środa, 16 lipca 2014

Rybka piła wali konika

Fragment z „Underdoga”, omawiany w poniedziałkowym wpisie, przypomniał mi, że krytykę tłumaczenia tej powieści, po usunięciu ze swojej strony, miałem zamieścić na blogu, by wisiała ku przestrodze wszystkim fuszerom, którzy uważają, że tłumaczenie literatury to jest coś, co spokojnie można robić na kolanie, nie mając po temu żadnych kwalifikacji. A zatem jeszcze raz legendarny już tekst:

„Underdog” jest powieścią wspaniałą. Świetną, rewelacyjną, i takie przymiotniki można mnożyć. Torbjörn Flygt opowiedział o dojrzewaniu chłopaka ze szwedzkiego blokowiska lat siedemdziesiątych z perspektywy człowieka 37-letniego, który jednak nie zapomniał i nie zafałszował swoich ówczesnych odczuć. Powieści o pierwszym papierosie, pierwszej wódce, pierwszej dziewczynie powstało wiele, ale Flygt napisał swoją takim stylem, że chłonie się ją, jakby była pierwszą o tej tematyce. Nie bez kozery dostała w 2001 r. Augustpriset, odpowiednik polskiej Nike, choć jakby z bardziej obiektywnym jury.

Można by się ucieszyć, że ta książka ukazała się po polsku, zwłaszcza że szwedzkie blokowisko pod wieloma względami, co zaskakujące, przypomina polskie, gdyby nie fakt, że została zarżnięta przez (pseudo)tłumaczkę Elżbietę Jasińską-Brunnberg. Trupa na widok publiczny, nie sprawdziwszy pulsu, wystawiło gdańskie wydawnictwo słowo/obraz terytoria.

Już na pierwszych stronach czytelnika zaskakuje dziwaczna interpunkcja. Pierwszemu nasuwającemu się wyjaśnieniu, że tłumaczka usiłuje w ten (nieudolny) sposób oddać specyficzny styl Flygta, przeczy spojrzenie na oryginał. Elżbieta Jasińska-Brunnberg kopiuje po prostu szwedzką interpunkcję, całkowicie odmienną od polskiej, nie zapamiętała nawet ze szkoły podstawowej, że w języku polskim przecinki stawiamy przed „że” i „który”. Korektorka bez problemu wyłapałaby te błędy, ale mimo że jej nazwisko widnieje na stronie redakcyjnej, najwyraźniej nigdy nie miała tekstu przed oczami. Podobnie redaktorka, bo sporo błędów popełnionych przez tłumaczkę poprawiłby każdy redaktor, nawet nieznający szwedzkiego i pracujący na ciężkim kacu.

I tak na stronie 14 Johan, główny bohater, wyciąga z akwarium rybki, żeby dokuczyć swojej siostrze Monice. Między innymi wyciąga mieczyka. W polskiej wersji mieczyk zamienia się w „rybkę piłę”. Ryba piła osiąga do sześciu metrów długości, więc nawet jak przyjmiemy, że „rybka piła” jest odpowiednio mniejsza, to jako żywo do akwarium się nie zmieści. Na stronie 113 Johan uśmierca rybki, karmiąc je grochem, w tym już nie „rybkę piłę”, lecz rybę piłę. Nie dowiadujemy się, skąd ta zmiana (może „rybka piła” przez te 99 stron zjadła inne rybki i urosła?). Mieczyk ma w języku szwedzkim taki sam źródłosłów jak w polskim (od „miecza”), więc gdyby tłumaczka pomyliła go z miecznikiem (inna nazwa orki), mechanizm błędu byłby zrozumiały, a tak trzeba przyjąć, że zamiast tracić czas na poszukiwania w słownikach, encyklopediach i internecie, po prostu wzięła odpowiednik z sufitu. Wykazując się do tego wyjątkową ignorancją, bo wiedza, że ryba piła nie jest akwariową rybką, nie stanowi tajemnej wiedzy ichtiologów.

Pomoc sufitu nie była tłumaczce potrzebna przy tak zwanych fałszywych przyjaciołach. Są to słowa, które brzmią podobnie w dwóch językach, ale znaczą co innego. Elżbieta Jasińska-Brunnberg o takim zjawisku nie słyszała, więc tłumaczy alternativ (możliwości) jako „alternatywy” (str. 7) – że nie chodzi o alternatywy 4, informuje nas na str. 277: „trzy alternatywy skłóciły partie polityczne” – sjal (chusta) jako „szal”, a banderoll (transparent) jako „banderola” i w efekcie Monika ze swoją koleżanką Hanne demonstrują przeciwko dyktaturze chilijskiej ubrane w palestyńskie szale z banderolami w rękach (str. 103), co musiało stanowić fantastyczny widok.

Tłumaczka pozostaje zresztą często wierna językowi szwedzkiemu, czemu zawdzięczamy w polskim przekładzie tak piękne konstrukcje jak: „oglądaliśmy z niej widok” (str. 74), „ma źle dopasowane ramię do użytku w fabryce” (str. 192) czy „ona poznała tam jednego chłopaka” (str. 232). Innym przykładem „wiernego” tłumaczenia jest wykorzystywanie pierwszego odpowiednika w słowniku, i tak: „MFF (...) wysyła połowę drużyny do reprezentacji” (str. 28) zamiast „daje”, „przejęła komendę nad rozmową” (str. 67) zamiast „przejęła inicjatywę” albo „bryluje w rozmowie”, „wyprodukowałem rurkę z pustej w środku poprzeczki od wieszaka” (str. 106) zamiast „zrobiłem”, „po raz drugi zawiedziona przez tego samego mężczyznę” (str. 194) zamiast „zdradzona” lub „zostawiona”.

Elżbieta Jasińska-Brunnberg, ortodoksyjnie wierna na poziomie słowa, staje się heretyczką, gdy w grę wchodzą większe fragmenty. Kiedy chłopcy zastają przed sklepem Porfyra, osiedlowego zboczeńca, w polskim przekładzie odważają się na „głośne westchnięcia za jego plecami, wulgarne odgłosy jak chrząkanie prosiaków, Porfyr ucieka do sklepu. Świnia” (str. 110). Czyli chłopcy naśladowali prosiaki, a że Porfyr jest świnia, zawstydził się i uciekł do sklepu. Logiczne? Logiczne. Życiowe? Niezupełnie, bo autor opisał inną sytuację: „odważamy się na głośne jęki za jego plecami, wulgarne dyszenie, brzmi to bardziej jak chrząkanie prosiaków, ale co tam, Porfyr ucieka do sklepu. Świnia”.

Fragmenty, powiedzmy, erotyczne w ogóle sprawiają tłumaczce kłopoty. Pewną popularną, acz intymną czynność chłopcy nazywają w jej wersji „waleniem konika” (str. 25). Może Elżbieta Jasińska-Brunnberg doszła do wniosku, że jak chłopcy mają małe penisy, to walą właśnie konika? Do tej części ciała tłumaczka generalnie nie ma szczęścia. W scenie wymuszenia pieniędzy łobuz opierającemu się koledze grozi: „Jak nie będziesz współpracował to skopię cię tak aż ci żywica popłynie!” (str. 175/176, interpunkcja podwójnie oryginalna). Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg nie zastanowił poetycki język początkującego bandyty, a powinien, bo w oryginale groźba brzmi „skopię cię tak, że ci kutas odleci”. Tłumaczka pomyliła słowo kåda (żywica) ze slangowym kådd (kutas).

Kolejnym błędem są liczne nieuzasadnione opuszczenia. Na przykład na stronie 300 tłumaczka pomija fragment charakterystyki klasowej piękności. Pomija również grę słów, ale zostawia nawiązania do niej, przez co polski tekst staje się mało zrozumiały (str. 54, 75). W scenie spotkania Johana z ojcem ten ostatni mówi: „Jak się widzieliśmy ostatnio byłeś taki”. Potem „pokazuje dwadzieścia centymetrów” (str. 75, interpunkcja podwójnie oryginalna). Elżbieta Jasińska-Brunnberg nie ujawnia nam, czego dwadzieścia centymetrów pokazuje (może konika?). W oryginale jest to długość odpowiadająca ośmiocalowemu gwoździowi. Nie bez kozery, bo ojciec Johana handluje materiałami budowlanymi i narrator go w ten sposób charakteryzuje.

Imponująca jest wiedza sportowa Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg. Chłopcy grający w piłkę na podwórku stosują „tackling”, a nie grę ciałem (str. 19) i krzyczą „offside” zamiast „spalony”, a piłka wypada oczywiście na „out” (str.21); w USA uprawia się sport zwany amerykańską piłką nożną (str. 304), bo to przecież amerykański fotboll, a Malmö FF pokonuje Wisłę Kraków w Mistrzostwach Europy (str. 253), gdy tymczasem kluby toczyły rozgrywki w Pucharze Europy.

Pierwszy raz nazwa „MFF” pojawia się na stronie 28, w takiej właśnie, nierozwiniętej formie. A szkoda, bo była doskonała okazja, żeby poinformować polskiego czytelnika, gdzie toczy się akcja powieści. Nazwy ulic czy dzielnic nic polskiemu czytelnikowi nie mówią. Nazwa miasta jest wprawdzie wcześniej (str. 8) w nazwie fabryki, w której pracuje mama Johana, ale tłumaczka ją pominęła. Nazwy MFF Elżbieta Jasińska-Brunnberg nie rozwija, bo i po co, każdy wie, że to Malmö FF. Natomiast nie każdy wie, że Puchar Davisa rozgrywany jest w tenisie i tę informację tłumaczka dodaje (str. 103), bo w oryginale próżno szukać wyjaśnienia.

Konia z rzędem temu, kto na podstawie polskiej wersji zrekonstruuje szkolną karierę rodzeństwa Kraftów. Na stronie 42 dowiadujemy się, że Monika chodzi do gimnazjum. W oryginale jest to högstadiet, czyli 7-9 klasa podstawówki. Wziąwszy jednak pod uwagę, że wiekowo odpowiada to polskiemu gimnazjum, a na dodatek z tekstu powieści wynika, że owo högstadiet mieści się w innym budynku, tłumaczenie należy uznać za dobre. Szkopuł w tym, że na stronie 102 Monika nadal chodzi do gimnazjum, gdy w szwedzkim oryginale jest to już gymnasiet, czyli liceum. Tłumaczka nie zwraca uwagi na tę różnicę, nawet gdy ma ją na jednej stronie (299). Johan opisuje, jak zmienił swoje zachowanie po rozpoczęciu gimnazjum (liceum), bo przyrzekł to sobie jeszcze w gimnazjum (ostatnich klasach szkoły podstawowej).

Elżbieta Jasińska-Brunnberg jest tłumaczką nie tylko nieudolną, lecz także niechlujną. Lasse wjeżdża windą nie na siódme piętro, tylko na siedemnaste (str. 12), ojciec Janisa ma koszulę rozpiętą do pępka, a nie zapiętą pod szyją (str. 13), Rolle umie po rosyjsku tylko cztery pierwsze wersy Międzynarodówki, a nie całe cztery strofy (str. 54), hokejowe treningi Bernta mają zacząć się dopiero po Trzech Króli, gdy tymczasem, zdaniem tłumaczki, trwają już od Wszystkich Świętych (str. 67), Monika z Annelie nie jedzą zielonych kiwi (str. 294), tylko piją wino zrobione z tych owoców, i tak dalej.

Wystarczy otworzyć niemal dowolny akapit, by natknąć się na fatalną polszczyznę. Całe fragmenty są przetłumaczone tak bełkotliwie, że stają się niezrozumiałe. „Robimy jeszcze jeden obchód przed zamknięciem” (str. 231) ma oznaczać „przyjeżdżamy jeszcze raz [do sklepu]”. Bohaterowie, mówiący u Flygta soczystym, żywym, zróżnicowanym językiem, w wersji Elżbiety Jasińskiej-Brunnberg posługują się drętwą mową ze scenariusza telenoweli. „Moniko, ależ gratulacje!” (str. 233) jest spontanicznym okrzykiem radości matki, że córka dostała się na medycynę. Co rusz natykamy się na przekłamania w stosunku do oryginału, rażące błędy (wymienione nie są oczywiście wszystkimi, pełna lista byłaby nader obszerna) powodują, że człowiek ma ochotę, tak jak bohaterowie, kupić „sześć paczek piwa” (sześciopak! pani Jasińska, sześciopak!) i urżnąć się z rozpaczy.

Zastanawia też lekceważenie czytelnika przez, zdawałoby się, renomowane wydawnictwo słowo/obraz terytoria. Nie wydało ono szwedzkiego tytułu przypadkowo, czyni to programowo w serii „Terytoria Skandynawii”. Tymczasem przekład tak ważnej pozycji zleciło tłumaczce, której kwalifikacji w ogóle nie sprawdziło – dowolna próbka tekstu pokazałaby, że Elżbieta Jasińska-Brunnberg do tłumaczenia „Underdoga” nadaje się jak Pigmej do budowy igloo – i skopany przekład (tak że aż żywica płynie) bez redakcji i korekty udostępniło czytelnikom.

Druga część, napisana po oryginalnej reakcji na tę krytykę, tutaj.

6 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy tekst. Miło go było sobie przypomnieć. Lubię Twoją polszczyznę za lekkość pióra i ciekawe porównania.

    Mam jedno pytanie, bo kiedyś wrzuciłem pytanie o rzeczone słówko "kådd" na forum szwedzkiej Polonii (o tu: http://www.poloniainfo.se/forum/temat.php?temat=36731) i nikt go nie znał. Na ile popularne jest to słowo? Czy może jest już dziś nieużywane? A może tylko w części kraju?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i za potocyzmy.

      Usuń
    2. "Kådd" to jest chyba rzeczywiście slang lat 70., dzisiaj praktycznie nieużywany. Słowniki podają też wersję "kodd", która pierwotnie oznaczała "jądro".

      Usuń
    3. Ok, dziękuję :)

      Usuń
  2. Wierzyć się nie chce, że ktoś zrobił te wszystkie błedy pracując jako zawodowy tłumacz i jeszcze mu za to zapłacono! I to błedy takiego kalibru! Możnaby w sumie zlecić teraz wszystkie tłumaczenia Google Translatorowi, wyjdzie taka sama jakość, a ile taniej... A to chyba ma znaczenie dla słowo/obraz terytoria, skoro niedawno ogłosili upadłość. No to i na korekcie trzeba zaoszczędzić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żeby było śmieszniej, za to kancerowanie ich literatury zapłacili sami Szwedzi, bo dali dotację na przekład.

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.