Patrzę na sondaże i oczom własnym nie wierzę, Tusk odszedł, Kopacz przyszła, i Platformie urosło. Czy któraś z pustych obietnic PO została w ten sposób zrealizowana? Czy nastąpiła obniżka podatków? Czy zostały skrócone o jedną trzecią postępowania sądowe? Czy weszła ustawa o in vitro? Czy objęto rolników podatkiem? Przecież nie. Czy Kopacz zapowiedziała, że którąś z tych obietnic zrealizuje? Ależ skąd. Więc jak można być tak durnym, by przepraszać się z Platformą, dlatego że premier inaczej się nazywa i zmienił płeć? Ale może źle interpretuję ten wzrost i do Platformy wcale nie wracają rozczarowani liberalni wyborcy, tylko napływają nowi, którym Tusk rzucił kiełbasę przed swoim wyjazdem do Brukseli. Nagle się okazało, że rząd ma sporo pieniędzy do rozdania. Najwyraźniej kryzys się skończył, kryzys, który do Polski nie dotarł, bo byliśmy zieloną wyspą, ale przez który Platforma podniosła podatki i który np. od blisko dziesięciu lat uniemożliwia zrewaloryzowanie tłumaczom przysięgłym stawek (wiem, że kryzys trwa krócej, ale rząd się tak, nomen omen, tłumaczy), Tuskowi zleciała z nieba mamona i postanowił kupić sobie wyborców. Niestety, mojego głosu Tusk ani Kopacz nie chcą kupić. Nie, to nie. W takim razie idę głosować na PiS. Miałem to zrobić dopiero w przyszłych wyborach parlamentarnych, ale skoro rząd postanowił realizować program opozycji, to chcę dać wyraz swojemu przekonaniu, że program opozycji winna realizować opozycja.
Tusk z Platformą są bezczelni, bo w zasadzie bez ogródek mówią swoim pierwotnym wyborcom: wy na nas i tak zagłosujecie, bo boicie się PiS-u, więc my będziemy mieli was gdzieś i waszym kosztem będziemy dbali o wyborców Kaczyńskiego. Ta strategia przeszła w poprzednich wyborach i najwyraźniej ma szansę przejść w następnych. Tyle że w ten sposób liberalni wyborcy będą podtrzymywać fikcję, że mają jakiegoś politycznego reprezentanta. Gdyby od PO się odwrócili, zostawiając jej głosy tylko PiS-owskiego elektoratu, którego interesy PO de facto reprezentuje, PO by padła, a na jej gruzach powstałaby partia rzeczywiście modernizująca Polskę, rzeczywiście dbająca o neutralność światopoglądową państwa, rzeczywiście stwarzająca przestrzeń do działania dla ludzi zaradnych i aktywnych.
Tak więc w wyborach do sejmiku województwa mój głos idzie na PiS. W wyborach do rady miejskiej nie będę głosował. Nie głosuję, odkąd odkryłem, że rada kompletnie nie jest zainteresowana egzekwowaniem uchwał, które podejmuje. Otóż rajcy uchwalili zakaz puszczania psów luzem na terenach miejskich parków. Zakaz bardzo mi się podoba, bo uprawiam jogging i czuję się nieswojo, kiedy podbiega do mnie obcy pies, a jak jeszcze ujada, to zwyczajnie się boję. Niestety, właściciele psów to, nazywając rzecz po imieniu, hołota, która nie zamierza respektować żadnych przepisów, więc zwróciłem się z prośbą do straży miejskiej o pojawianie się tam, gdzie biegam, bo biega też tam cała masa kundli, a straż miejska jest od tego, by wymierzać mandaty, jeśli kundel nie jest na smyczy. Dostałem odpowiedź, która, jeśli zajrzało się pod grzeczną formę i odcedziło wodę, w treści sprowadzała się do stwierdzenia: „Wisi nam to, nigdzie nie będziemy łazić”. Napisałem zatem do prezydenta miasta, który strażników nadzoruje, by przypilnował, żeby ci raczyli wykonywać swoją obowiązki. Prezydent odpisał mi, że strażnicy bardzo aktywnie walczą z nieprzestrzegającymi przepisów właścicielami psów, a na dowód podał, że przez rok wymierzyli bodajże sto siedemdziesiąt mandatów. Muszę powiedzieć, że nic mnie u rządzących nie wkurza równie mocno, jak kryjące się za takimi argumentami przekonanie, że obywatel to debil, który nie umie liczyć ani logicznie myśleć. Sto siedemdziesiąt mandatów na rok oznacza jeden na dwa dni. Tymczasem wystarczy przejść się wałem nadodrzańskim, żeby w ciągu pół godziny spotkać dziesięć osób łamiących przepisy, a zatem przy „intensywnym ściganiu” sto siedemdziesiąt mandatów strażnicy wystawiliby w ciągu jednego dnia. Do tego dochodziła okoliczność, że doskonale wiedziałem, że mandaty straż wystawia nie z własnej inicjatywy, lecz dopiero po skargach, bo sam złożyłem skargę na jedną panią, do której nie docierało, że nie życzę sobie, by jej kundel doskakiwał do mnie ujadając, kiedy biegnę. W końcu zgłosiłem to strażnikom i dopiero wtedy ukarali ją mandatem. To znaczy, nie od razu. Najpierw musiałem im wskazać, gdzie pani mieszka, bo do wezwania przyjeżdżali na przykład po półtorej godziny i bezradnie rozkładali ręce, że nie wiedzą, kogo ścigać. Ponieważ prezydent leciał sobie w kulki, napisałem do rady miejskiej, która z kolei nadzoruje prezydenta, by przypilnowała, żeby ten raczył wykonywać swoje obowiązki, a do nich należy pilnowanie, czy ze swoich obowiązków wywiązuje się straż miejska. Dostałem odpowiedź, że w sprawie nic się nie da zrobić, bo ciężko złapać srającego psa na gorącym uczynku, a kiedy gówno ostygnie, to trudno ustalić, kto je zostawił. Chociaż widywałem już strażników, którzy tak odwracali głowy, by przypadkiem nie zobaczyć, że pies wali na chodnik, a właściciel nie ma zamiaru sprzątać, nie wdałem się w polemikę, gdyż nie zasrywania miasta przez kundle dotyczyła moja skarga. I to właśnie panom i paniom rajcom napisałem, że moje pisma dotyczą nie uchwały o sprzątaniu, tylko o nakazie wyprowadzania psów na smyczy. Dostałem ponownie odpowiedź, że ciężko złapać srającego psa itd. Radni udawali, że wskazywana przez mnie uchwała nie istnieje, nie mówiąc o tym, żeby chcieli cokolwiek zrobić, by ją egzekwowano. A skoro tak, to pojawiało się pytanie, po co w ogóle ją podjęli. Żeby mieć poczucie, że na diety zarobili? No to beze mnie. Nie widzę powodu, bym swoim głosem dawał ciepłe posadki ludziom, którzy mnie lekceważą i zajmują się uchwalaniem przepisów, z góry zakładając, że będą one martwe.
Został jeszcze prezydent i tutaj idę głosować na kandydata bez szans, żeby Rafał Dutkiewicz miał mniejszy procent, bo kwestią nie jest, kto wygra (sondaże dają Dutkiewiczowi miażdżącą przewagę), tylko jakie dotychczasowy prezydent będzie miał poparcie. I szczerze powiem, że nie rozumiem, jakim cudem zwycięstwo w kieszeni ma polityk, który na krytykę, że Łódź ma znacznie większy budżet obywatelski niż Wrocław, arogancko oświadcza mieszkańcom, że jak im się nie podoba, to mogą wyprowadzić się do Łodzi, który wyrzuca sześć milionów złotych na zdjęcia Marilyn Monroe, który nic nie zrobił, żeby miasto nie było zasrane przez psy (jeśli się nie chce egzekwować przepisów, to można zlecić komuś sprzątanie, jak to ma miejsce np. w Berlinie). I dzięki temu Wrocław będzie zasraną Europejską Stolicą Kultury, bo prymityw prezydent nie rozumie, że do teatru nie wchodzi się w butach obsmarowanych gównem. O wjeżdżaniu służbowym samochodem pod tramwaj w czasie prywatnej eskapady i wciskaniu mieszkańcom kitu, że wracał od biskupa, choć ptaszki ćwierkają, że wycieczka była związana z aktywnością, której akurat biskupi nie pochwalają, nie wspomnę. Swoją drogą to kuriozalne: przedstawiciel władzy publicznej w kraju konstytucyjnie neutralnym światopoglądowo uważa, że usprawiedliwia go wyjaśnienie, że służbowym samochodem pojechał złożyć nad ranem życzenia świąteczne katolickiemu biskupowi.
Wyszło więcej o uciążliwych właścicielach psów (do samych psów nic nie mam) niż o polityce, ale to dlatego, że mój kontakt z nią jest ograniczony, bo przestałem oglądać polską telewizję. Kiedy kot obluzował mi kabel doprowadzający polskie programy, zauważyłem to dopiero wtedy, gdy chciałem obejrzeć mecz ze Szkocją. Do pierwszej bramki dla Szkotów, bo nie byłem naiwny i nie uwierzyłem, że zwycięstwo z Niemcami to było coś więcej niż gigantyczny fuks. Przypadkiem zresztą tego fuksa obejrzałem. Wróciłem do domu z otwarcia biblioteki w wiosce o nazwie Potasznia, które to wydarzenie miałem uświetniać swoją osobą, ale jako mało ważny uświetniający uświetniałem pod innym imieniem, bo pani, która przemawiała na otwarciu, nie uznała za stosowne sprawdzić albo zapamiętać, jak mam na imię – i włączyłem telewizor, żeby zobaczyć, jaki jest wynik. Akurat trafiłem na bramkę, więc zacząłem oglądać, czekając, aż Niemcy wyrównają. Niestety, „Czesny”, jak nazwisko naszego bramkarza wymawiał niemiecki komentator, cały czas im przeszkadzał, a potem nastąpił cud, przy którym wskrzeszenie Łazarza to był pikuś, i nasi strzelili drugiego gola. Ale w meczu ze Szkocją niemal wszystko wróciło do normy, a typuję, że do pełnej wróci w Gruzji, gdzie nam nakopią, i tak skończą się rojenia o awansie. Znowu będzie odbywało się pozbawione sensu liczenie, że jak wygramy wszystkie pozostałe mecze, to awansujemy, pod warunkiem, że Gibraltar zremisuje z Niemcami, a Szkocja wygra dwanaście do zera z Irlandią. Tę swoją opinię opieram nie tylko na przeszłych doświadczeniach, ale i na wypowiedzi Zbigniewa Bońka (obok Tomaszewskiego drugi człowiek w Polsce, który rzeczywiście zna się na futbolu), że Polacy nigdy nie będą w stanie tak prowadzić ataku pozycyjnego jak Niemcy czy Hiszpanie. A śmiem twierdzić, że kontrą to można raz na jakiś czas cudem wygrać mecz z dużo lepszym przeciwnikiem, a nie regularnie odnosić zwycięstwa nad równorzędnymi czy trochę słabszymi.
Ponieważ oglądam telewizję niemiecką, a nie polską, trochę żyję w tamtej rzeczywistości i dotarło do mnie, że Niemcy dyskutują, czy rzeczywiście zasadne jest karanie współżyjącego ze sobą rodzeństwa, jeśli odbywa się to za zgodą obojga i jeśli nie planują mieć dzieci. Taka dyskusja zamarzyła się profesorowi Janowi Hartmanowi w Polsce, o czym obwieścił na swoim blogu. Filozof najwyraźniej uznał, że skoro Polska sąsiaduje z Niemcami, jest razem z nimi w Unii Europejskiej i wykazała swoją wyższość w najważniejszej dyscyplinie sportu, to nie ma powodu, by Polacy nie potrafili ze sobą rozmawiać w równie cywilizowany sposób jak Niemcy. I dość boleśnie przekonał się, że mentalnie tkwimy w średniowieczu, że jesteśmy państwem de facto wyznaniowym (gdyby słyszał wyjaśnienia Dutkiewicza po rozbiciu służbowego samochodu, wiedziałby to wcześniej): został wyrzucony z Twojego Ruchu (gratuluję hipokryzji, panie Palikot), usunięty z komisji etyki przy ministrze zdrowia, znieważony przez „Wprost”, które zasugerowało, że chce sypiać z własną córką, zwyzywany w internecie od zboczeńców, żydów, pedofilów czy jakie tam jeszcze epitety „kulturalnym” obrońcom katolickiej etyki przyszły do głowy. Niemcy mogą dyskutować, czy jest sens utrzymywać religijnie motywowane przepisy, Duńczycy mogą dyskutować, ale Polacy nie, bo Polacy stoją moralnie wyżej od tych zdegenerowanych narodów. Tylko organicznie są niezdolni do skutecznego prowadzenia ataku pozycyjnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.