W dyskusji pod wpisem Nie ta ustawa, panie dzieju, czyli jak abderyta wyroki odczytywał rzeczony abderyta, chcąc udowodnić, że jestem pieniaczem (co ma przesłonić, że nie potrafi merytorycznie odpowiedzieć na wpis), zreferował sprawy sądowe, jakie mam lub miałem z wydawnictwami. Udowodnił przy tym, że nie potrafi zebrać informacji z powszechnie dostępnych źródeł, co w przypadku redaktora należałoby uznać za kuriozum, gdyby większym nie było to, że pan Paweł Miłosz ma elementarne kłopoty z językiem polskim. Żeby ten jego pełen opuszczeń, przekłamań i błędów wykaz nie zaczął funkcjonować jako prawdziwy (co pewnie by nastąpiło), przedstawiam poniżej, jak to rzeczywiście wyglądało. Przy czym muszę sprostować, spraw miałem nie pięć, jak napisałem wcześniej, a sześć, szóstą przeoczyłem, bo liczyłem procesy z wydawnictwami, a w szóstym przypadku gość dopiero wydaniem mojego przekładu miał rozpocząć działalność wydawniczą i dlatego mi umknął.
1) Książnica i „Za krawędzią nocy”. Poszło o wysokość honorarium za tłumaczenie. Wypłacona kwota była sporo niższa niż określona w umowie. Dlaczego? Bo wydawnictwo wypłaciło mi po prostu dotację, którą dostało od Szwedów na tłumaczenie. Dlaczego kwota dotacji nie odpowiadała tej określonej w umowie? Tu muszę zrobić wtręt, jak wygląda procedura dofinansowywania przekładu. Szwedzi przyznają dotację w koronach i o kwotę w koronach wydawnictwo wystąpiło, przeliczając moje honorarium po aktualnym kursie. Wypłata dotacji następuje jednak dopiero po wydaniu książki, czyli zawsze między jej przyznaniem a wypłatą mija sporo czasu, w ciągu którego kurs walut może ulec zmianie. Tak się stało w tym przypadku. Co wydawnictwo winne, że kurs korony wobec złotówki tak się zmienił, że przyznana kwota w koronach w dniu wypłaty była w złotówkach znacznie mniej warta niż w chwili przyznawania dotacji? Ano to, że wydanie nastąpiło z półrocznym opóźnieniem, a kurs drastycznie zmienił się właśnie przez te pół roku. Gdyby książka została wydana terminowo, problemu by nie było (też dostałbym mniej, ale nie znacząco mniej). Do tego wcześniej wydawnictwo zapomniało wystąpić o dotację, choć od jej przyznania uzależniało wydanie książki, i sprawa przesunęła się o sześć miesięcy (wnioski można składać tylko dwa razy w roku). Gdyby nie zapomniało, to nawet przy wspomnianym spóźnieniu nie znaleźlibyśmy się w okresie dużych wahnięć kursów. Znaczenie miało też to, że wydawnictwo nie uprzedziło mnie, jak przebiega procedura wypłaty (a publicznie wiedza o tej procedurze nie była dostępna), bo nie widziało powodu, żeby wtajemniczać mnie w swoją korespondencję z Instytutem Szwedzkim czy w ogóle o niej informować, i dopiero, kiedy się dopytywałem, czy dotacja została przyznana, lakonicznie odpisało, że tak, w pełnej wysokości. Z tego wyciągnąłem jedyny możliwy wniosek, że w dniu wypłaty Szwedzi przeleją w koronach równowartość kwoty z umowy.
Z tych wszystkich względów uważałem, że wydawnictwo powinno było wypłacić mi różnicę między realną kwotą dotacji a kwotą określoną w umowie. Byłem oczywiście gotów na kompromis w rodzaju, że Książnica pokryje różnicę nie w stosunku do kwoty z umowy, ale w stosunku do kwoty, którą bym dostał, gdyby książka została wydana terminowo, albo że różnice kursowe obciążą nas solidarnie. Wydawnictwo odpowiedziało mi jednak, że zgodnie z umową ustną miałem dostać tylko tyle, ile dadzą Szwedzi, a co do rzekomego spóźnienia, to jeszcze nawet nie minął termin zapisany w umowie. Jedno i drugie było prawdą. Tyle że termin zapisany w umowie był znacznie dłuższy od ustalonego ustnie, wychodziło więc na to, że wydawnictwo, kiedy pasują mu ustalenia pisemne, to powołuje się na pisemne, a kiedy ustne, to na ustne. Na takie wybiórcze trzymanie się ustaleń nie miałem oczywiście zamiaru się zgadzać i wniosłem sprawę do sądu. W trybie nakazowym, czyli pokazałem umowę, pokazałem wyciąg z konta i poprosiłem sąd, by nakazał Książnicy wypłacić mi różnicę. Książnica mogła wnieść sprzeciw i na rozprawie argumentować, że miałem dostać tylko tyle, ile wypłacą Szwedzi, ale nie wniosła i sąd nakazał jej wypłacić brakującą kwotę.
Przeboje z Książnicą opisałem w tekście „Co się przesunie, to się przesunie”, zamieszczonym w moim poradniku Jak wydać książkę.
2) Świat Literacki i „Gwiezdne drogi”. Poszło o to, że Świat Literacki nie wydawał (i najwyraźniej wcale nie miał zamiaru wydać) zamówionego przekładu książki. Ponieważ raz koleżanka, a raz pracownica wydawnictwa (sic!) Świat Książki zapytała mnie, po co mi wydanie, skoro dostanę pieniądze za przekład, wyjaśniam tym, którym takie pytanie się nasuwa: Stawki są tak niskie, że przekładanie literatury jest ekonomicznie nieopłacalne, jeśli mam tłumaczyć tylko dla pieniędzy, to wezmę instrukcję obsługi odtwarzacza DVD, a nie powieść. Wydany przekład to satysfakcja, prestiż, też możliwości ubiegania się o stypendium czy udział w imprezach dla tłumaczy literackich.
Zgodnie z art. 57 ustawy o prawie autorskim, jeśli wydawca nie opublikuje zakontraktowanej książki, tłumaczowi należy się odszkodowanie. Najpierw przez półtora roku (po terminie wydania książki określonym umową, na co Świat Literacki dał sobie dwanaście miesięcy) dopraszałem się u właściciela wydawnictwa Tomasza Brzozowskiego, żeby raczył ją wydać. Potem oficjalnie dałem mu na to jeszcze pół roku (bo wyznaczenia takiego dodatkowego półrocznego terminu wymaga ustawa, oczywiście te wcześniejsze półtora roku się nie liczyło, skoro nie było oficjalnego pisma). Brzozowski mnie zignorował, więc wniosłem sprawę do sądu i wygrałem. I to mimo nieuczciwych sztuczek, jakie Brzozowski stosował, m.in. wydrukował w czasie trwania procesu dwa egzemplarze „Gwiezdnych dróg” i usiłował wmówić sądowi, że książkę wydał.
Wszystkie nieuczciwe zagrania tego pana opisałem w tekście „Nasze wydawnictwo nie łamie umów!”, też zamieszczonym w poradniku.
3) Wydawnictwo in spe i „Mój cień”. Identyczna sprawa jak powyżej, czyli bezskuteczne domaganie się publikacji książki, też długo po upłynięciu wszelkich terminów i też wyglądało na to, że nie ma szans, by wydanie nastąpiło.
Do tego gość po chamsku wpakował mnie w niesłychanie nieprzyjemną sytuację. Składałem wówczas wniosek o stypendium do Szwedzkiego Funduszu Pisarskiego. Jako dorobek można było wymienić tylko wydane przekłady, nie liczyły się żadne zakontraktowane, w maszynopisie czy tuż przed wydaniem. Ale był jeden wyjątek: do wniosku można było wpisać przekład, który z całą pewnością ukaże się do miesiąca po terminie składania wniosku. I ten przekład należało dosłać. Ponieważ zbiegało się to z terminem wydania „Mojego cienia”, powiedziałem wydawcy in spe, jak się sprawy mają, i zapytałem, czy jest mi w stanie zagwarantować, że książkę najpóźniej właśnie do tego dnia wyda. Zastrzegłem się przy tym, że jeśli nie jest na sto procent pewien, to wolę, by to uczciwie powiedział, zrezygnuję z wpisywania „Mojego cienia” do wniosku. Że w tym przypadku musimy dostosować się do szwedzkich standardów, a w Szwecji zaplanowane książki wychodzą, skoro nie wycofywano możliwości wpisania ich do wniosku (stypendia Fundusz w pierwszej kolejności przyznawał autorom i tłumaczom publikującym w Szwecji). Wydawca in spe oświadczył, że mogę spokojnie „Mój cień” wpisać, daje mi słowo honoru, że w ciągu miesiąca książkę wyda. Musiałem czekać do ostatniego dnia, ale rzeczywiście tego ostatniego dnia wparował do mnie z egzemplarzem wydanej powieści. Natychmiast pobiegłem na pocztę, żeby terminowo wysłać ją Szwedom. A potem się zorientowałem, że skurwysyn (przepraszam, ale nie da się użyć innego słowa) bynajmniej książki nie opublikował, tylko przygotował dla mnie ten jeden egzemplarz. Nie dość, że książka wcale nie została wydana zgodnie z zapewnieniem we wniosku, to jeszcze posłałem Szwedom fałszywkę. W życiu się tak nie wstydziłem, kiedy się im z tego wszystkiego musiałem tłumaczyć.
Wyrok o odszkodowanie za niewydanie książki zapadł zaocznie, bo gość nie odbierał pism ani ode mnie, ani z sądu. O tym, że sprawę przegrał, dowiedział się, kiedy komornik wszedł mu na konto i ściągnął dla mnie to odszkodowanie.
4) Santorski (obecnie Czarna Owca) i „Kanalia”, „Młodość Martina Bircka” oraz „Sprawa Ewy Moreno”. O tym pisałem na moim blogu, ale Paweł Miłosz nawet na moim blogu nie umie znaleźć informacji, więc referuje to następująco:
3. Straszył sądem wydawnictwo Czarna Owca za zmiany w tekście Kanalii - oficjalnie go przeprosili, żeby się nie użerać.
4. To samo wydawnictwo straszył sądem za zmiany w dwóch książkach przez niego tłumaczonych - nie wiem jaki był finał.
Miłosz zna się na prawie autorskim jak krowa na modzie, nie wie, że pisarz i tłumacz z punktu widzenia prawa autorskiego to jedno i to samo, więc rozbija jedną sprawę na dwie. I przeinacza fakty, bo Czarna Owca wcale mnie nie przeprosiła i sprawa trafiła do sądu. Właśnie (po czterech i pół roku od wniesienia pozwu!) zapadł wyrok w pierwszej instancji, uznający moje racje. Ponieważ jednak sąd nie uwzględnił wszystkich moich roszczeń, czekamy na uzasadnienie wyroku, żeby dowiedzieć się dlaczego.
Dodajmy, że jest to jedyna sprawa odnosząca się do tematu dyskusji, którą ja prowadzę z panem Miłoszem, a której on tak starannie unika, odkąd wyłożył się na orzeczeniach, bo właśnie chodzi o to, że wydawnictwo nie dało mi tekstów do korekty autorskiej i opublikowało książki z nieuzgodnionymi ze mną zmianami. Według jego twierdzeń powinienem sprawę przegrać z kretesem, tymczasem jak na razie wygrywam.
5) Prószyński i „Niepełni”. Poszło o dopisanie bez mojej zgody i wiedzy podtytułu „O miłości wbrew przeciwnościom losu”. Jedyna sprawa, którą przegrałem, i jedyna, co do której Miłosz w swoim wykazie się nie pomylił. Żeby to nadrobić, poszedł na blog Koczowniczki, gdzie w sposób kłamliwy i manipulancki zreferował mój blogowy wpis o procesie:
Śmieszy mnie (…) postawa Pollaka, który po przegranej musiał jeszcze zmieszać sędzię z błotem (…) nie można poważnie traktować człowieka, który posługuje się taką argumentacją: "sędzia nigdy nie powinna ukończyć szkoły", "należy do tych, którzy nie czytają książek", "Pomyślałem, że wzięła łapówkę (...) Zaraz zresztą tę teorię odrzuciłem", "osoba bez umiejętności i predyspozycji do wykonywania tego zawodu". To są argumenty, to jest prostacko-pieniacka bluzganina.
Oczywiście, że to nie są argumenty, są to wnioski po dokonaniu drobiazgowej analizy uzasadnienia wyroku, po przedstawieniu i ocenieniu faktów. Pan Miłosz, który nieomal zapluł się z oburzenia, kiedy zacytowałem w stopniu równym przysłówek użyty przez niego w stopniu wyższym, bez żenady kłamie i manipuluje, sugerując odbiorcom, że żadnej analizy nie było, nie wspomina o tych faktach ani słowem. Usiłował to już zresztą zrobić pod wpisem „Nie ta ustawa, panie dzieju…” i przytoczyć ten wyrok, bez wchodzenia w szczegóły, jako obalający moją argumentację. A kiedy wskazałem na szczegóły, jak zwykle w przypadku, gdy nie potrafi na coś odpowiedzieć, udał, że tego nie widzi. Szczegóły zaś są takie, że sędzia uznała, iż sprawy nie ma, bo dopisany podtytuł nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym (czyli nie ma kwestii, czy wydawnictwo miało prawo dopisać mi podtytuł, czy nie, bo hasło reklamowe może sobie oczywiście zamieścić, jakie chce). Wprawdzie wszyscy poza nią (czytelnicy, recenzenci, księgarnie, biblioteki) zgodnie odczytują frazę „O miłości wbrew przeciwnościom losu” jako podtytuł, wydawnictwo wprost przyznało, że dopisało mi podtytuł, ale sędzia to zignorowała i ogłosiła w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, że czarne jest białe, a białe czarne
6) Wydawnictwo Branta (a nie Bernikla, jak podaje pan redaktor, który nie doczytał – nie tylko z pisaniem, lecz także z czytaniem ma niejakie kłopoty – że opisując sprawę, używam fikcyjnej nazwy) i „Między prawem a sprawiedliwością”. Poszło o wysokość nakładu. Wydawnictwo oszukało mnie, drukując nakład nie tylko mniejszy niż przewidziany umową, ale tak mały, że książka nie miała szans na zaistnienie. A następnie usiłowało robić ze mnie durnia, że nakład określony umową jest nakładem nie początkowym, lecz docelowym. Pytanie wykazujące absurd tego twierdzenia, czy jeśli przed wygaśnięciem umowy nie osiągnie tego docelowego nakładu, to ostatniego dnia dodrukuje brakujący, chociaż potem nie będzie go już miało prawa sprzedawać, potraktowało tak, jak Paweł Miłosz traktuje pytania wykazujące absurd jego tez, czyli pominęło je milczeniem. Ale najwyraźniej uznało, że w sądzie takie wyjaśnienie nie przejdzie, bo nawet nie próbowało podjąć obrony.
Czy z powyższego wynika, że jestem pieniaczem, jak twierdzi pan redaktor? Według jego standardów zdecydowanie tak. Paweł Miłosz, jeśli chodzi o kulturę prawną, znajduje się gdzieś na poziomie galicyjskich czworaków. Nie jest przy tym jakimś szczególnym wyjątkiem, przecież właśnie dlatego Kaczyński może robić z Trybunałem Konstytucyjnym, co chce, że takich Miłoszów w Polsce legion. Zwrócenie się o rozstrzygnięcie sporu do powołanej w tym celu instytucji jest dla pana redaktora łażeniem czy ciąganiem po sądach. Czymś nagannym, niewłaściwym. Ale przez to, że taka postawa dominuje, ja muszę po tych sądach łazić. Bo skoro autorzy nie egzekwują swoich praw, wydawnictwa są nauczone, że mogą robić, co chcą. Umowa jest dla nich bezwartościowym świstkiem papieru, działają według zasady, że wydawnictwo nie ma żadnych obowiązków, a autor żadnych praw, a ten autor, któremu ta zasada się nie podoba, niech spierdala. W cywilizowanym kraju miałbym tylko jeden proces, ten z Książnicą: do powstania sytuacji spornej w znacznym stopniu przyczyniły się zewnętrzne okoliczności. W pozostałych pięciu przypadkach wydawca jawnie, bez żenady, z poczuciem bezkarności złamał umowę albo obowiązujące prawo. Złamał w istotnym punkcie, w kwestii fundamentalnej, a nie dopuścił się mniejszego czy większego naruszenia: nie paromiesięczne przekroczenie terminu wydania, tylko de facto odstąpienie od wydania, nie nakład mniejszy o jedną piątą, tylko jedna piąta uzgodnionego nakładu, nie kilka poprawek pogarszających tekst, a ponad czterysta (sic!), nie zmiana tytułu rozdziału, tylko całej powieści, i to na taki, który tę powieść ośmiesza. I w każdym przypadku wydawca był święcie przekonany, że autor może mu skoczyć, bo przecież do sądu nie pójdzie. Stąd też ignorowanie autora, kiedy doprasza się o polubowne rozwiązania. Po co dawać gościowi cokolwiek, skoro z naszego doświadczenia wynika, że można nie dać mu nic. A w każdej sprawie próbowałem się dogadać. Świat Literacki dostał ode mnie w sumie dwa lata ekstra na wydanie książki, choć według ustawy musiałem dać mu tylko pół roku, podobnie wydawca in spe miał na to znacznie więcej czasu. Przy Prószyńskim najpierw zadowoliłem się zapewnieniem, że podtytuł zostanie wycofany przy dodrukach, do sądu poszedłem dopiero, kiedy okazało się, że dodruków nie będzie, a wydawnictwo z tego powodu sprawę podtytułu uważa za zamkniętą i nie zamierza ze mną o innej formie zadośćuczynienia rozmawiać.
Tomasz Brzozowski ze Świata Literackiego nie mógł uwierzyć, że go pozwałem, nawet kiedy proces już się toczył, i zdumiony pisał do sądu, że przecież w taki sam sposób złamał umowę (oczywiście ujął to inaczej: że nie wydał zakontraktowanej książki) z kilkudziesięcioma innymi tłumaczami i nikt o żadne odszkodowania nie występował. Gdyby z tych kilkudziesięciu pozwało go trzech, ja bym nie musiał, bo pan Brzozowski nauczyłby się przestrzegać umów. Nie w tym sensie, że przyswoiłby sobie zasadę pacta sunt servanda, bo tę ma się we krwi albo nie, tylko kierując się czystym rachunkiem ekonomicznym: miałby świadomość, że wydrukowanie książki to znacznie mniejszy wydatek niż wypłata odszkodowania i pokrycie kosztów procesu.
Podsumowując, polskie wydawnictwa ogłosiły sobie podobnie jak Paweł Miłosz, że prawo nie obowiązuje. W przypadku Miłosza, kiedy rzecz sprowadza się do dyskusji w internecie, jest to nawet zabawne, ale człowiekowi przestaje być do śmiechu, kiedy staje naprzeciw ludzi o takiej mentalności w realnym życiu. Którzy działają z pozycji siły i demonstrują, że nie liczą się dla nich żadne ustalenia. Pozostaje pogodzić się z tym, że jest się oszukiwanym, albo iść do sądu. Ja wybieram to drugie. Ale egzekwowanie swoich praw jest w tym kraju najwyraźniej czymś niestosownym.
Panie Pawle, a jak wyegzekwować "obietnice" zawarte w umowach ustnych? Jedna strona powie: obiecali mi pieniądze, druga powie: my nic temu panu nie obiecywaliśmy, jesteśmy wielką firmą, dobrych prawników mamy, panie, pan nam skoczyć możesz. Słowo przeciwko słowu. Jak w takiej sytuacji udowodnić, że jakakolwiek ustna umowa została zawarta?
OdpowiedzUsuńObecnie takie ustalenia często czyni się mailem i maile mogą być dowodem, ale poza tym w praktyce rzecz nie do dowiedzenia, więc nic na gębę, wszystko na piśmie. I w żadne obietnice wydawnictw nie należy wierzyć. Z terminem wydania książki przez Książnicę rzecz miała się tak, że sprzeciwiłem się temu podanemu w umowie, bo był właśnie znacznie odleglejszy, niż mi obiecali. Usłyszałem, że to standardowy zapis, a książka z pewnością ukaże się zgodnie z obietnicą. Byłem wtedy strasznie naiwny, myślałem, że skoro ja dotrzymuję ustaleń ustnych, to druga strona też, więc im uwierzyłem. Dzisiaj wiem, że taka odpowiedź znaczy: spadaj w podskokach, nie dostaniesz szybszego terminu wydania książki. Dzisiaj więc pewnie bym ich nie pozwał, bo nie potraktowałbym poważnie deklaracji, że obowiązuje wcześniejszy termin niż wskazany w umowie.
UsuńGeneralnie jesteś pieniaczem i idiotą ;)
OdpowiedzUsuńPolacy, niestety, są przyzwyczajeni do ustępowania przed tupetem, chamówą i pyskiem od ucha do ucha, co tylko utwierdza tupet i chamówę w przekonaniu, że wszystko im wolno. A jak jeszcze właściciel pyska nazwie ich pieniaczami i kapusiami, to prawie ma gwarancję, że jego ofiary podkulą ogon pod siebie i co najwyżej poskomlą po cichu przy wódce ze szwagrem. Jeden z wielu przejawów panującego tu ciągle feudalizmu.
OdpowiedzUsuńBo jest w nas uwielbienie dla cwaniactwa i bucery. Jakieś trzy lata temu szalenie popularny w polskich internetsach był mem >Janusz<. Mem przedstawiał wąsatego policjanta z obowiązkowym cebulowym tekstem. Wąsaty policjant z mema istniał naprawdę i nie docenił swojej sławy. Miał problemy w pracy, chodził na terapię. Internet przemówił, znów przeciwko ofierze: "Janusz" nie potrafił wykorzystać okazji do zrobienia pieniędzy. Na autora pierwszego mema, gnojka, który wykorzystał bez wiedzy czyjś wizerunek nie padło zbyt wiele słów potępienia.
UsuńSamurajowie podobno twierdzili,że należy dotrzymywać słowa,nawet jeśli się je dało psu.Potomkom wielkiej szlachty,c ona zagrodzie równa wojewodzie została tylko arogancja i bezczelność.
OdpowiedzUsuńTylko dlaczego postawa kogoś,kto walczy o swoje uważana jest za niesłuszną, a apelowanie o przestrzeganie umów i przepisów uważa się za dziwactwo? Większość z nas jest jakimiś pracownikami, czy wszyscy,którzy mówią":pieniacz" chcieliby być tak traktowani przez pracodawców?
Chomik
Chociaż akurat chodzenie do sądu pracy jest, że tak powiem, społecznie uznane.
UsuńPostawa obywatelska - tak się to nazywa, kiedy ktoś uczy innych, że prawa nie można łamać. Egzekwowanie swoich praw (w pracy, w sklepie, gdziekolwiek) np. w USA jest uważane za normalne. Amerykanin byłby zdumiony, gdyby ktoś nazwał go pieniaczem tylko dlatego, że skierował swoją sprawę do sądu. Sąd bowiem jest od rozstrzygania sporów, jeśli nie da się dogadać inaczej. Amerykanin byłby też zdumiony, że ktoś nie reaguje na łamanie prawa i odpuszcza oszustowi - bo to nie jest obywatelska postawa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Wujek Sam
w Ameryce Poludniowej sprawy ciagna sie latami, wiec ludzie daja sobie spokoj.
OdpowiedzUsuńArek
Jesteś żenujący. Miłosz na swoim blogu napisał, iż tu nie wchodzi. Tak napisał o Tobie: "Nie wchodzę już do jego kloaki, którą nazywa blogiem. Niestety, podejmując dyskusję z idiotą, przynajmniej po części schodzisz do jego poziomu, a mnie to nie rajcuje. To jest biedny, nieszczęśliwy człowiek, z jakimiś poważnymi problemami psychicznymi. Mogę mu jedynie współczuć". Ty natomiast zamknąć tematu nie umiesz. Czyli bardzo ciebie zabolało to co pisał.
OdpowiedzUsuńJasne, piszący bloga będzie się do końca życia na kozetce u psychologa wypłakiwał.
UsuńJak widać, przedstawianie faktów niektórym ludziom nie ma sensu.
Chomik
No pewnie, że zabolało. Ostatecznie ciężko pracuję na swoją opinię pieniacza, a pan Miłosz starał się pomniejszyć moje zasługi i puścił w świat nieprawdziwą informację, że tylko dwa procesy z wydawcami miałem. Deklaracje Miłosza są cokolwiek mało wiarygodne, bo bez przerwy pisał, że olewa, nie czyta, nie dyskutuje, a ciągle było go tu pełno, ale nawet jeśli tym razem nie robi z gęby cholewy, to pierwsze słyszę, że mogę o kimś pisać tylko wtedy, kiedy czyta mój blog. Logika godna Pawła Miłosza. Czy też jest jakaś nowa PiS-owska ustawa, zakazująca pisania, jeśli obiekt krytyki nie czyta? Wymierzona w „Wyborczą”, ale przy okazji blogerom się dostało?
UsuńNie ma ustawy zakazującej pisania, jeśli obiekt krytyki nie czyta lecz nieco to dziecinne.
UsuńWiernie czytam Pana bloga, rzadko komentuję, ale teraz musiałam, żeby wiedział Pan, że cieszę się, że są tacy ludzie jak Pan, którzy znają swoje prawa i chce im się je egzekwować.
OdpowiedzUsuńPostawa Tomasza Brzozowskiego jest szokująca. Mam nadzieję, że choć trochę ten wyrok da mu do myślenia.
Wierzysz temu co napisał Pollak ? Ja nie wierzę w jego wersje.
UsuńTak, wierzę.
UsuńZnamienne, że kiedy kłamca i manipulant rzekomo przestał czytać mojego bloga, pojawił się anonimowo jego zwolennik, który oskarża mnie o kłamstwo.
UsuńCo do Brzozowskiego, to niedawno był o nim artykuł (http://metrowarszawa.gazeta.pl/metrowarszawa/1,141635,20024627,nie-czuly-barbarzynca.html)
który pokazuje, że ten pan lekceważenie swoich zobowiązań ma we krwi.
Dzisiaj dostałem uzasadnienie wyroku, o którym piszę w punkcie 4, i jest w nim parę interesujących passusów, odnoszących się do wspomnianej dyskusji (wszystkie podkreślenia moje):
OdpowiedzUsuńNależy wskazać, że zgodnie z art. 60 pr. aut., korzystający z utworu ma obowiązek umożliwienia przeprowadzenia twórcy tzw. nadzoru autorskiego przed rozpowszechnieniem utworu. Norma wyrażona w art. 60 ust. 1 ma charakter bezwzględnie obowiązujący. Oznacza to, że umowa nie może wyłączyć uprawnienia twórcy do wykonania nadzoru.
W ocenie Sądu sytuacja, gdy wydawca wydał utwór z wprowadzonymi przez siebie, a nie uzgodnionymi z autorem zmianami, choćby zmiany te nie zniekształcały treści lub formy ani nie pomniejszały wartości utworu jest niedopuszczalna.
W tym wypadku wydawca, który nie umożliwił autorowi wypowiedzenia się co do redakcyjnych, merytorycznych zmian w opublikowanym utworze, narusza autorskie dobra osobiste twórcy. Sąd zgadza się bowiem z poglądem, wskazanym również przez biegłych, że utwór literacki należy traktować jako integralną, nienaruszalną całość i wszelkie zmiany, nawet te, które oceniane są jako nieznaczne, należy traktować jako nieuzasadnione..
I to byłby gwóźdź do trumny redaktora Miłosza, gdyby wcześniej nie zaspawał wieka od spodu, powołując się na nieaktualną ustawę.
Czyli potwierdza się to, co Pan wcześniej pisał: wprowadzenie do utworu nawet nieznacznych zmian bez zgody autora jest naruszeniem prawa. Sędzia okazał się uczciwy i inteligentny :)
UsuńZ opisanych spraw najgorsza wydaje mi się ta dotycząca „Mojego cienia”, bo nie dosyć, że nie wydali książki, to jeszcze narazili Pana na ogromny wstyd. I pewnie nie dostał Pan stypendium...
nie nakład mniejszy o jedną piątą, tylko jedna piąta uzgodnionego nakładu, nie kilka poprawek pogarszających tekst, a ponad czterysta. Aż czterysta zmian? Nie czterdzieści, tylko czterysta?
Czterysta na trzy książki. Przyznam się, że nie przyszło mi do głowy, by je liczyć, po prostu wypisałem te zmiany w pozwie (który zajął kilkadziesiąt stron), podsumował je mój adwokat, a później biegły od „Kanalii”, wskazując, że w powieści było 235 poprawek, 111 „naruszających w stopniu istotnym oryginalną formę powieści” i 124 „naruszające w stopniu nieistotnym oryginalną formę powieści”, do tego całkowicie zbędne, bo nigdzie tam nie zrobiłem błędu.
UsuńStypendium wtedy rzeczywiście nie dostałem, chyba nawet formalnie było to niemożliwe, bo książkę słało się nie na dowód, że została wydana (Szwedzi działają na zasadzie zaufania i wierzą składanym oświadczeniom), tylko do oceny dla ekspertów, jaki jest poziom tłumaczenia.
A co z oprawą dzieła? Bo o podtytule była już wzmianka. A opis, np tzw blurb, treść rekomendacji na okładce itp?
OdpowiedzUsuńW czyjej to gestii leży? Wydawnictwa, oczywiście. Zasada jest prosta: autor decyduje o swoim dziele, wydawnictwo o całej otoczce. Chyba że wydawnictwo dopuści pisarza do współdecydowania o otoczce, czego ustawa nie zabrania. W praktyce im większy wydawca, tym mniej pisarz ma do powiedzenia. I nawet jeśli wydawnictwo będzie reklamowało poważną powieść jako romansidło, autor nie będzie mógł nic zrobić, prawnie jest wszystko w porządku.
UsuńNa pohybel wszelkim miłoszom polskiego światka wydawniczego.
OdpowiedzUsuńCzytam od jakiegoś czasu tego bloga, więc postanowiłam sięgnąć też po Pana książki. I przy "Niepełnych" mnie wryło, jak zobaczyłam podtytuł. Bo jakoś mi taki kiczowaty tekst do pana Pollaka nie pasował (chociaż książkę i tak przeczytam). Teraz już przynajmniej wiem, że to nie był Pana pomysł.
OdpowiedzUsuńBibliotekom proszę nie mieć za złe, że biorą frazę "O miłości wbrew przeciwnościom losu" za podtytuł - jest to zgodne z przepisami dotyczącymi opracowania. Zdanie to znalazło się na stronie tytułowej (nie tylko na okładce) i dlatego MUSI przez bibliotekarza zostać umieszczone w polu tytułu. Gdyby było na okładce, mogłoby nie znaleźć się w polu tytułu, a tylko zostać wspomniane w polu uwag (chociaż sposób jego zapisu sugeruje podtytuł i możliwe, że i tak znalazłby się w polu tytułu, ale to już by wynikało z interpretacji bibliotekarza, a nie samych przepisów). Powołuję się tutaj na praktykę zawodową oraz na publikację Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich "Format MARC 21 rekordu bibliograficznego dla książki".
Magdalena
Skąd Pani wzięła, że mam bibliotekom za złe, że inkryminowaną frazę biorą za podtytuł? Prószyński zrobił z niej podtytuł właśnie przez wpisanie jej na stronę tytułową (podczas gdy do akceptacji dostałem stronę tytułową, na której tej frazy nie było) i pretensje mam do Prószyńskiego, a nie do kogokolwiek, kto odczytuje ją odpowiednio do miejsca, w którym została umieszczona.
UsuńAleż znikąd tego nie wzięłam, napisałam na wszelki wypadek, zupełnie na luzie.
UsuńMagdalena