomańskich płodach? Ano tak, jak autorka bloga Książka na każdy dzień: „książki zagraniczne to bardziej pewny wybór”. Przeciętny bloger i czytelnik nie odróżnia Warszawskiej Firmy Wydawniczej od Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego. Wydawnictwo to wydawnictwo, wydana książka to wydana książka, czyta i dochodzi do wniosku, że polscy pisarze nie potrafią pisać, lepiej sobie nie zawracać nimi głowy. A to w sytuacji, gdy rodzimi autorzy i tak mają ciężko, bo Polacy z definicji nie cenią dokonań swoich rodaków. W Szwecji akcja „czytajmy szwedzkich autorów” miałaby tyle samo sensu, co nawoływanie, by obywatele przynajmniej raz dziennie zjedli posiłek. W Polsce zachęcanie do czytania polskich pisarzy jest potrzebne i rewelacyjnie, że są zapaleńcy, którzy to robią. Tylko co z tego, skoro po zakupie książki Evanartu czytelnik będzie z daleka omijał wszystkie polsko brzmiące nazwiska.

Nic pozytywnego nie ma również w histerii, z jaką self-publisherzy reagują na krytykę. I nie mówię tylko o moich wpisach. Głośna była sprawa Karola Ketzera („wydawnictwo” Novae Res), który w odwecie za niepochlebną opinię ordynarnie komentował fizyczne walory 15-letniej dziewczyny (podaję za blogiem Waniliowe czytadła). Oczywiście zachowanie poszło na konto „polskich pisarzy”, bo przecież takiej zakulisowej wiedzy, że ten pan żadnym pisarzem nie jest, skoro za wydanie swojej książki musi płacić, większość nie posiada. Prawdziwy pisarz krytykę zbywa milczeniem, ewentualnie z recenzentem rzeczowo polemizuje (wcześniej się tego nie praktykowało, ale z wraz z internetem to się zmienia). Nawet jeśli zdarzy się, że pisarza poniosą nerwy, to pewnych granic nie przekracza. Pisarz ma ten pancerz, którego nie posiadają self-publisherzy: moja książka nie może być aż tak zła, jak twierdzi krytyk, skoro wydawca uznał, że jest na tyle dobra, by zainwestować w nią własną kasę. Ofiarą mojej złośliwości padają nie tylko grafomani. Poużywałem sobie na przykład na wierszu Macieja Cisły. Nie spotkało się to z żadną reakcją, bo pisarz z prawdziwego zdarzenia godzi się z tym, że pewne rzeczy musi przyjąć na klatę. Self-publisher uważa się za pisarza, ale najwyraźniej pisarza specjalnej troski, którego krytykowanie, a już nie daj Boże w sposób prześmiewczy, jest niedopuszczalne. Reakcja Aleksandra Sowy i Marty Grzebuły (choć w tym przypadku bardziej jej zwolenników niż samej autorki) na analizę ich pisaniny była do tego stopnia zbieżna, że sporządziłem sobie listę, którą następnym razem będę odhaczał. Bo oczywiście nie zamierzam dać sobie zamknąć ust, ale właśnie problemem jest to, że niejedna osoba po napaści ze strony grafomanów nie odważy się już więcej krytykować.

Jak to więc przebiega? Krytyki sensu stricto grafomani (lub ich poplecznicy) nawet nie próbują kwestionować. Nie starają się wykazać, że wskazane błędy błędami nie są, że przytoczone frazy to nie kulawa grafomańska stylistyka, lecz piękna literacka polszczyzna. Skoro nie są w stanie obronić swojego tekstu, starają się zdyskredytować krytyka (czyli mnie) następującymi zarzutami:

a) Paweł Pollak obraża autora;
b) Paweł Pollak jest pozbawionym kultury chamem;
c) Paweł Pollak zwalcza konkurencję;
d) Paweł Pollak chce zrobić wokół siebie szum i tym sposobem wypromować swoje nędzne książki oraz bloga, na którego pies z kulawą nogą nie zagląda.

Ogólnie można podsumować, że nawet gdyby te wszystkie cztery zarzuty uznać za zasadne, to w meritum niczego one nie zmieniają. Ale oczywiście o meritum grafomani ani ich poplecznicy rozmawiać nie mają zamiaru. W ogóle od jakichkolwiek uzasadnień swoich twierdzeń są jak najdalsi. Zarzut obrażania pada, ale oczywiście żądanie, aby owe rzekome obelgi raczyli wskazać, pozostaje bez odpowiedzi, co bynajmniej grafomanom nie przeszkadza powtarzać zarzutu, kiedy tylko i gdzie tylko się da. Ci sami ludzie, piszący o moim braku kultury, bez problemu godzą swoją kulturę z nazywaniem mnie „błaznem” i „moralnym prymitywem” (Aleksander Sowa), „narcystycznym” (pod tekstem, w którym o sobie napisałem tyle, że przeszedłem weryfikację na normalnej ścieżce wydawniczej) i „infantylnym” (Luiza Dobrzyńska; nawiasem mówiąc, epitet w ustach kobiety przebierającej się w stroje ze „Star Treka” dość ryzykowny) czy określaniem mojej fizjonomii mianem „ryja” i wyrażaniem opinii, że na taką osobę jak ja „plunąć nie warto” (Ewa Pałczyńska Winek, również self-publisherka, rzeczniczka Fundacji Oscar, na profilu facebookowym Dobrzyńskiej, która jako osoba wysoce kulturalna nie dostrzegła w tych wpisach nic niestosownego).

Zarzut zwalczania konkurencji tylko potwierdza megalomanię grafomanów, skoro są przekonani, że ich wypociny mogą dla kogokolwiek stanowić konkurencję. Po krytyce Grzebuły podniosły się też głosy, że niesmaczne jest, by jeden pisarz wyśmiewał twórczość drugiego. Jak wskazałem, nikomu nie przyszło do głowy stawiać takiego zarzutu, kiedy wyśmiewałem wiersz Cisły. Po pierwsze, prześmiewcza krytyka jest w pełni uprawniona, po drugie, pisarz ma pełne prawo krytykę uprawiać. Osobiście staram się tego unikać i krytykuję jedynie teksty jednoznacznie grafomańskie, ale nie ma takiej normy, że pisarzowi nie wolno zajmować się twórczością kolegów po piórze.

Co do chęci robienia wokół siebie szumu, to jak każdy zarzut moich oponentów pozostaje on oczywiście bez dowodu. I jeśli zapytam, dlaczego nie biorę sobie co miesiąc jakiegoś grafomana pod lupę (tekstów przecież nie brakuje), skoro zapewnia to taki rozgłos, to odpowiedzi, rzecz jasna, się nie doczekam.

Na tym jednak nie koniec. Grafomani grożą mi też zawsze sądem i starają się zdyskredytować moją twórczość. Sowa robił to w ten sposób, że anonimowo zamieszczał negatywne opinie na temat moich książek na czytelniczym portalu. Nieco bardziej wyrafinowana okazała się Pola Pane, która oceniła, że „Niepełni” są beznadziejni, bo w rzeczywistości niepełnosprawni uprawiają seks inną techniką, niż jest to opisane w książce, do tego „według autora ciąża kobiety trwa 11 miesięcy”, bo „tam laska jest w 2 miesiącu ciąży, ale kilka stron później mówi, że za 9 miesięcy dziecko ujrzy świat, no to jak się to doda wychodzi 11 i nie chce być inaczej”. Czyli „strona merytoryczna to KATASTROFA” (cytaty z profilu na Facebooku). Ja bym powiedział, że katastrofą jest to, że polska szkoła wypuszcza takich wtórnych analfabetów jak Pola Pane. W rzeczonej scenie dziewczyna rzeczywiście jest w drugim miesiącu ciąży, ale potem następuje r e t r o s p e k c j a i zostają przytoczone słowa bohaterki sprzed dwóch miesięcy. Co się dziwić, że osoba, która uważa, że powieść pisze się według tych samych reguł, co instruktażowe broszurki medyczne, i nie rozpoznaje retrospekcji, podkreślonej jeszcze słowami „wtedy” i „teraz”, nie może znaleźć wydawcy na swoją książkę. Żeby pisać dobre powieści, trzeba najpierw wiedzieć, czym powieść jest, a przede wszystkim trzeba nabyć umiejętność czytania ze zrozumieniem.

Czy ze zjawiskiem self-publishingu da się jakoś walczyć? Metodami administracyjnymi nie, bo chroni je zarówno zasada wolności słowa, jak i swobody obrotu gospodarczego. Ale należałoby mieć na celowniku takich autorów, każdy portal literacki powinien prowadzić „Kącik grafomana” i cytować co smaczniejsze passusy z samowypocin (za drobne honorarium podejmuję się pisać komentarze do tych passusów :-). Tymczasem portale traktują te wytwory jako normalne książki. Niech będzie, że wyłuskają dwie, trzy wartościowe pozycje i je zrecenzują. Ale po co zamieszczać „informacje nadesłane” przez „wydawnictwa”, w ogóle nie przyglądając się ich kulawej polszczyźnie.

Portale literackie zamiast z dużym krytycyzmem odnosić się do surowych, nieselekcjonowanych tekstów, wręcz promują self-publishing. Granice.pl organizują konkurs, w którym self-publisherzy regularnie zdobywają nagrody i wyróżnienia. Jakim cudem? Ano takim, że nie jest to żaden konkurs, tylko płatna reklama, z której poważni wydawcy raczej nie korzystają. A żeby więcej zarobić, portal ustanowił kategorii od groma i na nominację, wyróżnienie czy nagrodę łatwo się załapać. I potem Sowa czy Dobrzyńska mają argument, że są pisarzami, i to nawet lepszymi od takiego Pollaka, bo zdobyli nagrody literackie, a Pollak nie (też w tym „konkursie” dostałem „nagrodę” za „Między prawem a sprawiedliwością”, ale kiedy dowiedziałem się od wydawnictwa, że za „nagrodę” zapłaciło, oczywiście odpuściłem sobie wpisywanie jej do swojego pisarskiego CV).

I to na razie tyle o self-publishingu z mojej strony.

czwartek, 17 października 2013

Lem rozmnożony

Z wywiadu Fundacji Oscar, promującej self-publisherów:



Godna podziwu powściągliwość w komplementowaniu: autorka nie jest podobna do Lema właściwego, tylko do tego drugiego.

poniedziałek, 14 października 2013

Pisanie na klęczkach

„Wyborcza” jest zachwycona papieżem Franciszkiem, ale właśnie papieżem, podczas gdy o Janie Pawle II nie pisała inaczej jak „Papież”. Niby aż dwie zasady zezwalają tutaj na użycie wielkiej litery, nazwę godności możemy tak zapisać ze względów emocjonalnych albo gdy wskazuje na konkretną osobę, ale stosowanie dużej litery stale i bez wyjątku było błędem. Kiedy „Gazeta” podawała, że „premier spotkał się z Papieżem”, to wynikało z tego, że albo jest niekonsekwentna, bo jeden urząd pisze małą a drugi dużą literą, albo że premiera już szacunkiem nie darzy.

Oczywiście „Wyborcza” w swej czołobitności odosobniona nie była. Pisanie na kolanach, podobnie jak malowanie, dobrych efektów nie daje, czego przykładem niech będzie książka opublikowana dwa lata temu przez wydawnictwo Virgo, zawierająca anegdoty z życia Jana Pawła II. Tytuł: „Z zawodu jestem Papieżem”.


Która z wymienionych zasad umożliwia tutaj użycie wielkiej litery? Tytuł jest wypowiedzią Jana Pawła II, czyli wychodziłoby na to, że sam papież okazuje sobie szacunek. Owszem, różni ludzie mówią o sobie z dużym szacunkiem, tyle że wtedy na otoczeniu robią wrażenie zadufanych. A zdaje się, że zebrane w książce anegdoty mają pokazać, iż Wojtyła nawet na tak wysokim urzędzie zachował wobec siebie dystans. Ten dystans widoczny jest zresztą w tej wypowiedzi, sam jej charakter kłóci się z użyciem wielkiej litery. Nie jest to też zdanie w rodzaju „podczas pielgrzymki Papież Jan Paweł II spotkał się z wiernymi”. Godność papieska została sprowadzona tutaj do roli przeciętnego zajęcia („z zawodu jestem murarzem, piekarzem, nauczycielem”), a przede wszystkim nie mówi się o konkretnym papieżu, tylko ogólnie o funkcji. Użycie wielkiej litery jest zatem wykluczone. Podobnie w opisie książki: „To pierwszy Papież, który zakłada kąpielówki i dla utrzymania kondycji wskakuje do swojego basenu”. Czyli nie ten papież, a pierwszy z wielu papieży.

Nawet całe to biskupie i kardynalskie towarzystwo, zazwyczaj wywyższające się nad innych, respektuje w tym przypadku zasadę, że stopnie kościelnej hierarchii zapisuje się małą literą, i nie postuluje pisowni „Papież”. Można więc powiedzieć, że w Virgo okazali się bardziej papiescy od papieża. Czy raczej Papiescy.

Książka została przełożona z języka niemieckiego, autorem jest Wolfgang Broer, tłumaczem Aleksander Kisil. We wpisie Tytułomania wskazałem, że jeśli tytuł przełożonej książki jest zupełnie inny niż oryginalny, stoi za tym zazwyczaj wydawnictwo, jeśli jest to mniej lub bardziej dokładny przekład, tłumacz. Oryginalny tytuł brzmi „Mein Job ist Papst”. Czyli polski tytuł stanowi tłumaczenie oryginalnego, a co za tym idzie, podejrzewać o tę błędną pisownię należałoby tłumacza. Podejrzenie wzmacnia okoliczność, że podobną pisownię stosuje on w tekście książki: „»Dlaczego Polak nie miałby być Papieżem? W końcu Święty Piotr też był cudzoziemcem« – stwierdza rzymski taksówkarz po wyborze Karola Wojtyły, odwożąc jednego z dziennikarzy do hotelu” (cytuję za facebookową stroną książki, egzemplarza nie posiadam).

Tak właściwie to dałem zły tytuł postu. Autor książki nie mógł napisać słowa „Papst” małą literą, bo to rzeczownik, a rzeczowniki w niemieckim pisze się zawsze od wielkiej litery. Błąd jest tylko w polskiej wersji, z czego wynika, że tłumaczyć na klęczkach również nie należy. I tak mamy chyba pierwszą w naszej historii pozycję książkową z błędem ortograficznym w tytule. Świat idzie do przodu.

środa, 9 października 2013

Do kąta!



To ftorkowa „Wyborcza”, a o wierszówce za artykuł „Nie śmigłowiec, nie samolot. Co to?” myślał Paweł Wroński.

poniedziałek, 7 października 2013

Pisarz, self-publisher, grafoman

Pokuszę się jeszcze raz o zdefiniowanie pojęcia „pisarz”, bo moja wcześniejsza wypowiedź na ten temat wywołała oburzenie i polemiki niespełnionych twórców.

Pisarza zdefiniowałbym jako osobę, która:
1) potrafi napisać powieść (lub inne dzieło literackie, ale zawężam dla prostoty wywodu);
2) napisze ją;
3) napisany utwór wyda.

Niby definicja prosta, ale tylko drugi punkt jest jednoznaczny. Łatwo rozróżnić między powieścią istniejącą a nieistniejącą czy niedokończoną. Kryterium „potrafi napisać” jest już płynne. Czy powieścią będzie utwór, którego co drugie zdanie zawiera błędy gramatyczne i stylistyczne, z nielogiczną i niespójną, a mówiąc kolokwialnie, nietrzymającą się kupy akcją? Moim zdaniem nie. Powieść, by ją za takową uznać, musi spełniać pewne wymogi warsztatowe.

Wydanie powieści jest oczywistym warunkiem uznania jej autora za pisarza. Nikt nie nazwie pisarzem człowieka, który po napisaniu schował swój utwór do szuflady, choćby to była rzecz na miarę Nobla. Problem w tym, że wskutek zmian w technologii produkcji książki przedefiniowaniu musi ulec pojęcie „wydać powieść”. Do pojawienia się druku cyfrowego za wydanie uważano po prostu wydrukowanie książki. Było to uzasadnione, bo za każdym razem stał za tym zamiar dotarcia z książką do czytelnika. Ponieważ druk nakładów poniżej pewnego progu się nie opłacał, takie wydanie stanowiło dość kosztowne przedsięwzięcie i każdy, kto się na nie decydował, musiał powalczyć choćby o częściowy zwrot wyłożonych pieniędzy. Oczywiście nie mógł na ten zwrot liczyć, jeśli opublikowałby powieść niespełniającą określonych wymogów warsztatowych, więc takie odrzucał. Czyli wydanie książki było jednocześnie potwierdzeniem, że autor spełnia warunek pierwszy.

W tej chwili możliwy jest tani druk minimalnego nakładu, co sprawia, że książkę można drukować w innym celu niż dotarcie z nią do czytelnika. A skoro tak, to utożsamianie druku książki z jej wydaniem przestało być zasadne. Sam autor może sobie wydrukować dziesięć egzemplarzy i rozdać je rodzinie i znajomym. Niewiele to się różni od trzymania maszynopisu w szufladzie i wypożyczania go tejże rodzinie i znajomym. Ale to oczywiście odosobnione przypadki, natomiast na dużą skalę działają firmy, które „wydają książki” za pieniądze autorów, źródłem zysku nie jest jednak sprzedaż książek, tylko różnica między ceną druku a kwotą, jaką musi wysupłać autor. To powoduje, że taka firma nie widzi potrzeby docierania do czytelnika, jakość tekstu zupełnie jej nie interesuje, a więc nie wiemy, czy autor, który za jej pośrednictwem opublikował powieść, spełnia warunek pierwszy.

Luiza Dobrzyńska w polemice ze mną stwierdza, że nie ma różnicy między takimi firmami a normalnym wydawnictwami, bo jedne i drugie kierują się chęcią zysku. Chociaż może niesłusznie napisałem, że w polemice ze mną, bo pani Dobrzyńska zrejterowała po mojej odpowiedzi na jej komentarz i uznała, że polemikę lepiej podjąć tam, gdzie może nie zajrzę. Dobrzyńskiej dzielnie sekunduje jakaś Jola, która stara się mnie zdyskredytować, twierdząc, że po „Niepełnych” (którzy podobno zrobili klapę; ciekawi mnie, skąd pani Jola to wie, i dziwi, że klapa zrobiła ze mnie rozpoznawalnego pisarza) nikt nie chciał wydawać moich książek i sam muszę to robić. Ponieważ ustalenie, że następne dwie książki wydałem w normalnych wydawnictwach, nie powinno nawet osobie ociężałej umysłowo zająć więcej niż pięć minut, jest to świadome, ordynarne kłamstwo. Kłamstwo, które bynajmniej mnie nie dyskredytuje, ale czego pani Jola nie jest w stanie dostrzec. O tym jednak później. Wróćmy do twierdzenia Dobrzyńskiej: jest ono tak samo mądre, jak twierdzenie, że nie ma różnicy między człowiekiem wychodzącym do pracy a kieszonkowcem udającym się do zatłoczonego tramwaju. Obaj idą zarobić.

Dobrzyńska robi długi wykład, że tradycyjne wydawnictwa uległy komercjalizacji. Jakby self-publisherzy pisali prozę wysokoartystyczną i dlatego nie byli przez nie przyjmowani. Tymczasem gros self-publisherów tworzy w gatunkach przez wydawców preferowanych: fantasy, kryminał, tzw. powieść kobieca. Nie więc komercjalizacja jest przeszkodą na drodze do normalnego debiutu, tylko fatalna jakość tekstów. Bo najgorszy chłam wydawany przez normalne wydawnictwa jest na dużo wyższym poziomie niż książki publikowane przez wydawnictwa „ze współfinansowaniem”. Dlatego właśnie, że istnieje selekcja, a utwory, które zostały przyjęte, są redagowane i poddawane korekcie. Wydawnictwa mogą publikować pornografię, ale będzie to pornografia wywołująca podniecenie, pornografia publikowana przez self-publisherów będzie w większości śmieszyć. Poza tym komercjalizacja wcale nie zabiła literatury lepszej, ambitnej. Jakoś nie ma kłopotów, żeby znaleźć książki, które można by nominować do Nike czy Angelusa. I jakoś nie są to książki self-publisherów. Nieprawdą jest też, że książki lepsze i trudniejsze nie mogą się dobrze sprzedać, więc wydawnictwa i z takimi próbują trafić w rynek. Poza tym autorzy tekstów wysokoartystycznych mogą liczyć na niszowe oficyny działające dla idei.

Firma self-publishingowa (przestańmy wreszcie te twory nazywać wydawnictwami, bo to żadne wydawnictwa nie są) ma jedną ideę: zarobić, dając autorowi złudzenie, że jego książka została wydana. Tekst surowy, nakład minimalny, dystrybucja nieistniejąca, promocja pozorowana.

Ponieważ tak to wygląda, uważam, że pojęcia „własnym sumptem” i „self-publishing” przestały się pokrywać. Osoba wydająca własnym sumptem stara się zachować wszystkie wydawnicze standardy: ma przyzwoity tekst (przy czym on jest obiektywnie na przyzwoitym poziomie, a nie w przekonaniu autora), poddaje go zewnętrznej redakcji i korekcie (podczas gdy self-publisherom wydaje się, że sami mogą zredagować swoją książkę, do tego nawet nie wiedzą, co to jest redakcja, i notorycznie nazywają ją korektą), drukuje taki nakład, by książka rzeczywiście zaistniała na rynku. To wszystko dużo kosztuje, więc trzeba spore pieniądze zaryzykować i ciekawe, że grafomani takiego ryzyka nie podejmują. Własnym sumptem wydają lub wydawali pisarze, którzy przeszli weryfikację na normalnej ścieżce wydawniczej: Katarzyna Grochola, Olga Tokarczuk, Monika Szwaja, a z mniej znanych Władysław Zdanowicz. Ja też ją przeszedłem i dlatego zarzuty pani Joli są bez sensu. Nawet gdybym teraz publikował samodzielnie, nie byłoby to sprzeczne z moją opinią, że self-publisherzy to nie pisarze.

Kim w takim razie są? Autorami swoich tekstów i self-publisherami. Tyle. Określenie „self-publisher” jest neutralną informacją, z kim mamy do czynienia. Z człowiekiem, który ma pisarskie ambicje, ale niepotwierdzone umiejętności. Założenie, że wszyscy self-publisherzy są grafomanami, będzie nieuprawnione. Coraz częściej utalentowane osoby idą do firm self-publishingowych ze swoją pierwszą książką. Bo śpieszy im się z debiutem, bo nie odróżniają takiej firmy od normalnego wydawnictwa, bo nie znają kosztów wydania książki i myślą, że współfinansowanie rzeczywiście oznacza „współ”, co daje im przekonanie, że ktoś uznał ich książkę za wystarczająco dobrą, by w nią zainwestować. Ale im ktoś dłużej jest w takiej firmie, tym większe prawdopodobieństwo, że grafoman. Bo jeśli ktoś potrafi pisać, to szybko z niej ucieka. Grupą docelową tego biznesu są grafomani, a co za tym idzie, będą oni stanowić większość autorów takiego „wydawnictwa”.

Co z koronnym argumentem self-publisherów, że pisarzy robią z nich czytelnicy? Bo jeśli ktoś ma czytelników, którzy go cenią, musi być uznawany za pisarza. Zacznijmy od tego, że nakłady książek self-publisherów to 200-300 egzemplarzy. Jeśli się z tego sprzeda pięćdziesiąt, mówimy o bestsellerze. Nie każdy, kto książkę kupił, ją czyta. Czytelników bibliotecznych self-publisherzy nie mają, bo przecież nikt rozsądny nie będzie jechał do Warszawy czy Krakowa, by w Bibliotece Narodowej lub Jagiellońskiej zapoznać się na przykład z dziełem pani Dobrzyńskiej, a w zwykłych bibliotekach jej książek nie ma. Idźmy dalej. Większość czytelników nie formułuje opinii o przeczytanych książkach, więc nie wiemy, czy uznają je za dobre, czy nie. Zostaje grupka osób, które książkę przeczytały i poinformowały, że się nią zachwyciły. To naprawdę za mało, by uznać, że self-publisher ma czytelników, którzy go cenią. Zwłaszcza jeśli obejrzymy sobie skład takiej grupki. Można to prześledzić na przykładzie „Kawalkady” Luizy Dobrzyńskiej. Autorka bloga Książka na każdy dzień uznaje powieść za „dość słabą”. Odpór dają jej w komentarzach Pola Pane, self-publisherka podobnie jak Dobrzyńska, dwa anonimy, które udają różne osoby, ale stawiają ten sam absurdalny zarzut, że blogerka nie przeczytała uważnie książki (treść recenzji jednoznacznie dowodzi czegoś przeciwnego), a przy okazji nie mogą się powstrzymać, by nie zareklamować Fundacji Oscar (albo Oskar, bo fundacja nie może się zdecydować, jaką ma nazwę), która mocno evanartowych autorów promuje, i wreszcie blogerka Claire. Zaglądamy na jej bloga, recenzja rzeczywiście pozytywna, ale nabieramy wątpliwości, czy osoba, która relacjonuje, że połowa planety jest „nieczynna” i że bohaterka chce „osiedlić” Drogę Mleczną, ma jakiekolwiek kwalifikacje do oceny poziomu publikacji. Kontynuujemy poszukiwania. W serwisie Czytajmy polskich autorów „Kawalkadą” urzekającą polszczyzną („Akcja powieści umieszczona w środowisku organicznym powierzchniowo, kulturowo i liczebnie wymusza na ich bohaterach zachowania nietypowe i dotychczas niestosowane”) zachwyca się nie kto inny, jak organicznie i kulturowo powiązany przez swój język z Evanartem autor tegoż „wydawnictwa” Endru Atros. Oprócz Atrosa laurkę „Kawalkadzie” wystawia Marta Grzebuła, również „pisarka” Evanartu.

Jak widać, w słowie „self-publisher” należy akcentować człon „self”. Sami się wydajemy, sami swoje rzeczy czytamy, sami się nimi zachwycamy. Samopisarstwo samowystarczalne.

środa, 2 października 2013

Zasada dwóch płynów

Starsi stażem czytelnicy mojego bloga wiedzą, na czym polega zasada dwóch płynów, nowsi mogą się tego dowiedzieć z bloga Książki Oli.

Na tym samym blogu można przeczytać wywiad, jakiego udzieliłem na LiteraTurze.

Dałem się w końcu namówić na Facebooka i założyłem sobie pisarski profil, ale ustrojstwo jest tak nieintuicyjne, że nie mogę dociec, jaki link tam prowadzi :-( Domyślam się jednak, że odszukanie go starym bywalcom nie nastręczy problemu.