poniedziałek, 7 października 2013

Pisarz, self-publisher, grafoman

Pokuszę się jeszcze raz o zdefiniowanie pojęcia „pisarz”, bo moja wcześniejsza wypowiedź na ten temat wywołała oburzenie i polemiki niespełnionych twórców.

Pisarza zdefiniowałbym jako osobę, która:
1) potrafi napisać powieść (lub inne dzieło literackie, ale zawężam dla prostoty wywodu);
2) napisze ją;
3) napisany utwór wyda.

Niby definicja prosta, ale tylko drugi punkt jest jednoznaczny. Łatwo rozróżnić między powieścią istniejącą a nieistniejącą czy niedokończoną. Kryterium „potrafi napisać” jest już płynne. Czy powieścią będzie utwór, którego co drugie zdanie zawiera błędy gramatyczne i stylistyczne, z nielogiczną i niespójną, a mówiąc kolokwialnie, nietrzymającą się kupy akcją? Moim zdaniem nie. Powieść, by ją za takową uznać, musi spełniać pewne wymogi warsztatowe.

Wydanie powieści jest oczywistym warunkiem uznania jej autora za pisarza. Nikt nie nazwie pisarzem człowieka, który po napisaniu schował swój utwór do szuflady, choćby to była rzecz na miarę Nobla. Problem w tym, że wskutek zmian w technologii produkcji książki przedefiniowaniu musi ulec pojęcie „wydać powieść”. Do pojawienia się druku cyfrowego za wydanie uważano po prostu wydrukowanie książki. Było to uzasadnione, bo za każdym razem stał za tym zamiar dotarcia z książką do czytelnika. Ponieważ druk nakładów poniżej pewnego progu się nie opłacał, takie wydanie stanowiło dość kosztowne przedsięwzięcie i każdy, kto się na nie decydował, musiał powalczyć choćby o częściowy zwrot wyłożonych pieniędzy. Oczywiście nie mógł na ten zwrot liczyć, jeśli opublikowałby powieść niespełniającą określonych wymogów warsztatowych, więc takie odrzucał. Czyli wydanie książki było jednocześnie potwierdzeniem, że autor spełnia warunek pierwszy.

W tej chwili możliwy jest tani druk minimalnego nakładu, co sprawia, że książkę można drukować w innym celu niż dotarcie z nią do czytelnika. A skoro tak, to utożsamianie druku książki z jej wydaniem przestało być zasadne. Sam autor może sobie wydrukować dziesięć egzemplarzy i rozdać je rodzinie i znajomym. Niewiele to się różni od trzymania maszynopisu w szufladzie i wypożyczania go tejże rodzinie i znajomym. Ale to oczywiście odosobnione przypadki, natomiast na dużą skalę działają firmy, które „wydają książki” za pieniądze autorów, źródłem zysku nie jest jednak sprzedaż książek, tylko różnica między ceną druku a kwotą, jaką musi wysupłać autor. To powoduje, że taka firma nie widzi potrzeby docierania do czytelnika, jakość tekstu zupełnie jej nie interesuje, a więc nie wiemy, czy autor, który za jej pośrednictwem opublikował powieść, spełnia warunek pierwszy.

Luiza Dobrzyńska w polemice ze mną stwierdza, że nie ma różnicy między takimi firmami a normalnym wydawnictwami, bo jedne i drugie kierują się chęcią zysku. Chociaż może niesłusznie napisałem, że w polemice ze mną, bo pani Dobrzyńska zrejterowała po mojej odpowiedzi na jej komentarz i uznała, że polemikę lepiej podjąć tam, gdzie może nie zajrzę. Dobrzyńskiej dzielnie sekunduje jakaś Jola, która stara się mnie zdyskredytować, twierdząc, że po „Niepełnych” (którzy podobno zrobili klapę; ciekawi mnie, skąd pani Jola to wie, i dziwi, że klapa zrobiła ze mnie rozpoznawalnego pisarza) nikt nie chciał wydawać moich książek i sam muszę to robić. Ponieważ ustalenie, że następne dwie książki wydałem w normalnych wydawnictwach, nie powinno nawet osobie ociężałej umysłowo zająć więcej niż pięć minut, jest to świadome, ordynarne kłamstwo. Kłamstwo, które bynajmniej mnie nie dyskredytuje, ale czego pani Jola nie jest w stanie dostrzec. O tym jednak później. Wróćmy do twierdzenia Dobrzyńskiej: jest ono tak samo mądre, jak twierdzenie, że nie ma różnicy między człowiekiem wychodzącym do pracy a kieszonkowcem udającym się do zatłoczonego tramwaju. Obaj idą zarobić.

Dobrzyńska robi długi wykład, że tradycyjne wydawnictwa uległy komercjalizacji. Jakby self-publisherzy pisali prozę wysokoartystyczną i dlatego nie byli przez nie przyjmowani. Tymczasem gros self-publisherów tworzy w gatunkach przez wydawców preferowanych: fantasy, kryminał, tzw. powieść kobieca. Nie więc komercjalizacja jest przeszkodą na drodze do normalnego debiutu, tylko fatalna jakość tekstów. Bo najgorszy chłam wydawany przez normalne wydawnictwa jest na dużo wyższym poziomie niż książki publikowane przez wydawnictwa „ze współfinansowaniem”. Dlatego właśnie, że istnieje selekcja, a utwory, które zostały przyjęte, są redagowane i poddawane korekcie. Wydawnictwa mogą publikować pornografię, ale będzie to pornografia wywołująca podniecenie, pornografia publikowana przez self-publisherów będzie w większości śmieszyć. Poza tym komercjalizacja wcale nie zabiła literatury lepszej, ambitnej. Jakoś nie ma kłopotów, żeby znaleźć książki, które można by nominować do Nike czy Angelusa. I jakoś nie są to książki self-publisherów. Nieprawdą jest też, że książki lepsze i trudniejsze nie mogą się dobrze sprzedać, więc wydawnictwa i z takimi próbują trafić w rynek. Poza tym autorzy tekstów wysokoartystycznych mogą liczyć na niszowe oficyny działające dla idei.

Firma self-publishingowa (przestańmy wreszcie te twory nazywać wydawnictwami, bo to żadne wydawnictwa nie są) ma jedną ideę: zarobić, dając autorowi złudzenie, że jego książka została wydana. Tekst surowy, nakład minimalny, dystrybucja nieistniejąca, promocja pozorowana.

Ponieważ tak to wygląda, uważam, że pojęcia „własnym sumptem” i „self-publishing” przestały się pokrywać. Osoba wydająca własnym sumptem stara się zachować wszystkie wydawnicze standardy: ma przyzwoity tekst (przy czym on jest obiektywnie na przyzwoitym poziomie, a nie w przekonaniu autora), poddaje go zewnętrznej redakcji i korekcie (podczas gdy self-publisherom wydaje się, że sami mogą zredagować swoją książkę, do tego nawet nie wiedzą, co to jest redakcja, i notorycznie nazywają ją korektą), drukuje taki nakład, by książka rzeczywiście zaistniała na rynku. To wszystko dużo kosztuje, więc trzeba spore pieniądze zaryzykować i ciekawe, że grafomani takiego ryzyka nie podejmują. Własnym sumptem wydają lub wydawali pisarze, którzy przeszli weryfikację na normalnej ścieżce wydawniczej: Katarzyna Grochola, Olga Tokarczuk, Monika Szwaja, a z mniej znanych Władysław Zdanowicz. Ja też ją przeszedłem i dlatego zarzuty pani Joli są bez sensu. Nawet gdybym teraz publikował samodzielnie, nie byłoby to sprzeczne z moją opinią, że self-publisherzy to nie pisarze.

Kim w takim razie są? Autorami swoich tekstów i self-publisherami. Tyle. Określenie „self-publisher” jest neutralną informacją, z kim mamy do czynienia. Z człowiekiem, który ma pisarskie ambicje, ale niepotwierdzone umiejętności. Założenie, że wszyscy self-publisherzy są grafomanami, będzie nieuprawnione. Coraz częściej utalentowane osoby idą do firm self-publishingowych ze swoją pierwszą książką. Bo śpieszy im się z debiutem, bo nie odróżniają takiej firmy od normalnego wydawnictwa, bo nie znają kosztów wydania książki i myślą, że współfinansowanie rzeczywiście oznacza „współ”, co daje im przekonanie, że ktoś uznał ich książkę za wystarczająco dobrą, by w nią zainwestować. Ale im ktoś dłużej jest w takiej firmie, tym większe prawdopodobieństwo, że grafoman. Bo jeśli ktoś potrafi pisać, to szybko z niej ucieka. Grupą docelową tego biznesu są grafomani, a co za tym idzie, będą oni stanowić większość autorów takiego „wydawnictwa”.

Co z koronnym argumentem self-publisherów, że pisarzy robią z nich czytelnicy? Bo jeśli ktoś ma czytelników, którzy go cenią, musi być uznawany za pisarza. Zacznijmy od tego, że nakłady książek self-publisherów to 200-300 egzemplarzy. Jeśli się z tego sprzeda pięćdziesiąt, mówimy o bestsellerze. Nie każdy, kto książkę kupił, ją czyta. Czytelników bibliotecznych self-publisherzy nie mają, bo przecież nikt rozsądny nie będzie jechał do Warszawy czy Krakowa, by w Bibliotece Narodowej lub Jagiellońskiej zapoznać się na przykład z dziełem pani Dobrzyńskiej, a w zwykłych bibliotekach jej książek nie ma. Idźmy dalej. Większość czytelników nie formułuje opinii o przeczytanych książkach, więc nie wiemy, czy uznają je za dobre, czy nie. Zostaje grupka osób, które książkę przeczytały i poinformowały, że się nią zachwyciły. To naprawdę za mało, by uznać, że self-publisher ma czytelników, którzy go cenią. Zwłaszcza jeśli obejrzymy sobie skład takiej grupki. Można to prześledzić na przykładzie „Kawalkady” Luizy Dobrzyńskiej. Autorka bloga Książka na każdy dzień uznaje powieść za „dość słabą”. Odpór dają jej w komentarzach Pola Pane, self-publisherka podobnie jak Dobrzyńska, dwa anonimy, które udają różne osoby, ale stawiają ten sam absurdalny zarzut, że blogerka nie przeczytała uważnie książki (treść recenzji jednoznacznie dowodzi czegoś przeciwnego), a przy okazji nie mogą się powstrzymać, by nie zareklamować Fundacji Oscar (albo Oskar, bo fundacja nie może się zdecydować, jaką ma nazwę), która mocno evanartowych autorów promuje, i wreszcie blogerka Claire. Zaglądamy na jej bloga, recenzja rzeczywiście pozytywna, ale nabieramy wątpliwości, czy osoba, która relacjonuje, że połowa planety jest „nieczynna” i że bohaterka chce „osiedlić” Drogę Mleczną, ma jakiekolwiek kwalifikacje do oceny poziomu publikacji. Kontynuujemy poszukiwania. W serwisie Czytajmy polskich autorów „Kawalkadą” urzekającą polszczyzną („Akcja powieści umieszczona w środowisku organicznym powierzchniowo, kulturowo i liczebnie wymusza na ich bohaterach zachowania nietypowe i dotychczas niestosowane”) zachwyca się nie kto inny, jak organicznie i kulturowo powiązany przez swój język z Evanartem autor tegoż „wydawnictwa” Endru Atros. Oprócz Atrosa laurkę „Kawalkadzie” wystawia Marta Grzebuła, również „pisarka” Evanartu.

Jak widać, w słowie „self-publisher” należy akcentować człon „self”. Sami się wydajemy, sami swoje rzeczy czytamy, sami się nimi zachwycamy. Samopisarstwo samowystarczalne.

22 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Pani, innych w tym wątku i wszystkich następnych, którzy podnoszą i podnosić będą nieśmiertelny argument „a ja widziałem/widziałam źle zredagowaną książkę z normalnego wydawnictwa”: czy chcecie dowieść, że redakcja w normalnych wydawnictwach jest na tym samym albo niższym poziomie niż w firmach self-publishingowych? Bo tylko wtedy jest sens przytaczania takiego argumentu.

      Nie mam żadnego sądu na temat twórczości Dobrzyńskiej, bo jej książek nie czytałem. Nigdzie też nie połączyłem jej nazwiska z określeniem „grafomanka”. Mogę żywić podejrzenie, że nią jest (bo którejś tam z kolei książki nie jest w stanie wydać w normalnym wydawnictwie), ale dopóki podejrzenia nie sprawdzę, ograniczam się do stwierdzenia, że jest self-publisherką, a nie pisarką (uzasadnienie takie, jak w poprzednim nawiasie i w całym komentowanym wpisie).

      Usuń
  2. Panie Pawle, ma Pan prawo do własnego zdania, a nie od dziś wiadomo, że "moja racja jest najmojsza". Jednak wszelka krytykę dobrze jest zacząć od siebie - nie jest Pan żadnym autorytetem literackim, żeby wypowiadać się ex cathedra o moich czy jakichkolwiek innych książkach. Nie jest Pan też wielkim artystą, rozrywanym przez wydawnictwa. Za to jest Pan wyjątkowo mało kulturalny i narcystyczny aż strach. Życzę odrobiny pokory, przydała by się Panu.

    Luiza Dobrzyńska

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama pani setki razy pisała recenzje książek, mimo, iże chyba też autorytetem pani nie jest. Krytykę własnej twórczości, z tego co mi wiadomo, zawsze znosiła pani bardzo źle, gorzej niż pan Pollak.

      Usuń
    2. Po raz drugi wypowiada się Pani o cechach mojego charakteru i prawi mi morały. A może zamiast tego raz odniesie się Pani do podnoszonych przeze mnie argumentów? W tym wpisie nie ma żadnej krytyki, jest czysta analiza pojęć „pisarz” i „self-publisher”. Nie wypowiadałem się w nim o Pani książce, tylko analizowałem jej odbiór. Wydaje mi się, że osoba o ambicjach pisarskich powinna rozróżniać, czy tekst dotyczy książki, czy o recenzji.

      Usuń
  3. Witaj Pawle
    Więc jednak zabiorę głos. Nie do końca zgodzę się z opinią, jakoby książki wydane z tzw "współudziałem" są li tylko grafomańskimi gniotami. Wcześniej byłam podobnego zdania, choć jeśli pamiętasz moją walkę o wydanie "Nie każdy jest Rain Manem" sama byłam bliska podjęcia tego ryzyka po kolejnych odmowach tradycyjnych wydawnictw. Otóż rozmawiałam z Anią Klejzerowicz, z panią Grażyną Strumiłowską - grupa Książka zamiast kwiatka. Recenzowali tam różnoraką literaturę i jest prawdą, wiele marnej jakości książek się trafiło ale też wśród tejże grupy powieści były bardzo dobre. Pytanie należałoby zadać inne, mianowicie dlaczego tradycyjny wydawca nie wprowadza do planu wydawniczego książki, która nawet w opinii pisarzy jest warta zachodu.
    Śmiem twierdzić, że bywają sytuacje nader często, kiedy Wydawnictwo X, Y, Z uznaje utwór za mało komercyjny i tyle. Nie zawraca sobie głowy wartością słowa pisanego, tylko licząc zysk nijak nie chce mu wyjść na plus i to w głównej mierze decyduje o desperacji autora i próbie wydania u firm-krzaków.
    Zaryzykuję stwierdzenie - liczę się też z tym, że i ja w oczach niektórych pisarzy mogę uchodzić za grafomana - moja powieść o Cyganach jest napisana w miarę dobrze według mnie, w ocenie zawodowego redaktora bardzo dobrze, a jednak mam problem z wydaniem. Wydawać by się mogło, jeśli ocena jest pozytywna żadna przeszkoda nie powinna zaistnieć, a jednak.
    Nie wydam jej w ramach selfu, ale tylko z jednej przyczyny, bardzo prozaicznej - nie stać mnie na ten luksus.
    Reasumując Pawle w części zgadzam się z Twoją opinią, z pewnymi zastrzeżeniami jednak.
    P.S Kiedyś czytałam fragment powieści debiutanta wydanej przez tradycyjne wydawnictwo. Uśmiałam się po pachy. Pierwsze trzy zdania tekstu i trzykrotne powtórzenie. Kilka wersów niżej zdanie, które dla mnie logiki żadnej nie miało. Podrzuciłam kilku osobom ów fragment jako przykład zerowej redakcji - wszyscy się z moim zdaniem zgodzili. Kilka dni później przeczytałam recenzję jaka to genialna powieść z tej samej książki.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani Aniu
      nigdzie nie jest napisane, że dobrze napisane powieści MUSZĄ być wydane, bo o tym czy wydawca widzi w nim potencjał decyduje osoba, która w to angażuje swoje pieniądze. Notabene to jego decyzja, z której nie musi się przed nikim tłumaczyć. Autor może szukać innego wydawcy lub dać sobie spokój, bez względu czy powieść dotyczy odwiecznego problemu miłości nad rozlewiskiem, budowy domy pod wpływem nieszczęśliwej miłości, czy reminiscencji z okresu II wojny światowej. Jak mawiał mój piszący kolega, Autor jest od pisania, a Wydawca od podejmowania decyzji czy chce to wydać. On także ma prawo do pomyłek w ocenie przesłanych propozycji i na tym właśnie polega życie, więc nie należy się nad sobą użalać ale wziąć się w garść i albo szukać dalej wydawcy, albo pójść na spacer brzegiem morza, bo nikt nie powiedział, że bycie Autorem to fajna i przyjemna rzecz. Co do wpadek - to także ludzka przypadłość, a my nie wiemy, czy ów debiutant/tka miał inne walory które przekonały wydawcę aby w nią/jego zainwestować. Czasami jest tak, że jak się da, to się ma.... i to dotyczy obu płci.

      Usuń
    2. Nie użalam się nad sobą, nie mam powodu. Właśnie rozpoczynam prace z moim wydawnictwem nad II częścią rain mana, obyczaj innego rodzaju chce ode mnie inne duże wydawnictwo. Nie ma powodów do narzekań zwłaszcza, że sprawa mojej "kłopotliwej" powieści wciąż jest w toku. Chodzi o zasadę tylko i wyłącznie. Ktoś mógłby powieszać i na mnie psy bo zniecierpliwienie itd myślę jednak, że nie ma co z góry przekreślać człowieka bo wydaje tu, a nie tam.
      Co do debiutanta, oczywiście, że zdarza się tylko to właśnie zdarzanie jest do wyłapania przez redakcję, a gdzież ona? Tradycyjne wydawnictwo na tego typu wpadki nie powinno sobie pozwalać. To przypadłość selfów - brak korekty, redakcji. Ja ma ogromny problem z interpunkcją i nie wyobrażam sobie, by cokolwiek zostało wypuszczone bez koniecznych poprawek.

      Usuń
    3. Nie twierdziłem, że wszystkie self-publishingowe publikacje to grafomańskie gnioty, tylko że większość. Oczywiście, że wydawnictwa chcą komercji, ale self-publisherzy komercję przecież tworzą. Poza tym stawiasz tezę, której zaprzeczyłaś w działaniu: znalazłaś normalnego wydawcę na trudną książkę (rozważania, co by było, gdybyś nie znalazła, są bezprzedmiotowe, liczą się fakty, a nie hipotetyczne scenariusze). Czyli można. I jestem przekonany, że na tę o Cyganach też znajdziesz. A nawet gdyby Ci się nie udało, nie będzie to dowód na to, że dobrze pisząc, nie da się zaistnieć jako pisarz w normalnym wydawnictwie. Bo różnica między Tobą a self-publisherem jest taka, że Ty nie masz wydawcy na jedną swoją książkę a self-publisher nie ma wydawcy na żadną.

      Usuń
  4. Muszę się zgodzić z panią Anią w jednej kwestii. To, że ktoś wydaje (czy publikuje, jak kto woli) coś co napisał własnym sumptem to jedno. Inną sprawą jest czy to niby poważne wydawnictwo to też nie jest ściema. W końcu to właśnie dla takich wydawnictw najbardziej liczy się zysk. To dlatego właśnie tak ciężko zaistnieć na rynku komuś nowemu, kto tworzy coś niszowego, a s-f jest taką niszą (pomijam fakt, że polskich współczesnych i "uznanych" autorów S-F jest tylu, że na palcach jednej ręki by można policzyć). Obecnie te niby poważne wydawnictwa zajmują się wydawaniem tego co nagryzmolili celebryci, bo się liczy nazwisko. Fakt, że tego nie da się czytać nie ma znaczenia, bo i tak się sprzeda.
    Co do pani Dobrzyńskiej. Nie można jej chyba nazwać grafomanką. Jej powieści mogą się podobać bardziej lub mniej, ale to co Pan pisze jest obraźliwe, tym bardziej, że nie czytał. O poziomie pisarstwa może świadczyć też fakt, iż pani Dobrzyńska zajęła I miejsce w konkursie literackim i nie powinno to podlegać polemice. Rzeczona "Kawalkada" jest kontynuacją nagrodzonej "Duszy".
    Dlatego proszę by nie opierał się Pan na sądach innych i dyskredytował twórczość innych poza Panem tylko sam postarał się przeczytać coś, co Pan tak zażarcie krytykuje. Sytuacja bowiem zawsze może się odwrócić i to Pana teksty mogą być "zjechane na funty" bez zapoznania się z nimi. Chyba, że jest to wyraźny przejaw zawiści i chęć zdyskredytowania konkurencji.
    Ocena "Kawalkady" przez autorkę bloga "Książka na każdy dzień" wcale nie jest tak nieprzychylna jak Pan to pisze. W ocenie swojej stwierdziła, że miło spędziła ona czas z tą książką i jak na nasze standardy nie jest zła. Przynajmniej tę książkę przeczytała w przeciwieństwie do Pana. Wobec tego, jak nakazuje logika, ma prawo do wypowiedzi na ten temat, w przeciwieństwie do tych co nie czytali.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli się udaje nowego komentatora, nie należy zamieszczać w komentarzu wszystkich tez wygłoszonych wcześniej pod nazwiskiem, nie należy robić tych samych błędów językowych i nie należy popisywać się większą wiedzą, niż ma przeciętny czytelnik.
      Co do meritum, proszę o wskazanie w tekście wpisu passusów:
      a) obrażających panią Dobrzyńską,
      b) krytykujących (zażarcie) „Kawalkadę”.
      Opinia blogerki została zacytowana, a nie zreferowana, a skoro recenzja jest pozytywna, dlaczego polemizują z nią zwolennicy książki?
      Ów konkurs, o którym mowa, to nie konkurs, tylko płatna reklama konkurs udająca.

      Usuń
    2. Jak Pan pije do mnie, to proszę sprawdzić teraz kto tu kogo udaje. Skasowałam swój komentarz, bo jeśli zabieram głos w internetowych dyskusjach a zabieram rzadko, to tam gdzie ludzie ze sobą kulturalnie rozmawiają a nie gdzie gospodarz wirtulanie bije w twarz. Tu nie jest moje miejsce PS Lubi Pan wytykać błędy zatem proszę się pobawid w korektora bo dla pańskiej satysfakcji (dzikiej) nie stusuję interpunkcji

      Usuń
    3. Nie, nie piję do Pani. A skoro jest Pani przewrażliwiona, to przed zamieszczeniem komentarza proszę sprawdzać, czy nie powtarza Pani argumentu, który w dyskusji padł już trzy razy i którego bezsensowność została wykazana.

      Usuń
  5. Sama prawda, Panie Pawle. Proszę czyścić dalej!

    OdpowiedzUsuń
  6. Panie Pawle, z całym szacunkiem do Pana - mówi Pan prawdę, nie posiadam żadnych kwalifikacji do oceny publikacji. Na moim blogu nie znajdzie Pan jednak ani jednego słowa o tym, jakobym miała je posiadać. Moje recenzje są formą czysto hobbystyczną i uważam, że zarzuty, jakie Pan kieruje, są bezpodstawne. Piszę w swoich recenzjach to, co myślę.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę nie brać tego do siebie. Pani jako czytelniczka i blogerka nie musi być fachową recenzentką. Chciałem jedynie pokazać, że self-publisherzy na podstawie takich jednostkowych, niefachowych opinii nie mogą twierdzić, że ich pisarstwo zostało docenione przez czytelników.

      Usuń
    2. Rozumiem.
      I dziękuję za odpowiedź.

      Usuń
    3. "self-publisherzy na podstawie takich jednostkowych, niefachowych opinii nie mogą twierdzić, że ich pisarstwo zostało docenione przez czytelników"

      A pani wyżej to nie czytelniczka? Gubisz się pan w zeznaniach...

      Usuń
  7. Przydałaby się Pani Dobrzyńskiej znajomość poprawnej ortografii.

    Magdalena M
    Tłumaczka
    Szwecja

    OdpowiedzUsuń
  8. Nie zgodzę się tak do końca... Warto odstraszyć grafomanów, ale nawet taki self może wysupłać kilka złociszy i zwyczajnie opłacić redakcję oraz korektę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dobrze, niech opłacają. Taki np. Aleksander Sowa miewa ciekawe pomysły, ale czytać się tego nie da, bo pisze niechlujnie.

      Usuń
    2. Tekst musi być na określonym poziomie, żeby się w ogóle do redakcji nadawał.

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.