W dyskusji pod wpisem Nie ta ustawa, panie dzieju, czyli jak abderyta wyroki odczytywał rzeczony abderyta, chcąc udowodnić, że jestem pieniaczem (co ma przesłonić, że nie potrafi merytorycznie odpowiedzieć na wpis), zreferował sprawy sądowe, jakie mam lub miałem z wydawnictwami. Udowodnił przy tym, że nie potrafi zebrać informacji z powszechnie dostępnych źródeł, co w przypadku redaktora należałoby uznać za kuriozum, gdyby większym nie było to, że pan Paweł Miłosz ma elementarne kłopoty z językiem polskim. Żeby ten jego pełen opuszczeń, przekłamań i błędów wykaz nie zaczął funkcjonować jako prawdziwy (co pewnie by nastąpiło), przedstawiam poniżej, jak to rzeczywiście wyglądało. Przy czym muszę sprostować, spraw miałem nie pięć, jak napisałem wcześniej, a sześć, szóstą przeoczyłem, bo liczyłem procesy z wydawnictwami, a w szóstym przypadku gość dopiero wydaniem mojego przekładu miał rozpocząć działalność wydawniczą i dlatego mi umknął.
1) Książnica i „Za krawędzią nocy”. Poszło o wysokość honorarium za tłumaczenie. Wypłacona kwota była sporo niższa niż określona w umowie. Dlaczego? Bo wydawnictwo wypłaciło mi po prostu dotację, którą dostało od Szwedów na tłumaczenie. Dlaczego kwota dotacji nie odpowiadała tej określonej w umowie? Tu muszę zrobić wtręt, jak wygląda procedura dofinansowywania przekładu. Szwedzi przyznają dotację w koronach i o kwotę w koronach wydawnictwo wystąpiło, przeliczając moje honorarium po aktualnym kursie. Wypłata dotacji następuje jednak dopiero po wydaniu książki, czyli zawsze między jej przyznaniem a wypłatą mija sporo czasu, w ciągu którego kurs walut może ulec zmianie. Tak się stało w tym przypadku. Co wydawnictwo winne, że kurs korony wobec złotówki tak się zmienił, że przyznana kwota w koronach w dniu wypłaty była w złotówkach znacznie mniej warta niż w chwili przyznawania dotacji? Ano to, że wydanie nastąpiło z półrocznym opóźnieniem, a kurs drastycznie zmienił się właśnie przez te pół roku. Gdyby książka została wydana terminowo, problemu by nie było (też dostałbym mniej, ale nie znacząco mniej). Do tego wcześniej wydawnictwo zapomniało wystąpić o dotację, choć od jej przyznania uzależniało wydanie książki, i sprawa przesunęła się o sześć miesięcy (wnioski można składać tylko dwa razy w roku). Gdyby nie zapomniało, to nawet przy wspomnianym spóźnieniu nie znaleźlibyśmy się w okresie dużych wahnięć kursów. Znaczenie miało też to, że wydawnictwo nie uprzedziło mnie, jak przebiega procedura wypłaty (a publicznie wiedza o tej procedurze nie była dostępna), bo nie widziało powodu, żeby wtajemniczać mnie w swoją korespondencję z Instytutem Szwedzkim czy w ogóle o niej informować, i dopiero, kiedy się dopytywałem, czy dotacja została przyznana, lakonicznie odpisało, że tak, w pełnej wysokości. Z tego wyciągnąłem jedyny możliwy wniosek, że w dniu wypłaty Szwedzi przeleją w koronach równowartość kwoty z umowy.
Z tych wszystkich względów uważałem, że wydawnictwo powinno było wypłacić mi różnicę między realną kwotą dotacji a kwotą określoną w umowie. Byłem oczywiście gotów na kompromis w rodzaju, że Książnica pokryje różnicę nie w stosunku do kwoty z umowy, ale w stosunku do kwoty, którą bym dostał, gdyby książka została wydana terminowo, albo że różnice kursowe obciążą nas solidarnie. Wydawnictwo odpowiedziało mi jednak, że zgodnie z umową ustną miałem dostać tylko tyle, ile dadzą Szwedzi, a co do rzekomego spóźnienia, to jeszcze nawet nie minął termin zapisany w umowie. Jedno i drugie było prawdą. Tyle że termin zapisany w umowie był znacznie dłuższy od ustalonego ustnie, wychodziło więc na to, że wydawnictwo, kiedy pasują mu ustalenia pisemne, to powołuje się na pisemne, a kiedy ustne, to na ustne. Na takie wybiórcze trzymanie się ustaleń nie miałem oczywiście zamiaru się zgadzać i wniosłem sprawę do sądu. W trybie nakazowym, czyli pokazałem umowę, pokazałem wyciąg z konta i poprosiłem sąd, by nakazał Książnicy wypłacić mi różnicę. Książnica mogła wnieść sprzeciw i na rozprawie argumentować, że miałem dostać tylko tyle, ile wypłacą Szwedzi, ale nie wniosła i sąd nakazał jej wypłacić brakującą kwotę.
Przeboje z Książnicą opisałem w tekście „Co się przesunie, to się przesunie”, zamieszczonym w moim poradniku Jak wydać książkę.
2) Świat Literacki i „Gwiezdne drogi”. Poszło o to, że Świat Literacki nie wydawał (i najwyraźniej wcale nie miał zamiaru wydać) zamówionego przekładu książki. Ponieważ raz koleżanka, a raz pracownica wydawnictwa (sic!) Świat Książki zapytała mnie, po co mi wydanie, skoro dostanę pieniądze za przekład, wyjaśniam tym, którym takie pytanie się nasuwa: Stawki są tak niskie, że przekładanie literatury jest ekonomicznie nieopłacalne, jeśli mam tłumaczyć tylko dla pieniędzy, to wezmę instrukcję obsługi odtwarzacza DVD, a nie powieść. Wydany przekład to satysfakcja, prestiż, też możliwości ubiegania się o stypendium czy udział w imprezach dla tłumaczy literackich.
Zgodnie z art. 57 ustawy o prawie autorskim, jeśli wydawca nie opublikuje zakontraktowanej książki, tłumaczowi należy się odszkodowanie. Najpierw przez półtora roku (po terminie wydania książki określonym umową, na co Świat Literacki dał sobie dwanaście miesięcy) dopraszałem się u właściciela wydawnictwa Tomasza Brzozowskiego, żeby raczył ją wydać. Potem oficjalnie dałem mu na to jeszcze pół roku (bo wyznaczenia takiego dodatkowego półrocznego terminu wymaga ustawa, oczywiście te wcześniejsze półtora roku się nie liczyło, skoro nie było oficjalnego pisma). Brzozowski mnie zignorował, więc wniosłem sprawę do sądu i wygrałem. I to mimo nieuczciwych sztuczek, jakie Brzozowski stosował, m.in. wydrukował w czasie trwania procesu dwa egzemplarze „Gwiezdnych dróg” i usiłował wmówić sądowi, że książkę wydał.
Wszystkie nieuczciwe zagrania tego pana opisałem w tekście „Nasze wydawnictwo nie łamie umów!”, też zamieszczonym w poradniku.
3) Wydawnictwo in spe i „Mój cień”. Identyczna sprawa jak powyżej, czyli bezskuteczne domaganie się publikacji książki, też długo po upłynięciu wszelkich terminów i też wyglądało na to, że nie ma szans, by wydanie nastąpiło.
Do tego gość po chamsku wpakował mnie w niesłychanie nieprzyjemną sytuację. Składałem wówczas wniosek o stypendium do Szwedzkiego Funduszu Pisarskiego. Jako dorobek można było wymienić tylko wydane przekłady, nie liczyły się żadne zakontraktowane, w maszynopisie czy tuż przed wydaniem. Ale był jeden wyjątek: do wniosku można było wpisać przekład, który z całą pewnością ukaże się do miesiąca po terminie składania wniosku. I ten przekład należało dosłać. Ponieważ zbiegało się to z terminem wydania „Mojego cienia”, powiedziałem wydawcy in spe, jak się sprawy mają, i zapytałem, czy jest mi w stanie zagwarantować, że książkę najpóźniej właśnie do tego dnia wyda. Zastrzegłem się przy tym, że jeśli nie jest na sto procent pewien, to wolę, by to uczciwie powiedział, zrezygnuję z wpisywania „Mojego cienia” do wniosku. Że w tym przypadku musimy dostosować się do szwedzkich standardów, a w Szwecji zaplanowane książki wychodzą, skoro nie wycofywano możliwości wpisania ich do wniosku (stypendia Fundusz w pierwszej kolejności przyznawał autorom i tłumaczom publikującym w Szwecji). Wydawca in spe oświadczył, że mogę spokojnie „Mój cień” wpisać, daje mi słowo honoru, że w ciągu miesiąca książkę wyda. Musiałem czekać do ostatniego dnia, ale rzeczywiście tego ostatniego dnia wparował do mnie z egzemplarzem wydanej powieści. Natychmiast pobiegłem na pocztę, żeby terminowo wysłać ją Szwedom. A potem się zorientowałem, że skurwysyn (przepraszam, ale nie da się użyć innego słowa) bynajmniej książki nie opublikował, tylko przygotował dla mnie ten jeden egzemplarz. Nie dość, że książka wcale nie została wydana zgodnie z zapewnieniem we wniosku, to jeszcze posłałem Szwedom fałszywkę. W życiu się tak nie wstydziłem, kiedy się im z tego wszystkiego musiałem tłumaczyć.
Wyrok o odszkodowanie za niewydanie książki zapadł zaocznie, bo gość nie odbierał pism ani ode mnie, ani z sądu. O tym, że sprawę przegrał, dowiedział się, kiedy komornik wszedł mu na konto i ściągnął dla mnie to odszkodowanie.
4) Santorski (obecnie Czarna Owca) i „Kanalia”, „Młodość Martina Bircka” oraz „Sprawa Ewy Moreno”. O tym pisałem na moim blogu, ale Paweł Miłosz nawet na moim blogu nie umie znaleźć informacji, więc referuje to następująco:
3. Straszył sądem wydawnictwo Czarna Owca za zmiany w tekście Kanalii - oficjalnie go przeprosili, żeby się nie użerać.
4. To samo wydawnictwo straszył sądem za zmiany w dwóch książkach przez niego tłumaczonych - nie wiem jaki był finał.
Miłosz zna się na prawie autorskim jak krowa na modzie, nie wie, że pisarz i tłumacz z punktu widzenia prawa autorskiego to jedno i to samo, więc rozbija jedną sprawę na dwie. I przeinacza fakty, bo Czarna Owca wcale mnie nie przeprosiła i sprawa trafiła do sądu. Właśnie (po czterech i pół roku od wniesienia pozwu!) zapadł wyrok w pierwszej instancji, uznający moje racje. Ponieważ jednak sąd nie uwzględnił wszystkich moich roszczeń, czekamy na uzasadnienie wyroku, żeby dowiedzieć się dlaczego.
Dodajmy, że jest to jedyna sprawa odnosząca się do tematu dyskusji, którą ja prowadzę z panem Miłoszem, a której on tak starannie unika, odkąd wyłożył się na orzeczeniach, bo właśnie chodzi o to, że wydawnictwo nie dało mi tekstów do korekty autorskiej i opublikowało książki z nieuzgodnionymi ze mną zmianami. Według jego twierdzeń powinienem sprawę przegrać z kretesem, tymczasem jak na razie wygrywam.
5) Prószyński i „Niepełni”. Poszło o dopisanie bez mojej zgody i wiedzy podtytułu „O miłości wbrew przeciwnościom losu”. Jedyna sprawa, którą przegrałem, i jedyna, co do której Miłosz w swoim wykazie się nie pomylił. Żeby to nadrobić, poszedł na blog Koczowniczki, gdzie w sposób kłamliwy i manipulancki zreferował mój blogowy wpis o procesie:
Śmieszy mnie (…) postawa Pollaka, który po przegranej musiał jeszcze zmieszać sędzię z błotem (…) nie można poważnie traktować człowieka, który posługuje się taką argumentacją: "sędzia nigdy nie powinna ukończyć szkoły", "należy do tych, którzy nie czytają książek", "Pomyślałem, że wzięła łapówkę (...) Zaraz zresztą tę teorię odrzuciłem", "osoba bez umiejętności i predyspozycji do wykonywania tego zawodu". To są argumenty, to jest prostacko-pieniacka bluzganina.
Oczywiście, że to nie są argumenty, są to wnioski po dokonaniu drobiazgowej analizy uzasadnienia wyroku, po przedstawieniu i ocenieniu faktów. Pan Miłosz, który nieomal zapluł się z oburzenia, kiedy zacytowałem w stopniu równym przysłówek użyty przez niego w stopniu wyższym, bez żenady kłamie i manipuluje, sugerując odbiorcom, że żadnej analizy nie było, nie wspomina o tych faktach ani słowem. Usiłował to już zresztą zrobić pod wpisem „Nie ta ustawa, panie dzieju…” i przytoczyć ten wyrok, bez wchodzenia w szczegóły, jako obalający moją argumentację. A kiedy wskazałem na szczegóły, jak zwykle w przypadku, gdy nie potrafi na coś odpowiedzieć, udał, że tego nie widzi. Szczegóły zaś są takie, że sędzia uznała, iż sprawy nie ma, bo dopisany podtytuł nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym (czyli nie ma kwestii, czy wydawnictwo miało prawo dopisać mi podtytuł, czy nie, bo hasło reklamowe może sobie oczywiście zamieścić, jakie chce). Wprawdzie wszyscy poza nią (czytelnicy, recenzenci, księgarnie, biblioteki) zgodnie odczytują frazę „O miłości wbrew przeciwnościom losu” jako podtytuł, wydawnictwo wprost przyznało, że dopisało mi podtytuł, ale sędzia to zignorowała i ogłosiła w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, że czarne jest białe, a białe czarne
6) Wydawnictwo Branta (a nie Bernikla, jak podaje pan redaktor, który nie doczytał – nie tylko z pisaniem, lecz także z czytaniem ma niejakie kłopoty – że opisując sprawę, używam fikcyjnej nazwy) i „Między prawem a sprawiedliwością”. Poszło o wysokość nakładu. Wydawnictwo oszukało mnie, drukując nakład nie tylko mniejszy niż przewidziany umową, ale tak mały, że książka nie miała szans na zaistnienie. A następnie usiłowało robić ze mnie durnia, że nakład określony umową jest nakładem nie początkowym, lecz docelowym. Pytanie wykazujące absurd tego twierdzenia, czy jeśli przed wygaśnięciem umowy nie osiągnie tego docelowego nakładu, to ostatniego dnia dodrukuje brakujący, chociaż potem nie będzie go już miało prawa sprzedawać, potraktowało tak, jak Paweł Miłosz traktuje pytania wykazujące absurd jego tez, czyli pominęło je milczeniem. Ale najwyraźniej uznało, że w sądzie takie wyjaśnienie nie przejdzie, bo nawet nie próbowało podjąć obrony.
Czy z powyższego wynika, że jestem pieniaczem, jak twierdzi pan redaktor? Według jego standardów zdecydowanie tak. Paweł Miłosz, jeśli chodzi o kulturę prawną, znajduje się gdzieś na poziomie galicyjskich czworaków. Nie jest przy tym jakimś szczególnym wyjątkiem, przecież właśnie dlatego Kaczyński może robić z Trybunałem Konstytucyjnym, co chce, że takich Miłoszów w Polsce legion. Zwrócenie się o rozstrzygnięcie sporu do powołanej w tym celu instytucji jest dla pana redaktora łażeniem czy ciąganiem po sądach. Czymś nagannym, niewłaściwym. Ale przez to, że taka postawa dominuje, ja muszę po tych sądach łazić. Bo skoro autorzy nie egzekwują swoich praw, wydawnictwa są nauczone, że mogą robić, co chcą. Umowa jest dla nich bezwartościowym świstkiem papieru, działają według zasady, że wydawnictwo nie ma żadnych obowiązków, a autor żadnych praw, a ten autor, któremu ta zasada się nie podoba, niech spierdala. W cywilizowanym kraju miałbym tylko jeden proces, ten z Książnicą: do powstania sytuacji spornej w znacznym stopniu przyczyniły się zewnętrzne okoliczności. W pozostałych pięciu przypadkach wydawca jawnie, bez żenady, z poczuciem bezkarności złamał umowę albo obowiązujące prawo. Złamał w istotnym punkcie, w kwestii fundamentalnej, a nie dopuścił się mniejszego czy większego naruszenia: nie paromiesięczne przekroczenie terminu wydania, tylko de facto odstąpienie od wydania, nie nakład mniejszy o jedną piątą, tylko jedna piąta uzgodnionego nakładu, nie kilka poprawek pogarszających tekst, a ponad czterysta (sic!), nie zmiana tytułu rozdziału, tylko całej powieści, i to na taki, który tę powieść ośmiesza. I w każdym przypadku wydawca był święcie przekonany, że autor może mu skoczyć, bo przecież do sądu nie pójdzie. Stąd też ignorowanie autora, kiedy doprasza się o polubowne rozwiązania. Po co dawać gościowi cokolwiek, skoro z naszego doświadczenia wynika, że można nie dać mu nic. A w każdej sprawie próbowałem się dogadać. Świat Literacki dostał ode mnie w sumie dwa lata ekstra na wydanie książki, choć według ustawy musiałem dać mu tylko pół roku, podobnie wydawca in spe miał na to znacznie więcej czasu. Przy Prószyńskim najpierw zadowoliłem się zapewnieniem, że podtytuł zostanie wycofany przy dodrukach, do sądu poszedłem dopiero, kiedy okazało się, że dodruków nie będzie, a wydawnictwo z tego powodu sprawę podtytułu uważa za zamkniętą i nie zamierza ze mną o innej formie zadośćuczynienia rozmawiać.
Tomasz Brzozowski ze Świata Literackiego nie mógł uwierzyć, że go pozwałem, nawet kiedy proces już się toczył, i zdumiony pisał do sądu, że przecież w taki sam sposób złamał umowę (oczywiście ujął to inaczej: że nie wydał zakontraktowanej książki) z kilkudziesięcioma innymi tłumaczami i nikt o żadne odszkodowania nie występował. Gdyby z tych kilkudziesięciu pozwało go trzech, ja bym nie musiał, bo pan Brzozowski nauczyłby się przestrzegać umów. Nie w tym sensie, że przyswoiłby sobie zasadę pacta sunt servanda, bo tę ma się we krwi albo nie, tylko kierując się czystym rachunkiem ekonomicznym: miałby świadomość, że wydrukowanie książki to znacznie mniejszy wydatek niż wypłata odszkodowania i pokrycie kosztów procesu.
Podsumowując, polskie wydawnictwa ogłosiły sobie podobnie jak Paweł Miłosz, że prawo nie obowiązuje. W przypadku Miłosza, kiedy rzecz sprowadza się do dyskusji w internecie, jest to nawet zabawne, ale człowiekowi przestaje być do śmiechu, kiedy staje naprzeciw ludzi o takiej mentalności w realnym życiu. Którzy działają z pozycji siły i demonstrują, że nie liczą się dla nich żadne ustalenia. Pozostaje pogodzić się z tym, że jest się oszukiwanym, albo iść do sądu. Ja wybieram to drugie. Ale egzekwowanie swoich praw jest w tym kraju najwyraźniej czymś niestosownym.