Moja krytyka blogerów chwalących grafomańską powieść, a jeszcze bardziej pretensje pewnego autora o nieprofesjonalną recenzję – pretensje wyrażone, w mojej opinii, w formie niedopuszczalnej – wywołały dyskusję na temat blogowania o książkach.
O blogerach wypowiadałem się lata temu, byłem wówczas bardzo pozytywnie nastawiony do tej formy omawiania książek i chociaż nadal jestem – najlepsze analizy moich powieści napisali blogerzy, a nie zawodowi krytycy – to, niestety, nie da się nie zauważyć, że od tamtego czasu, zgodnie z zasadą, że pieniądz gorszy wypiera lepszy, blogów słabych znacznie przybyło i przesłaniają one te, których autorzy rzeczywiście mają coś do powiedzenia. Ale nie mam pretensji o to, że ktoś, kto nie dysponuje warsztatem krytycznoliterackim, wypowiada się na temat przeczytanej książki. W przeciwieństwie do rzeczonego autora nie oczekuję, że bloger będzie zamieszczał fachowe recenzje. Osobiste wrażenia, przemyślenia są dla autora i innych czytelników równie cenne, jeśli nie cenniejsze, niż analiza zawodowca. Blogowe notki są nową, nieznaną wcześniej formą pisania o książkach, więc wcale nie muszą pokrywać się z którąś uprzednio istniejących. Ale tego nie dostrzegają nie tylko niektórzy pisarze, lecz także sami blogerzy. I na tym, moim zdaniem, polega problem. Że blogerzy – głównie słabi – nie dostrzegają, iż możliwość pisania w internecie o książkach nie jest zakwalifikowaniem ich jako krytyków literackich (nawet jeśli dostają książki z wydawnictw) i że opinia wyrażona na blogu to nie dyskusja z przyjacielem o przeczytanej książce.
Co do statusu recenzenckiego. Bloger wprawdzie fachowej recenzji nie pisze, ale się na takową sili. Ponieważ pierwsze, co kojarzy z recenzji w prasie, jest to, że zawierają jakąś formę streszczenia, to powieść streszcza. Zwykle zbyt obszernie, ujawniając fakty, których ujawniać nie powinien, nieraz aż po zwroty akcji, a w ekstremalnych przypadkach również zakończenie. Własnych opinii, przemyśleń, refleksji związanych z książką starcza na trzy zdania, więc tym streszczeniem zapewnia swojemu wpisowi odpowiednią objętość. A ta opinia nie jest formułowana jako przedstawiająca własny punkt widzenia, tylko jako obiektywne ustalenie. Zamiast pisać „powieść mi się podobała / nie podobała”, bloger obwieszcza „powieść jest bardzo dobra / bardzo słaba”. Ale to małe piwo w obliczu problemu, jakim jest podawanie nieprawdziwych informacji o treści książki. Bloger czegoś nie zrozumiał, nie doczytał, coś przekręcił i ogłasza światu, że autor nie umie logicznie myśleć, nie zna się itd. A potem powtarza tę prawdę objawioną w komentarzach na innych blogach, jeśli gdzieś natrafi na recenzję książki tegoż autora (niekoniecznie tej samej).
Cóż prostszego, zapyta ktoś, jak napisać do blogera i poprosić go, żeby usunął z notki spojlery, oraz zamieścić komentarz wskazujący, że dane fakty z powieści zostały błędnie przytoczone? Też byłem taki naiwny. Niestety, bloger, który nie rozumie, co czyta i że recenzja nie polega na opowiedzeniu całej książki, nie rozumie też tego, co się do niego pisze. Kiedy więc poprosiłem o usunięcie spojlerów blogerkę, która, zachwycona moim kryminałem, ujawniła z niego praktycznie wszystko poza nazwiskiem mordercy, dowiedziałem się, że nie mam prawa ingerować w jej opinię, bo ona może mieć taką opinię o książce, jaką chce (sic!). Ktoś powie, trafiło na niekumatą. Nie. Za każdym razem napomnienie, że nie wolno ujawniać zwrotów akcji czy zakończenia, jest traktowane jako zwalczanie opinii recenzenta. Pytanie, dlaczego autor miałby zwalczać pozytywną czy wręcz entuzjastyczną opinię o swojej książce, w głowie tego recenzenta się nie rodzi. To proszę teraz zgadnąć, jakie szanse ma autor, który domaga się usunięcia spojlerów z negatywnej recenzji. Takie, jak piszący sprostowanie, że recenzent myli fakty z powieści. Bez względu na to, w jak suchy i rzeczowy sposób to zrobi, dowie się, że napada na blogera, obraża go itd. Słabi blogerzy mają silnie rozwinięty syndrom oblężonej twierdzy. Zrobiłem ten błąd, że odpowiedziałem na zarzut jednej z blogerek (sformułowany w nader pozytywnej recenzji), że nie powinienem opisywać niemoralnych czy przestępczych zachowań pewnej grupy ludzi, bo ci ludzie robią dużo dobrego. Zostało to potraktowane jako zamach na jej wolność recenzencką i kneblowanie jej ust i nie ma szans, żeby pojęła, że to merytoryczna polemika (choć tłumaczyli jej to również inni komentujący). Blogerzy nie chcą polemik, a już na pewno nie ze strony autora, chcą komentarzy w stylu „miodzio reckę napisałaś”, a od autora co najwyżej podziękowań. Jeśli zaś pisarz jest tak głupi, że wdaje się w polemikę, to dowie się od blogera lub stałych czytelników jego bloga, że nie powinien dyskutować o swojej książce, jak mu się blog nie podoba, to nie musi go czytać, a Zosia, Kasia czy Basia ma prawo pisać, co chce, i może nie ma pojęcia, o czym pisze, ale to jej tego prawa nie odbiera.
Te komentarze pokazują całe niezrozumienie istoty zjawiska blogowania o książkach czy szerzej publicznego wypowiadania się w internecie.
Kiedyś rzeczywiście istniała zasada, że autor nie ma wdawać się z recenzentem w polemikę. Na mój gust wzięła się stąd, że autor nie miał po prostu takiej możliwości, gdyż jak gazeta zamieściła recenzję krytyka idioty, to niespecjalnie miała ochotę zamieszczać tekst polemiczny ten fakt ujawniający. A własnej gazety pisarz zwykle nie posiadał. Czasy się jednak zmieniły, teraz jeśli bloger skasuje mu komentarz, autor ma własnego bloga, gdzie może polemizować. W blogowych tekstach jest też więcej punktów zaczepienia taką polemikę uzasadniających (bo z samą opinią o książce rzeczywiście nie należy dyskutować). Jeśli jakaś zawodowa krytyczka chciałaby udowadniać, że „Przypadki Robinsona Crusoe” to powieść antyfeministyczna, bo na wyspie nie ma ani jednej kobiety, redakcja gazety by jej takiej bzdury nie puściła, w wypadku blogów podobnego sita nie ma.
Problem nie polega na tym, że autor wdaje się w polemikę z blogerem, tylko na tym, że bloger nie jest w stanie tej polemiki podjąć. A nie jest w stanie podjąć, bo nikt go w szkole nie nauczył dyskutować, jedyny zaś wzór dyskusji, jaki zna, to debaty polityków, którzy w ogóle nie dyskutują o faktach, tylko nad swoimi głowami przemawiają do elektoratów. Zamiast więc zidentyfikować argument, przeanalizować go i nań odpowiedzieć, wpada w panikę i szuka wyjaśnienia dla sytuacji, która go przerosła. Zjechał książkę, nie spodziewał się, że skrytykowany do niego napisze, więc chowa się za podwójną gardą twierdzenia, że autor go atakuje, bo nie może znieść krytyki. W głowie mu się nie mieści, że pisarz jest trochę inteligentniejszy od małpy i nie skacze z radości na widok banana ani nie zanosi się płaczem, kiedy tego banana nie dostał. Pisarzowi (nie mylić z rozhisteryzowanymi self-publisherami) negatywna opinia o książce zwykle szczerze wisi (bo ma świadomość, że takich nie uniknie), za to nieźle potrafią go wkurzyć bzdury w pozytywnej.
Wezwanie do nieczytania niepasującego nam bloga odnosi się raczej do innych krytycznych blogerów niż do pisarza (ten siłą rzeczy ma prawo być zainteresowany, co piszą o jego powieści), ale jest tak samo absurdalne. Bo to najprostsza droga to tworzenia kół wzajemnej adoracji. Właśnie należy zachęcać ludzi, by czytali teksty autorów o innych poglądach niż ich własne. I do podejmowania polemiki. Apel o nieprowadzenie wojen, skupienie się na pisaniu pozytywnych recenzji i komentowaniu tylko tego, co nam też się podoba, jest tak w zasadzie apelem o intelektualną stagnację i wzajemnie poklepywanie się po plecach. A przecież literatura stawia pytania, kwestionuje, drażni i powinna skutkować dyskusją, intelektualnym fermentem, ścieraniem się opinii. Niezdrową jest właśnie sytuacja, kiedy pod opinią o książce jest kilkanaście czy kilkadziesiąt komentarzy i żadnego polemicznego z jej treścią. Natomiast rzeczywiście problemem jest to, że negatywny komentarz, krytyka, są traktowane jako wypowiedzenie wojny, a nie wszczęcie dyskusji. Bo Polacy nie umieją dyskutować. Zamiast rozważyć merytorycznie argument, rozważają, czy ten, kto go sformułował, miał odpowiednie uprawnienia i kwalifikacje, by to zrobić, z jakich niecnych pobudek go zgłosił i co chce w ten sposób osiągnąć. Oczywiście taka ewentualność, że ktoś chce merytorycznie jakąś kwestię przedyskutować, w ogóle nie jest brana pod uwagę.
Do pozamerytorycznego zwalczania krytyki należy też twierdzenie, że słaby bloger coś tam sobie pisze, ale może to jego jedyna radość w życiu, więc nie ma co go flekować. Tymczasem jedyną istotną okolicznością dla ustalenia, czy można flekować, czy należy zostawić w spokoju, jest kwestia, gdzie pisze. Pisze w internecie, czyli publicznie, jego tekst może przeczytać praktycznie każdy, kto zna dany język. A w takiej sytuacji domaganie się immunitetu na zasadzie, może i ja jestem idiotą, ale to mój kawałek podłogi, jest nie do obrony. Swój kawałek podłogi można mieć w prywatnym mieszkaniu, a nie w publicznym budynku. Jeśli ktoś ogłasza swoje teksty publicznie, to musi się liczyć z tym, że będą publicznie krytykowane. A blogerzy najwyraźniej do przyjmowania krytyki jeszcze nie dorośli. Chcą pisać i oceniać innych, ale na ocenę swojego tekstu reagują oburzeniem, obrażaniem się albo w ogóle odsądzaniem krytyka od czci i wiary. Tymczasem jest to reakcja nie fair wobec krytyka, bo nie zrobił on nic zdrożnego. Jeśli bloger nie życzy sobie, by ktoś polemizował z jego tekstem, to może bloga zamknąć (jest taka techniczna możliwość) i udostępniać go tylko wybranej grupie osób.
"Jeśli jakaś zawodowa krytyczka chciałaby udowadniać, że „Przypadki Robinsona Crusoe” to powieść antyfeministyczna, bo na wyspie nie ma ani jednej kobiety, redakcja gazety by jej takiej bzdury nie puściła (...)" Ależ się pan myli! Znam co najmniej jedną gazetę, która taką rzecz nie tylko by puściła, ale na dodatek rozdmuchałaby ją do rozmiaru epokowego odkrycia. Jej redakcja mieści się w Warszawie przy ul. Czerskiej :)
OdpowiedzUsuńA co do meritum: Ma Pan absolutną rację z tym, że pisanie w sieci jest - jednak! - pisaniem publicznym i jako takie musi się mierzyć z oceną. Nawet jeśli mowa o statusie na Facebooku. Przyswojenie sobie tego prostego faktu - a co za tym idzie, dostrzeżenie tkwiących w nim możliwości - wciąż jest przed nami. Chociaż z drugiej strony te naprawdę poważne dyskusje o literaturze - o ile w ogóle jeszcze są - chyba coraz bardziej przenoszą się do sieci. W ogóle kultura książkowa po wyrugowaniu z tradycyjnych środków przekazu tam wzrasta. Choć oczywiście pojawiają się i chybione odrosty. To nieuniknione, biorąc poprawkę na demokratyczność i powszechność tego medium.
Co racja, to racja, rzeczywiście twierdzenie, że Defoe był mizoginem, w niektórych gazetach by przeszło.
UsuńMasz pewność, że nie był? Bo pewnie można by się zastanowić nad podróżami Robinsona, który przecież zostawiał rodzinę samopas (nie pamiętam, czy z wystarczającymi środkami do życia)...
UsuńŁukasz Jezierski
W zasadzie zgadzam się z krytyka - recenzowane przez Pana książki to kompletne gnioty. Jest też jednak druga strona medalu: to się wydaje, sprzedaje, ludzie to rzeczywiście kupują - autorka ma swoje czytelniczki. Zakładając, że czytają Pana demaskatorski artykuł, co Pan im powie? Ty głupia kobieto, Prousta sobie poczytaj! nie wiem, czy jeszcze się ukazują słynne Harlequiny - jeżeli tak, co by Pan powiedział na propozycję analizy jednego z nich? Dlaczego nie? To przecież stek bzdur. A jednak ktoś to czyta. Wniosek - dobrze się je we francuskiej restauracji, ale zawsze się znajdzie ktoś, kto lubi hot-dogi. I nie nalezy z tego powodu pluć w oko sprzedawcy fast-foodu. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMam ochotę przestać pisać, kiedy na okrągło muszę wyjaśniać, co piszę. Przecież właśnie o to mi chodzi, że książek, których się czepiam, nikt nie wydaje, autorzy płacą za druk, a firma drukująca oszukuje ich i czytelników, że to jest normalne wydanie książki. Nie mam nic przeciwko trzeciorzędnej literaturze. Pewnie, że z niejednej takiej pozycji można się pośmiać (i krytycy się śmieją), ale to jednak jest coś, co przeszło jakąś tam selekcję, jest napisane po polsku, zostało zredagowane i poddane korekcie. Hot dog, po którym co najwyżej się utyje, ale nie dostanie się rozwolnienia.
UsuńW stwierdzeniu "Zosia, Kasia czy Basia ma prawo pisać, co chce, i może nie ma pojęcia, o czym pisze, ale to jej tego prawa nie odbiera" można się doszukać podtekstu: "Jak głupia Zocha pisać nie umie, to niech literatury nie psuje." Można się z tym zgodzić - pamiętajmy jednak, że to, co dziś za wyższą literaturę uznane, może takie nie być. Zachwalane pod niebiosa przez poważnych krytyków awangardowe powieści nie wytrzymują próby czasu, nudzą i smieszą. Literatura dla kucharek jest wdzięcznym obiektem żartów, kiedy jednak celuje się w konkretną osobę, robi się nieprzyjemnie.
UsuńNiemniej jednak faktem jest, że fast food nie ma żadnych wartości odżywczych, powoduje otyłość i choroby z niej wynikające, a kto wie, czy nie nowotwory (skład tego szajsu jest znany tylko jego producentom). Mówienie o tym głośno leży w interesie społecznym (zwłaszcza w interesie amatorów pseudojedzenia), a próby uciszenia takich głosów temuż interesowi szkodzą. Dokładnie to samo dotyczy arcydzieł "ze współfinansowaniem"- jeżeli odbiorcom będzie się wmawiać, że to literatura, to dobrzy ludzie dojdą do wniosku, że należy się posługiwać takim językiem, jakim to jest pisane, że świat wygląda tak jak "w książce pisze" i że tfurcy tej makulatury to inteligentni ludzie, których można i należy traktować jak autorytety w każdej dziedzinie życia. Sami odbiorcy natomiast będą się szczycić swoim "oczytaniem". A to już jest groźne. Dlatego amatorów hot dogów - tak spożywczych, jak umysłowych - należy uświadamiać o jakości ulubionych przysmaków oraz o skutkach ich gustów i guścików.
UsuńNie można się doszukać takiego podtekstu, bo to przykładowe imiona blogerek, a nie pisarek.
UsuńZnaczy, że niedoczytałam:)
UsuńPoruszył Pan w tym wpisie kilka wątków, wszystkie istotne i jednocześnie trudne do zmiany.
OdpowiedzUsuń1 - nikt nie umie dyskutować, bo nie uczy się tego nigdzie. Owszem, mamy klucze w szkole, dowolność interpretacji nie istnieje. Jak próbowałem to robić na lekcjach, to sami uczniowie byli raczej za tym, byśmy lepiej nie tracili czasu na głupoty, bo maturę trzeba zdać.
2 - sieć robi wiele złego promując "kult amatora". Każdy jest twórcą, nikt nie jest odbiorcą. Właściwie chodzi zatem o pompowanie swego ego, więc wszystko odbywa się na zasadzie "ja flekuję kogo chcę, ale mnie flekować nikt nie ma prawa".
3 - to chyba najważniejsze: sieć robi z nas społeczności podobnych sobie. Google i cała reszta mówi nam, co czytać/kupować/flekować i właściwie zanika już dyskusja, bo po co się męczyć, skoro można być we własnym gronie. Ta trybualność sprawia, że niebawem będziemy myśleć jednakowo bez żadnego przymusu ze strony władzy.
Ja nie mam lekarstwa, a Pan?
1. Wprowadziłbym w ogóle sztukę dyskusji jako przedmiot szkolny. Pożytek byłby z tego nie tylko w internecie, ale ogólny, pozwalający nam rozwiązywać problemy.
Usuń2. Nie zgadzam się, uważam za ogromną zaletę sieci, że każdy może być twórcą, problem w tym, żeby internetowi twórcy przyjęli do wiadomości, że skoro tworzą, to podlegają krytyce.
3. Też się nie zgadzam. Sporów nie brakuje, kwestią jest ich poziom. Znakomita większość „dyskutujących” nie potrafi zrozumieć, jaki argument adwersarz przedstawił, a jeśli rozumie, to nie potrafi przedstawić kontrargumentu. Chwyty pozwalające uniknąć odpowiedzi, kiedy nie potrafi się odpowiedzieć (zwłaszcza argumenty „ad personam”), są stosowane właśnie nie jako chwyty, lecz jako pełnoprawne argumenty.
Ja nie mam nic przeciwko blogom recenzenckim. Tak jak Pan, nie wymagam, by były profesjonalne - traktuję je bardziej na zasadzie poznania odbioru danej książki wśród czytelników, czyichś opinii, osobistych odczuć, czasem lubię poczytać dyskusje, jakie toczą się w komentarzach.
OdpowiedzUsuńNatomiast co mnie bardzo razi - to nieszczerość wielu z tych recenzji. Znam takie sytuacje, że grupka zaprzyjaźnionych ze sobą autorek wzajemnie pisze sobie recenzje, wychwalające własne "dzieła" pod niebiosa, gdy wszędzie indziej są one oceniane dość słabo. Nie mówiąc już o zwykłym zamawianiu recenzji.
Może gdyby mój kumpel napisał naprawdę dobrą książkę, sama bym ją polecała na blogu - ale kurczę, no trzeba mieć trochę przyzwoitości, przecież jak napiszemy, że książka jest genialna, a każdy średnio rozgarnięty człowiek będzie widział w niej błędy na poziomie szkoły podstawowej, to sami wyjdziemy na idiotów...
Btw, trochę się dziwię, że ma Pan na to czas i siły, ale uważam, że odwala Pan dobrą robotę tłumacząc jak działają niektóre firmy wydawnicze. Być może uchroni to kogoś przed ośmieszeniem się.
Pozdrawiam serdecznie
Ujął Pan dokładnie moje zdanie na temat blogów. Bardzo trudno znaleźć partnera do dyskusji, właśnie dyskusji szukam na blogu czy na fejsbuku, życzyłabym sobie krytycznych albo polemizujących komentarzy ale mam wrażenie, że ludzie wolą skomentować dwoma słowami, zaprosić do siebie i już nigdy nie zajrzeć na bloga:( A gdyby pisarz, którego książkę opisałam u mnie się odezwał i polemizował, byłabym szczęśliwa:) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńU mnie czasem pojawia się pisarz, który chce podyskutować o książce i recenzji, ale raczej nie oficjalnie na blogu, a prywatnie. Ale fakt - to rzadkie zjawisko.
UsuńA co do samego tekstu: zawsze łatwiej jest "strzelić focha" albo zaatakować niż wdać się w dyskusje. Tak jest w Sieci, ale tak też jest i w rzeczywistości. I dotyczy w równym stopniu blogerów, jak i innych człekokształtnych. ;)
To zawsze jakoś tak śmiesznie wygląda, gdy "typowa blogerka" próbuje udawać, że tekst jej nie dotyczy...
UsuńCzasem (rzadko) zdarza mi się zamieścić recenzję i to tylko wówczas, gdy uważam książkę za wartą polecenia. ALE
OdpowiedzUsuńbardzo się staram nie pisać laurek i rozbieram utwory na części pierwsze, wrzucam w szerszy kontekst, a uwagi krytyczne możliwie mocno uzasadniam. Nawet zbyt mocno.
A rzadko piszę recenzje, bo to wymaga dużo pracy.