Na blogach książkowych trwa(ła) zabawa pod hasłem „Jakim jestem czytelnikiem”, więc się do niej włączam, jak zwykle spóźniony i jak zwykle sam się nominując, bo ja jestem taka Zosia Samosia.
Ponieważ preferuję czytanie w pomieszczeniach ogrodzonych sufitem i ścianami, można powiedzieć, że jestem czytelnikiem klatkowym. Wziąć koc i położyć się z książką na trawie jest dla mnie mniej więcej taką samą atrakcją jak wizyta u dentysty (do samej trawy wprawdzie nic nie mam, ale do jej mieszkańców to i owo). Natomiast jeśli już trafię na taką plażę w celach rekreacyjnych, to kiedy nie pływam, oczywiście czytam. Zawsze mam książkę przy sobie i stojąc w kolejce czy lecąc samolotem, czas, który normalnie by się zmarnował, przeznaczam na czytanie.
Od najmłodszych lat zapisuję przeczytane książki. Bardzo długo nie miałem świadomości, że inni też tak robią, i uchodziłem w swoich oczach z tego powodu za straszliwego dziwaka. Ponieważ nikomu się nie przyznawałem, żeby nie ujawnić, że jestem dziwakiem, dopiero na studiach zgadałem się z jedną z koleżanek, że ona też zapisuje. Uznałem ją za straszliwą dziwaczkę :-) Ponieważ jestem takim dziwakiem, który nie tylko zapisuje, lecz także te zapiski przechowuje, okazały się one mieć bardzo praktyczne zastosowanie. Ostatnio postanowiłem doczytać książki Forsytha, po które wcześniej nie sięgnąłem, i bez tej listy w życiu bym nie ustalił, jakie to są.
No właśnie, jestem czytelnikiem wiernym autorowi. Jeśli pisarz mnie zachwyci, sięgam po jego następne książki, chyba że którąś kolejną bardzo mocno się rozczaruję. Za to zbyt łatwo się zrażam. Jeśli autor mi nie podejdzie, nie daję mu drugiej szansy, a powinienem. „Rebeliantka o zmarzniętych stopach” Johanny Nilsson, którą to powieścią tak się zachwyciłem, że ją przełożyłem, moim znajomym niespecjalnie przypadła do gustu. W związku z tym nie podsuwałem im „Sztuki bycia Elą”, a kiedy przyjaciółka poprosiła mnie o tę książkę, zdziwiłem się, że chce ją czytać, skoro „Rebeliantka” się jej nie podobała. Usłyszałem „ja tak łatwo się nie zrażam” i to jest właściwe podejście, bo „Sztuka” okazała się jedną z ważniejszych książek w jej życiu.
Skoro tłumaczę z obcych języków, to i w tych językach czytam. Kiedyś więcej po szwedzku, teraz po niemiecku, co jest uwarunkowane dostępem do książek. Z niemieckim było tak, że drugą książkę w tym języku czytałem w trakcie tłumaczenia :-) Kiedyś było mi obojętne, czy powieść szwedzkiego lub niemieckiego autora czytam w oryginale czy w przekładzie, ale odkąd z własnej praktyki dowiedziałem się, jak wygląda tłumaczenie literatury w polskich wydawnictwach, starannie unikam przekładów. Żeby swobodnie czytać beletrystykę w obcym języku, trzeba najpierw przez parę książek przebić się ze słownikiem w ręku i zabrakło mi samozaparcia, żeby uzyskać tę umiejętność w języku angielskim. Parę lat temu przebijałem się przez „Fatherland” Harrisa, po stu stronach poddałem się, kupiłem sobie na Allegro polską wersję, ale kiedy przesyłka doszła, wziąłem się na ambit, że jednak skończę po angielsku. Jestem obecnie na… setnej stronie.
Teraz na Allegro już raczej nie kupuję, zwłaszcza w przypadku polskich autorów staram się nabywać książki nowe, żeby koledzy po piórze coś z tego mieli. Ale omijam przy tym z dala pewną dużą sieć, uznając działalność tej firmy za szkodliwą dla rynku książki. Z bibliotekami pożegnałem się już dawno, nie znoszę czytać, mając wyznaczony termin na skończenie powieści. Okazyjnie pożyczam coś od znajomych, ale generalnie wolę mieć książki na własność. Z tym że swoje chętnie pożyczam, niezbyt przejmując się tym, że nie zawsze do mnie wracają. Zamiast walczyć z wiatrakami, dostrzegam pozytywny aspekt tej sytuacji: wolne miejsce na półkach na nowe pozycje.
Kiedyś czytałem tylko jedną książkę w danym czasie, zawsze do końca, a po skończeniu następną zaczynałem dopiero następnego dnia. Teraz czytam kilka książek naraz, a jeśli jakaś mi nie podchodzi, zostawiam. Przy wielu książkach nie pamiętam, w którym miejscu ostatnio czytałem, i potrzebne są zakładki. Mam ich wprawdzie dość sporo, tyle że nigdy pod ręką, więc zakładam czym popadnie. Problem zakładek rozwiązała technika, na czytniku książka otwiera się sama tam, gdzie człowiek przerwał lekturę.
Tak. Z początku miałem parę zastrzeżeń do tego urządzenia, ale kiedy najpoważniejsze, brak książek, straciło rację bytu, coraz częściej sięgałem po Kindle’a. Bo miałem łatwiejszy i szybszy dostęp do wersji elektronicznej niż do papierowej. I tylko od tego, w jakiej formie książka do mnie trafi, czy znajdę ją w księgarni internetowej czy stacjonarnej, uzależniam wybór nośnika. W praktyce bowiem nie ma wielkiej różnicy między czytaniem na papierze a na czytniku. To znaczy czyta się dokładnie tak samo, różnice są natury, że tak powiem, pozalekturowej, o właśnie, że do czytnika nie potrzeba zakładek, a książkę papierową łatwiej przewertować.
Czytam w przeważającej mierze beletrystykę, ale za to, wyłączywszy horror i fantasy, wszystkie gatunki. Ze wskazaniem na kryminały i sensacje, jak można się domyślić, patrząc na moją twórczość. Lubię sięgnąć po autorów o mniej znanych nazwiskach, ale ignoruję przy tym rekomendacje „Wyborczej”, która recenzuje pisarzy tylko z określonych wydawnictw.
A ile czytam? Niedużo. Około trzydziestu książek rocznie. Czasy, w których czytałem osiemdziesiąt do stu dawno minęły. Choć były i takie (pierwsze lata aktywności zawodowej), że liczba przeczytanych w ciągu roku tytułów skurczyła się do pięciu, a w tych pięciu wcale nie było „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta.
Tym razem nie przyznam się do błędu. Ponieważ wiem, że piszę pod czujnym okiem Pszetfurni :-), sprawdziłem, zanim napisałem, i w artykule „Ambicjoner” Macieja Malinowskiego (http://obcyjezykpolski.strefa.pl/?md=archive&id=445) znalazłem potwierdzenie, że taka konstrukcja jest rzadsza, ale poprawna.
OdpowiedzUsuńGołosłownej opinii M. Malinowskiego nie potwierdza żaden z siedmiu naszych słowników języka polskiego (nie licząc ortograficznych) zawierających hasło ambit: „Inny słownik języka polskiego” pod. red. M. Bańki, „Praktyczny słownik współczesnej polszczyzny” pod red. H. Zgółkowej, „Słownik frazeologiczny języka polskiego” St. Skorupki, „Słownik języka polskiego” pod. red. W. Doroszewskiego, „Słownik współczesnego języka polskiego” pod. red. B. Dunaja, „Uniwersalny słownik języka polskiego” pod red. St. Dubisza, „Wielki słownik frazeologiczny jezyka polskiego” P. Müldner-Nieckowskiego – wziąć się na ambit nie ma w żadnym z nich. Odnosić się do jego opinii z ograniczonym zaufaniem każe nam też jego kategoryczne stwierdzenie, że jedynym słownikiem odnotowującym wyraz ambicjoner jest „Wielki słownik ortograficzno-fleksyjny” pod red. J. Podrackiego (2001), gdy tymczasem wyraz ten można znaleźć już w wydanym siedem lat wcześniej pierwszym tomie wymienionego wyżej słownika pod red. H. Zgółkowej.
OdpowiedzUsuńZwróciłem się do pana Malinowskiego z prośbą, by się do tych zarzutów ustosunkował, a z odpowiedzi wynika, że zagalopował się, uznając zwrot „wziąć się na ambit” za poprawny, obiecał poprawić artykuł. Tym samym i ja przyznaję się do błędu, ale nie do winy :-)
UsuńTo mile połechtało nasz ambit :)
UsuńDopisek
Będziemy wdzięczni za zlikwidowanie naszej odpowiedzi z godziny 19.12.
No, skoro Ada z Poznania uważa, że mam rzucać pisarstwo, to nic tylko rzucać.
OdpowiedzUsuńJak miło znaleźć pokrewną duszę podobnie traktującą książki i czytelnictwo :). W zasadzie nie muszę sama opisywać jaką jestem czytelniczką, zrobiono to za mnie ;). Trafiłam od Krimifantamanii, dodaję do ulubionych, świetne posty :).
OdpowiedzUsuńDziękuję i cieszę się
Usuń