Luiza „Eviva” Dobrzyńska, jedna z recenzentek chwalących „Obsesję”, postanowiła zdyskredytować mnie na swoim blogu w odwecie za krytykę, że wciska czytelnikom ten grafomański płód jako dobrą literaturę. W tekście pod tytułem Każdy wieloryb ma swoją wesz (proszę zgadnąć, którym z tych zwierzątek jestem ja :-) przedstawia tę krytykę tak:
Zostałam (…) zmieszana z błotem na równi z autorką książki, którą recenzowałam.
Dowiadujemy się więc, że w świecie self-publishingu prześmiewcza analiza cudzego tekstu jest zmieszaniem autora z błotem. Z tego wniosek, że grafomański utwór można tylko zachwalać, chwaląc, co najwyżej powściągliwie wskazać na jakieś niedociągnięcia, ale jeśli ktoś nie chce zachwalać, tylko ujawniać, że dno, morda w kubeł. Dobrzyńska nie wyjaśnia też, dlaczego wnikanie, co jest przyczyną, że zachwyca się grafomańską powieścią, miałoby być mieszaniem jej z błotem. Ale niespodziewanie na to wnikanie odpowiada i tłumaczy „recenzja była pozytywna, bo (…) potrafię docenić dobry warsztat”. Przypomnę, że mówimy o Marcie Grzebule, która w ramach swojego dobrego warsztatu (docenionego przez Dobrzyńską) porównuje błyskawice do prostych srebrnych sztyletów, każe marznąć swoim bohaterom w ciepłych pomieszczeniach, a mężczyznom spadać jak liście, używa frazeologizmów „mieć coś na wyciągnięcie języka” i twierdzi, że umysł boli. Sprawa byłaby zatem jasna: Dobrzyńska ma takie kwalifikacje na krytyka literackiego, jak głuchy na jurora w konkursie szopenowskim. Z tego względu udowadnianie, że są gorsze pornole niż „Obsesja”, kładłbym raczej na karb wtórnego analfabetyzmu niż świadomego unikania polemiki. Dobrzyńska nie dostrzega, że nie czepiam się tego, że „Obsesja” jest pornosem, tylko tego, jak ten pornos jest napisany.
Każdy ma prawo do swojej opinii. Proszę bardzo, niech ją sobie ma. Niech ją nawet wypowiada.
Czy ta łaskawość Dobrzyńskiej w zezwalaniu mi na krytykę nie jest rozczulająca? Ale są pewne obostrzenia:
(…) ma na koncie bodajże jedną wydaną książkę. (…) Pan P. (…) wszystko, co umie robić, to krytykować innych, i to w niewybredny sposób. Jeśli robi to ktoś, mający poważne osiągnięcia, można rzecz ścierpieć, ale… właśnie te osiągnięcia trzeba mieć. A pan P. nie ma.
Dobrzyńska doskonale wie, że książek wydałem więcej, ale chce dopasować mój dorobek do swojej tezy, więc łże jak pies (co byśmy zostali przy nawiązaniach do zwierząt), redukując liczbę moich powieści do jednej, i to jeszcze nie wiadomo, czy aby na pewno wydanej („bodajże”). Zauważmy, że nawet te kłamliwie podane czytelnikom jej bloga osiągnięcia pozostają poza zasięgiem Dobrzyńskiej, która bezskutecznie dobija się do wydawnictw i w normalnym trybie nie zdołała wydać ani jednej powieści. Pytanie więc, dlaczego pozwala sobie na krytykę, jeśli do tego trzeba mieć „poważne osiągnięcia”. A skoro moje pięć napisanych książek (wydanych bez „współfinansowania”) i wcześniej dwadzieścia przetłumaczonych jest niczym, to co osiągnęła Luiza Dobrzyńska? Mniej niż zero?
Jednak personalne poniewieranie autorką, która co prawda wydaje głównie ebooki, ale ma o niebo więcej czytelników niż pan P., jest złośliwym nękaniem, bezinteresownym hejterstwem, a nawet stalkingiem.
„Personalne poniewieranie” jest kolejnym kłamstwem Dobrzyńskiej, bo o autorce nie napisałem ani słowa, zajmowałem się wyłącznie jej tekstem. Pytanie, czy Dobrzyńska kłamie świadomie, czy, co typowe dla grafomańskiej kliki, nie odróżnia ataku na tekst od ataku na człowieka. Grafomani, jak wiadomo, są ze swoimi tekstami zrośnięci. Natomiast nie ulega wątpliwości, że Dobrzyńska z premedytacją mija się z prawdą, pisząc, że Grzebuła ma „o niebo więcej” czytelników ode mnie. Dobrzyńska po pierwsze wie, jak mikroskopijną sprzedaż osiągają self-publisherzy, a po drugie nie ma dostępu do danych o nakładach moich książek, pozwalających jej takiego zestawienia dokonać. Nie przeszkadza jej to tworzyć faktów, wskazujących na moje niecne motywacje. No i pani self-publisherka najwyraźniej nie rozumie pojęć „nękanie” i „stalking”, co może wyjaśnia, dlaczego nie potrafi napisać książki nadającej się do wydania – żeby to zrobić, trzeba znać znaczenia słów, którymi człowiek się posługuje. Co do hejterstwa i, ponownie, personalnego poniewierania, to wpis Dobrzyńskiej stanowi znakomitą ilustrację, na czym to polega. Piszemy o adwersarzu per „ten osobnik”, „hejter”, z pogardą informujemy, że „nic sobą nie przedstawia”, a zamieszczenie przez niego krytyki definiujemy jako „wyrzyganie rzeki jadu”. Ciekawe, że grafomańska klika tak uwielbia oskarżać mnie o to, co sama robi.
Paweł P. (…) niczego tak nie lubi, jak „dokopywać grafomanom”.
Dobrzyńska przez użycie słowa „dokopywać” sugeruje, że branie pod lupę grafomańskiej twórczości jest w jakiś sposób zajęciem nieprzyzwoitym, deprecjonującym krytyka, naruszającym normy współżycia społecznego. Grafomani najwyraźniej nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich teksty po publikacji podlegają ocenie, że każdy, komu przyjdzie na to ochota, może rozebrać je na czynniki pierwsze i nie ma w tym nic nagannego. Znaleźli sobie sposób, by z wypocinami, które wcześniej trafiały do koszy, dotrzeć do czytelników, a jednocześnie de facto domagają się immunitetu: wara od naszej twórczości. A jeśli, ktoś owo „wara” ignoruje, to staje się przedmiotem ordynarnej napaści z ich strony: od negowania dorobku począwszy a na komentarzach w takim stylu, jak pod wpisem Front Obrońców Grafomanii, skończywszy.
Ale to nie koniec publicznych wystąpień naszej przedstawicielki vanity press. Udzieliła ona wywiadu Sztukaterowi, w którym została zapytana o swój status:
Szt.: Czy uważasz się już za „pełnoprawną” pisarką?
L. D.: Trudno powiedzieć, kto jest pełnoprawnym pisarzem, a kto nim nie jest.
Akurat bardzo łatwo, chyba że chce się zaciemnić obraz, żeby załapać się do tego grona, do którego bardzo chce się należeć, a się nie należy.
Jeśli jako kryterium przyjmiemy wydawanie książki w którymś z oficjalnych, tradycyjnych wydawnictw, to na przykład Lech Wałęsa może zostać uznany za pisarza
Po pierwsze „wydanie książki” albo „wydawanie książek”, a po drugie Lech Wałęsa nie może zostać uznany za pisarza, bo nie napisał żadnego utworu literackiego. Nie wszystko, co lata, jest od razu samolotem.
a Maria Pawlikowska-Jasnorzewska czy Juliusz Słowacki już nie, publikowali bowiem za własne pieniądze.
Dobrzyńska jest tak odporna na argumenty, jak prawdziwe wydawnictwa na jej twórczość. Parę razy już jej napisano, że nie można przykładać historycznej miarki do współczesnych zjawisk, a ta swoje. Wydawania własnym sumptem w wieku XIX i pierwszej połowie XX nijak nie da się porównać z obecnym vanity press, ale przecież trzeba się dowartościować. Szkoda, że od Dobrzyńskiej nie dowiadujemy się, kto jest tą współczesną Pawlikowską-Jasnorzewską i tym współczesnym Słowackim? Marta Grzebuła i Adrian Saddler?
Sama wolę myśleć, że rację w tym względzie miał Michaił Bułhakow, który stwierdził :
– Pisarzem jest ten, kto napisał książkę. Czy została wydana, czy nie, to sprawa drugorzędna.
Nie wymagajmy od niepisarki, by wiedziała, kiedy się stosuje cudzysłów, a kiedy kwestie dialogowe, i skupmy się na słowach Bułhakowa. Pisarze wypowiadają się na temat pisarstwa, przy czym ich wypowiedzi – jak ta powyższa – są zwykle natury filozoficznej, a nie praktycznej. Gdyby potraktować tę wypowiedź literalnie – jak czyni to Dobrzyńska – należałoby przyjąć, że Bułhakow za pisarzy uznaje grafomanów, zaczerniających papier bezładnym słowotokiem. A tego autor „Mistrza i Małgorzaty” oczywiście nie robi.
Na pewno nie jestem zwolenniczką robienia z literatów jakiegoś elitarnego klubu, do którego wstęp mają jedynie ci oficjalnie zaakceptowani przez specjalistów od marketingu. Może gdybym była rozpieszczaną przez redaktorów autorką z jakiejś Fabryki Słów, Zysk czy Próżyńskiego i Ska, myślałabym inaczej.
Dlaczego nie jest, może wyjaśnia fakt, że nie potrafi utworzyć dopełniacza od nazwy „Zysk” i nie wie, że Zysk i Prószyński nie są rodzaju żeńskiego. Ale mamy nową teorię Dobrzyńskiej, jak się w Polsce zostaje pisarzem: otóż trzeba zostać „oficjalnie zaakceptowanym przez specjalistów od marketingu”. Dobrzyńska po raz kolejny, tłumacząc własną nieudolność, obraża ludzi, którzy talentem, ciężką pracą i niesłychaną cierpliwością doszli do tego, że mogą chlubić się mianem pisarza. Dotąd pisarze dowiadywali się od pani self-publisherki, że zadebiutowali, bo w odróżnieniu od niej mieli plecy, znane nazwisko albo status celebryty (można wymieniać szereg nazwisk dowodzących, że to nieprawda, ale Dobrzyńska taki dowód ignoruje), teraz dowiadują się, że zostali zaakceptowani przez specjalistów od marketingu. Dobrzyńska nie wydała normalnie żadnej książki, nie ma bladego pojęcia, jak przebiega procedura akceptowania książki do druku, więc opowiada deprecjonujące innych głupoty. Książki do wydania kwalifikuje nie dział handlowy, lecz dział literacki danego wydawnictwa. I powieść nie musi być potencjalnym bestsellerem, żeby wydawnictwo zechciało ją wydać. Dobrze napisaną rzecz, dobrze opowiedzianą historię wydawnictwo jest w stanie sprzedać w zadowalającym je nakładzie. Najpierw ocenia się poziom powieści, a dopiero później szuka dla niej strategii marketingowej.
Ponieważ jednak jestem po tej drugiej stronie, miałam okazję poznać twórczość pisarzy niszowych, tworzących nie dla pieniędzy, a z potrzeby serca.
I dalsze obrażanie, że pisarze publikujący normalnie nie tworzą „z potrzeby serca”. Dobrzyńska nie potrafi odczytywać rzeczywistości, dostrzegać istoty zjawisk i łączących ich relacji, co pewnie jest jednym z powodów, dlaczego nikt nie chce publikować jej książek. Bo ta umiejętność przekłada się na to, że pisarz ma czytelnikowi coś do powiedzenia, może mu coś objaśnić. Przede wszystkim w Polsce mało kto pisze dla pieniędzy. Na pisaniu zarabia garstka, a można spokojnie założyć, że duża część tej garstki nie przestałaby pisać, gdyby przestała zarabiać. Pisarz niszowy to pisarz wydający utwory trudne, ambitne, skomplikowane formalnie i językowo, które siłą rzeczy nie są przeznaczone dla masowego czytelnika. Self-publisher nie jest pisarzem niszowym, to, że nie trafia do masowego czytelnika, nie wynika z rodzaju literatury, bo zwykle tworzy on w gatunku popularnym (romans, kryminał, fantasy), tylko z poziomu tej literatury.
Wśród autorów zmuszonych do selfpublishingu są prawdziwe perły, należało by je tylko powyławiać.
A może, zanim zacznie się zachwalać grafomańskie wypociny jako perły, należałoby najpierw zadbać o wiarygodność i nauczyć się ortografii? Co Dobrzyńska uznaje za perłę, pokazałem trzy tygodnie temu. Fakty są takie, że niczego nie trzeba wyławiać. Jak podają recenzenci serwisu "Książka zamiast kwiatka", na sto pozycji ze współfinansowaniem standardy drukowalności (do pereł jeszcze daleko) spełniają trzy. Nie trzydzieści, nie trzynaście, tylko trzy.
(…) pisarze oficjalnie uznani za wartych wydania przez tradycyjną oficynę, nawet jedną z mniejszych, rzadko kiedy potrafią zdobyć się na wyciągnięcie ręki do selfpublisherów.
Tu aż się prosi, żeby przeprowadzający wywiad zapytali, na czym to wyciągnięcie ręki miałoby polegać. Niestety, obecnie wywiady przeprowadza się tak, że autorowi przesyła się gotowy zestaw pytań i niech pisze odpowiedzi. Potem to, co napisał, wrzuca się do sieci. Żadnej próby przyciśnięcia, zadania niewygodnego pytania w nawiązaniu do którejś z odpowiedzi, choć technicznie jest to możliwe. Wystarczyłoby pytania przesyłać sukcesywnie, a nie wszystkie naraz, formułować je dopiero w trakcie wywiadu. W tej sytuacji to ja zapytam. Co znaczy, że miałbym do Dobrzyńskiej wyciągnąć rękę? Nauczyć ją pisać? Znaleźć jej wydawcę?
Najczęściej usiłują za wszelką cenę wytłumaczyć im, że skoro ich nie zakwalifikowano do wydania, są grafomanami i powinni złamać pióro. (…) Nie bardzo rozumiem, czemu zależy im na wdeptywaniu tych ludzi w ziemię.
A niby dlaczego twierdzenie, uzasadnione w 97% przypadków, że ktoś jest grafomanem, ma być wdeptywaniem go w ziemię?
(…) widzę natomiast, jak [zawodowi pisarze] traktują „maluczkich”, którzy próbują bezprawnie ich zdaniem wedrzeć się na Parnas.
Kolejny przykład na to, że Dobrzyńska nie potrafi dostrzegać faktów. Nikt nie broni jej wdzierać się na Parnas, nikomu nie przychodzi do głowy wygłaszać takiej bzdury, że próba zdobycia Parnasu byłaby z czyjejkolwiek strony „bezprawna”. Szkopuł w tym, że Dobrzyńska na razie wdrapała się na Mount Villingili, ale jest przekonana i twierdzi, że siedzi na Parnasie, i domaga się od innych, by to jej wyobrażenie uznali za rzeczywistość.
Ich stosunek do selfpublishingu bywa nie tyle nawet lekceważący, co wręcz agresywny, żeby nie rzecz chamski.
Powiedziała pani, która na analizę grafomańskiej powieści reaguje hejterskim tekstem, kampanią kłamstw i odsądzaniem krytyka od czci i wiary.
Nie wszyscy zawodowi pisarze są tacy, jednak przyznaję z bólem, że większość z nich po prostu ma selfpublisherów za nic, zapominając że wartość książki weryfikują nie jej współcześni, a następne pokolenia, dla których obecny proces wydawniczy nic nie będzie znaczył.
A Dobrzyńska wysiadła właśnie z wehikułu czasu i już wie, że następne pokolenia będą cenić jej twórczość na równi z takim Lemem.
Jeśli jako jedyne kryterium literackiego geniuszu przyjmiemy sukces komercyjny, to Helena Mniszkówna powinna mieć pomnik w każdym mieście. Myślę jednak, że literatura coś więcej.
Zgrabne. Najpierw Dobrzyńska wkłada w usta swoich adwersarzy tezę, której ci nigdy nie stawiali, a potem ją obala.
Wydałaś cztery książki w dość krótkim terminie. To wynik godny pozazdroszczenia.
Co jest godne pozazdroszczenia? Że ta pani ma na tyle dużo pieniędzy, by realizować swoje zachcianki? Przecież ona nie wydała żadnych książek. Zapłaciła firmie, która przyjmie każdy bełkot, by wydrukowała to, czego nie chcą wziąć normalne wydawnictwa.
A na koniec quiz.
Pytanie: Jak Dobrzyńska zareaguje na mój tekst?
a) stwierdzeniem, że jestem psychiczny, lub inną formą personalnej napaści;
b) merytoryczną polemiką;
c) milczeniem.
Piszesz: {{A skoro moje pięć napisanych książek (wydanych bez „współfinansowania”)} - tyle, że z tych pięciu "Jak wydać książkę została" wydałeś we własnym wydawnictwie.
OdpowiedzUsuńWydałem pięć utworów beletrystycznych, poradnika w tym zestawieniu nie uwzględniłem.
UsuńCiekaw jestem, co pan powie o twórczości Dobrzyńskiej, ma talent, czy nie ma, to krótkie opowiadanko, nie musi pan długo czytać, napisze pan reckę?
OdpowiedzUsuńhttp://szuflada.net/szuflada-pelna-zycia/
Grafomania à la Grzebuła to to nie jest, ale… Błędów językowych nie brakuje. Talerz i kielich znajdują się obok nakrycia, chociaż są jego częścią, mężczyzna przesuwa arystokratyczną dłonią po czole, czyli chyba błękitną, członkowie rodziny wyginęli, jakby to były mamuty, przy czym o losach żony i dziecka dowiadujemy się osobno, bo najwyraźniej nie są rodziną, ubiór hrabiego ma jakieś sprawy (zalatany jest), a godność to jest coś, co ma się wobec kogoś.
UsuńTeraz będą spoilery, więc odsyłam najpierw do opowiadania
&
&
&
&
&
I jeszcze jedno ostrzeżenie przed spoilerami.
Usuń&
&
&
&
&
Pomysł tak wyświechtany, jak to tylko możliwe: mężczyzna łaskawy dla kobity, bo ta mu jego ukochaną przypomina. Nie dość, że wyświechtany, to dramaturgicznie źle rozegrany, bo autorka praktycznie ujawnia to w pierwszej części opowiadania.
Psychologia postaci leży: hrabia jest zgorzkniały i ma posępne oczy, ale zarazem młodzieńcze i pełne ognia. Dziewczyna tak się boi nocy ze starcem, że cały dzień nic nie je (na własnym weselu!), ale potem ochoczo rzuca się na mięcho, mimo że przyczyna strachu nie zniknęła.
Faktograficznie kiepskawo: panna młoda paraduje w koronie, co znaczy, że została wyrwana z wesela przed oczepinami i powinna na nie wrócić.
Prawdopodobieństwo zdarzeń wątpliwe. Podana przyczyna wprowadzenia prawa pierwszej nocy mocno naciągana: w feudalnej Europie za brak dziewictwa nie zabijano, a chłop pańszczyźniany chyba nie miał takiej pozycji, by pogonić świeżo poślubioną małżonkę. A jeśli nawet miał, to wziąwszy pod uwagę, że część panien cnotę jednak do ślubu zachowywała, zaś druga część była przekonująca w twierdzeniu, że straciła ją, przez płot przechodząc, problem byłby marginalny. Plus nie wiadomo, jakim cudem dziesiątki panien, oszczędzonych przez hrabiego, zdołały rzecz zachować w tajemnicy. Może jedna czy druga tego lochu się wystraszyła, ale żeby wszystkie na tyle, by kolejnej pannie młodej nie szepnąć do ucha, że tak naprawdę nic jej nie grozi?
Klasyka zacytuję w kontekście tego opowiadania: "Myślę jednak, że literatura coś więcej."
UsuńSamo istnienie prawa pierwszej nocy jest bardzo wątpliwe.
UsuńCo dla tego tekstu jest bez znaczenia, skoro to fikcja literacka.
UsuńSkoro jest to fikcja literacka, to po co te złośliwości? Ot, takie sobie opowiadanko, mające się nijak do mojej poważniejszej twórczości. Aż dziwne, że autora bloga zjada taka żółć - widocznie żyje tylko wtedy, gdy na kogoś pluje.
UsuńWyrazy współczucia.
To jest kiepska fikcja literacka. Na konkretne zarzuty nie potrafi pani odpowiedzieć inaczej niż ordynarną napaścią na krytyka.
UsuńI nie, nie hejtuję autora, bardziej mi go żal niż mnie złości. Dyskutować z nim merytorycznie też nie mam zamiaru, gdyż mija się to z celem, gdy ma się do czynienia z człowiekiem przekonanym, że pozjadał wszystkie ziemskie rozumy.
OdpowiedzUsuńLepiej milczeć i sprawiać wrażenie, że nie ma się nic do powiedzenia, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości.
UsuńMuszę stwierdzić; żal mi Pana. bardzo żal. Skąd w Panu aż tak mocno zakorzeniona frustracja? Chyba nie czuje się Pan doceniony, spełniony... Widocznie wydanie kilku książek nie przekłada się na popularność. Niestety. I tu chyba tkwi Pana problem. Niczym szaleniec opluwając innych, szuka Pan rozgłosu. Przecież właśnie dzięki temu istnieje szansa, że ktoś zaintrygowany wpisami, blogiem a więc informacjami o Pana twórczości, zechce po nie sięgnąć. Jest Pan -bynajmniej się za takiego uważa i takim przedstawia, człowiekiem światłym, wykształconym, wiec proszę spróbować choć dorównać do własnego mniemania o sobie. Mała uwaga, nic tak nie zabija w człowieku człowieka, jak zbytnia pycha...
OdpowiedzUsuńMaria Długoczewska.
Po nieudolnym zredagowaniu „Obsesji” Marty Grzebuły przerzuciła się pani na psychologię?
Usuń