poniedziałek, 9 listopada 2015

Biadolenia i banialuki pana grafomana

Aleksander Sowa ogłosił akcję Self-publishing = nowoczesna grafomania? Przekonaj się sam, w której ramach nieodpłatnie udostępniał swoje książki, by czytelnicy nie musieli Marcie Syrwid czy niżej podpisanemu wierzyć na słowo, że mają do czynienia z grafomanem. Niestety, dzieł autora 2.0 czytelnicy nie chcą nawet za darmo, więc to samokrytycznie pomyślane przedsięwzięcie zdechło z braku zainteresowania.

Czy wiedzą państwo, czym jest surebet? Surebet to taki zakład u bukmachera, w którym gracz wygrywa niezależnie od wyniku meczu. Jeśli jeden bukmacher daje na zwycięstwo Radwańskiej kurs 2,10, a drugi też płaci 2,10, ale za postawienie na zwycięstwo Szarapowej, to u pierwszego stawiamy stówkę na Radwańską, u drugiego stówkę na Szarapową, i bez względu na wynik spotkania mamy 10 zł czystego zysku. Akcja Sowy była właśnie takim surebetem:

Mam świadomość, że nie każdemu przypadnie do gustu moja twórczość, szczególnie zatwardziałym przeciwnikom polskiego self-publiszingu oraz pospolitym hejterom, ale jestem przekonany, że to świetna okazja dla miłośników mojej prozy.

Czyli twórczość Sowy z definicji nie mogła zostać uznana za grafomańską, czytelnik, który by ją tak ocenił, to hejter lub przeciwnik polskiego self-publishingu. Tymczasem to, że Sowa nie panuje nad językiem i nie umie pisemnie oddać swoich myśli, widać już po zacytowanym zdaniu. Zamiast „szczególnie” powinno być „szczególnie dotyczy to”, skoro wcześniej mamy przeczenie („nie każdemu”) i skoro powstaje zbitka „szczególnie zatwardziałym”, wprowadzająca niezamierzone znaczenie. W drugiej części powinna być mowa nie o miłośnikach jego prozy, tylko o neutralnych czytelnikach, bo to dla nich była akcja, żeby mogli sobie wyrobić opinię, a nie dla miłośników, by gratis pobrali książki, na które ich nie stać.

Podobnie jak z ewentualnymi czytelnikami, którzy uznaliby jego twórczość za grafomanię, Sowa rozprawia się z fachowcami, krytykującymi jego prozę:

Dla utrzymujących się z pisania oraz czerpiących z pracy takich autorów wydawnictw, każdy Czytelnik decydujący się na zakup utworu stworzonego przez self-publishera to utrata pieniędzy. Każdy niezależny autor to dla tego środowiska zagrożenie. Niewielkie, lecz jednak. Lepiej zdusić je w zarodku.

Niezależny autor (niezależnie, co napisze, będzie do kitu) ma kłopoty z ortografią (nie wiadomo, dlaczego „czytelnik” dużą literą), ale to drobnostka w porównaniu z poziomem jego rozumowania, które przypomina dowodzenie, że pianie koguta powoduje wschód słońca. Zacznijmy od tego, że bałagan faktograficzny i pojęciowy jest u Sowy niemożebny. Twierdzi, że ja utrzymuję się z pisania (gdyby ktoś miał wątpliwości, że we wstępie jest mowa o mnie, to na Facebooku w grupie „Self-publishing”, gdzie reklamował tę akcję, moje nazwisko podaje już wprost), co jest nieprawdą. Wielokrotnie na blogu narzekałem, że pisarstwo nie daje mi wystarczających dochodów, bym mógł się na nim skupić. Pisarz zawodowy to dla Sowy ten, który utrzymuje się z pisania, co ma sens z semantycznego punktu widzenia, ale nie w przypadku omawiania relacji między pisarzami współpracującymi z wydawnictwem a self-publisherami, bo tych zawodowych w rozumieniu Sowy jest w Polsce może ze trzydziestu. On sam uważa się za amatora, bo dla niego pisanie to tylko hobby, a to, że bierze za swoje książki pieniądze, z jakiegoś tajemniczego powodu nie ma być dla oceny jego statusu brane pod uwagę.

Wróćmy do twierdzenia Sowy, że autor współpracujący z wydawnictwem traci pieniądze, jeśli czytelnik kupi książkę self-publishera, i dlatego „środowisko” zwalcza self-publisherów. Pytanie, dlaczego autor z jednego wydawnictwa nie zwalcza autora z innego wydawnictwa. Czy jak czytelnik kupi książkę tego drugiego, to ten pierwszy nie traci? Bo autorzy ze „środowiska” tworzą komunę i wpływy wrzucają do wspólnego worka? Może Sowa się zdziwi, ale tak wcale nie jest. Każdy autor po prostu z otwartymi rękami wita „konkurenta” piszącego w tym samym gatunku lepiej od niego. Bo czytelnik, zachwycony dobrą książką, będzie szukał podobnej. Cała rzesza szwedzkich pisarzy średniego sortu dziękuje w tej chwili opatrzności, że zesłała im kogoś takiego jak Stieg Larsson. Dzięki niemu ich kryminały schodzą jak ciepłe bułeczki na całym świecie. Dobry pisarz dla dobrego czy średniego pisarza nigdy nie jest zagrożeniem, może go tylko pociągnąć. Ale działa to też w drugą stronę. Zagrożeniem dla dobrych jest pisarz słaby albo grafoman. Czytelnik natrafia na grafomańskie wypociny Sowy, Grzebuły, Nasiłowskiej czy Saddlera i stwierdza: „Jeśli tak piszą polscy pisarze, to ja dziękuję, wolę zagranicznych”. I pod tym kątem self-publishing rzeczywiście stanowi zagrożenie dla normalnie publikujących autorów, bo obecnie w Polsce jest on wylęgarnią grafomanii. I nie, jak chce Sowa, krytycy zwalczają self-publishing, kłamliwie twierdząc, że to grafomania, tylko zwalczają grafomanię, która dzięki self-publishingowi weszła do literackiego obiegu.

Sam self-publishing jest doskonałą ścieżką wydawniczą, ja również jestem self-publisherem (np. mój zbiór opowiadań „Czarna wdowa” był dostępny tylko w formie elektronicznej, bez pośrednictwa wydawnictwa, i całkiem ładnie się sprzedał), czego niezależny autor sowim móżdżkiem nie jest w stanie pojąć. Problem w tym, że w tej chwili z tej ścieżki w Polsce korzystają prawie wyłącznie ludzie pozbawieni talentu literackiego, a nie pisarze z prawdziwego zdarzenia.

Przykłady ze świata ilustrują, że wydawcy utracili z powodu self-autorów miliony. A kiedy chodzi o pieniądze, nikt nie walczy czysto…

Pisanie negatywnych recenzji Aleksander Sowa uznaje za walkę. Wcześniej to się nazywało krytyką literacką, ale grafo… sorry, self-publisherzy redefiniują wszelkie pojęcia. I mają swoje czyste metody: na przykład grożenie krytykującemu sądem albo udawanie rozczarowanego czytelnika i wystawianie negatywnych ocen książkom krytykującego. Co do przykładów ze świata, to po pierwsze nie mają one przełożenia na polskie realia, a po drugie ilustrują wręcz coś przeciwnego. Dla wydawnictw self-publisherzy, którzy osiągnęli sukces, to żyła złota. Taka Amanda Hocking czy E. L. James z pocałowaniem ręki przyjęły propozycję tradycyjnego wydania. Wydawnictwo przyszło na gotowe, żadnego ryzyka, że włożone w publikację i promocję środki się nie zwrócą, żadnych wysiłków, często daremnych, by z książki zrobić bestseller, przeciwnie, miliony sprzedanych egzemplarzy podane na tacy.

Bez profesjonalnej współpracy z kilkoma redaktorami, korektorami, grafikiem, specem od marketingu, dystrybucji, kontaktów z mediami, bez doświadczania w branży i pieniędzy, jedynym, co self-publiszer ma do ma do wytoczenia przeciw, jest utwór.

No, jak się nie umie utworów pisać, to się je wytacza, tylko nie wiadomo przeciw komu.

Udostępniając swoje utwory pragnę zwrócić uwagę przeciętnemu czytelnikowi, że powstały one nakładem niemal wyłącznie autora.

Mam nadzieję, że dzięki tej inicjatywie część odbiorców oceni samodzielnie jaki jest poziom self-publishingu (na moim przykładzie) z zastrzeżeniem tego, co napisałem wyżej.

Czyli Aleksander Sowa sam przyznaje, że jego książki odbiegają poziomem od tych publikowanych przez wydawnictwa, a czytelnik (przeciętny, nie zasługuje na dużą literę) ma je kupować, wykazując się zrozumieniem, że Sowy nie stać na profesjonalne przygotowanie utworu. To tak, jakby pod sklepem z telewizorami stanął gość ze skleconym w garażu odbiornikiem i przekonywał, żeby kupić od niego złom, bo on w przeciwieństwie do takiego Philipsa czy Samsunga nie ma ekipy, która by ten złom przerobiła na sprawny telewizor. Sowa, pisząc o współpracy z kilkoma redaktorami i korektorami, ujawnia po raz kolejny, że nigdy nie widział wydawnictwa od środka i nie wie, jak wygląda praktyka przygotowywania książki do druku. Do tego stawia tezę, którą można by ująć następująco: drogi czytelniku, ci goście z wydawnictw piszą tak samo nędznie jak ja, ale ich teksty poprawia cały sztab ludzi i dlatego możesz mieć wrażenie, że oni piszą lepiej. Sowa może nawet w to wierzy, bo człowiek, który chce się zajmować tym, do czego nie ma uzdolnień, jakoś z własnej nieudolności musi się przed sobą wytłumaczyć. Tymczasem na przykład moje surowe opowiadanie wygląda tak. Redakcja to szlifowanie tekstu, a nie jego ratowanie. Żaden doświadczony pisarz nie musi się wstydzić swojego dzieła, nawet jeśli zostanie ono opublikowane bez redakcji. Aleksander Sowa mimo napisania tuzina utworów prozatorskich (czyli doświadczeniem daleko mnie przewyższa) nie jest zaś w stanie stworzyć niczego, co można by pokazać światu bez głębokiej ingerencji redaktorskiej. „Wielu stawia znak równości pomiędzy niezależnym pisarstwem, a grafomanią bez zastanowienia”. Otóż to. Twórczość Sowy to grafomania bez zastanowienia.

A propos doświadczenia, można zaobserwować ciekawą prawidłowość. Marta Grzebuła po opublikowaniu kilkunastu utworów cały czas pisze o sobie per „skromna debiutantka”, Aleksander Sowa z podobnie imponującym dorobkiem stwierdza, że jest „autorem-amatorem” (powinno być „autorem amatorem”, bo człony nie są równorzędne, tylko jeden określa drugi, ale nie wymagajmy znajomości takich niuansów od wybitnego self-publishera, który ma kłopoty z elementarnym szykiem zdania). Całkowita nieprzystawalność tych określeń do stanu rzeczywistego ujawnia, jak oni sami się postrzegają: w głębi ducha mają świadomość, że z nich tacy pisarze jak z osłów rumaki.

Amator Sowa informuje nas, że pozwalając sobie na „tą akcję” (tą, bo redaktora nie było) i udostępniając swoje książki za darmo, rezygnuje z zarobienia kilkudziesięciu tysięcy złotych. Przychodzi mu to łatwo, bo on nie musi zarabiać na pisaniu jak „99% autorów współpracujących z wydawnictwami i nie-self-publisherów”. Kim jest ten pisany z błędem „nie-self-publisher”, nie wiadomo, a, o czym wspominałem już wyżej, znakomita większość pisarzy w Polsce nie utrzymuje się z pisania. Nie jest to wcale sytuacja zdrowa, powinno być tak, jak Sowie się wydaje, że jest, ale symptomatyczne, że facet wypowiadający się o rynku wydawniczym nie ma bladego pojęcia, jak wyglądają realia na tym rynku.

Przyjmijmy bajędy Sowy o jego zarobkach na książkach za prawdę i zapytajmy, jak to się dzieje, że tak świetnie zarabiający autor nie ma pieniędzy, żeby opłacić ekipę, która by jego grafomańskie wypociny przerobiła na zdatne do czytania książki. Jak to się dzieje, że do takiej kury znoszącej złote jaja nie zgłasza się żadne wydawnictwo i nie proponuje publikacji? Przecież, według twierdzeń Sowy, wydawnictwa chcą tylko zarabiać pieniądze i dlatego on, bidulek, musi działać poza oficjalnym obiegiem wydawniczym. Czyżby Sowa pisał wysokoartystyczną prozę, przeznaczoną z definicji dla bardzo wąskiego kręgu czytelników, i dlatego wydawnictwa nie są nim zainteresowane? Ale skąd wtedy te gigantyczne nakłady, jakie osiąga (głosy oszczerców o konfabulowaniu, kłamaniu czy braniu swoich fantazji za rzeczywistość pomińmy)? Zobaczmy sami: „Era Wodnika” – kryminał, „Koma” – o morderstwie nie tylko szeroko opisywanym przez prasę, ale i filmowanym, „Zła miłość”, „Requiem do miłości” – tytuły mówią same za siebie. Czy może być coś bardziej komercyjnego niż kryminały i powieści o miłości? Dlaczego więc te pazerne wydawnictwa nie pielgrzymują do Sowy, dlaczego się o niego nie biją? Bo jednak chcą autorów, którzy wiedzą, że requiem jest dla, a nie do, i wolą nie współpracować z tymi, którzy walą byki nawet w tytułach swoich książek?

Self-publiszing i tradycyjne pisarstwo to dwa przeciwstawne bieguny w spojrzeniu na tworzenie. Publikowanie tradycyjne i samopublikowanie dzieli konflikt interesów. Wszystko, co nie pojawia się u Czytelnika w inny niż tradycyjny sposób jest zagrożeniem dla świata wydawniczego 1.0 – podsumowuje dramatycznie autor 2.0. Równie mądrą myślą byłoby ogłoszenie przez Sowę, że zagrożeniem dla rozgrywek koszykarskiej ligi NBA jest to, że on na podjeździe swojego garażu porzuca piłką do kosza (proszę się nie zdziwić, jeśli Sowa w polemice napisze, że wcale nie ma garażu). Choć w jednym ma rację, podejście do twórców jest inne: tradycjonaliści wychodzą z założenia, że aby wydać książkę, trzeba ją umieć napisać, w self-publishingu nie wydaje się to warunkiem sine qua non. Obraz tych dwóch walczących ze sobą bloków, dowodzący, że Sowa ma elementarne kłopoty z analizą zachodzących w rzeczywistości zjawisk (co dyskwalifikowałoby go jako pisarza, nawet gdyby nauczył się gramatyki), posypał się zresztą od razu, kiedy dzieło Sowy, „Komę”, zrecenzował inny z self-publisherów, Bartosz Adamiak. Przy czym Adamiak książki nie zjechał, a jedynie ubolewa, że jest dość kiepskawa jak na jego oczekiwania. Oczekiwania będące rezultatem opisanego wyżej przeze mnie mechanizmu: ja, Adamiak, jestem self-publisherem, Sowa jest bardzo znanym self-publisherem, jeśli jego książka okaże się znakomita, czytelnicy przekonają się, że self-publisherzy tworzą świetne rzeczy, i może sięgną również po moją powieść. Co robi Sowa? Zwraca Adamiakowi uwagę, że nie powinien pisać „quasi-recenzji”, bo jest konkurentem, ma pisać własne książki (swoją drogą bzdura, każdy pisarz ma prawo być jednocześnie krytykiem literackim). Jak tylko inny self-publisher uznał, że dzieło Sowy jest lichawe, przestał być sojusznikiem, a stał się konkurentem.

Sowa nie próbuje przy tym z zarzutami Adamiaka polemizować. Zamiast tego dezawuuje krytyka, co jest jego (i innych grafomanów) jedyną metodą obrony. Syrwid wyśmiała twórczość „giganta”, co z tego, skoro jej książki zbierają gorsze oceny niż wiekopomne dzieła krytykowanego. Syrwid po prostu zazdrości mu takich czytelników, jak Malwina z „Lubimy czytać”, która zachwyca się dziełami mistrza, pisząc tym samym stylem i z tymi samymi błędami co on. Pollak zjechał jego poradnik, bo Złote Myśli wydały poradnik Sowy, a nie Pollaka (który jest do dupy, co jasno wynika z najniższej noty wystawionej przez Malwinę). Każdy, kto krytykuje twórczość Sowy, ma coś za uszami i robi to z pobudek pozamerytorycznych, czytelnicy zaś (jak Malwina) są jego książkami zachwyceni (jeśli nie są, to hejterzy albo przeciwnicy self-publishingu). Dla autora 2.0 są to prawdy jasne i oczywiste, aż dziw, że jeszcze nie wystąpił do papieża, by twierdzenie, że powieści Aleksandra Sowy są genialne, zostało uznane jeśli nie za jedenaste przykazanie, to przynajmniej za dogmat wiary.

PS. Dodałem cztery swoje książki (poradnik, „Niepełnych”, „Między prawem a sprawiedliwością” i wspomnianą „Czarną wdowę”) do księgarni Wolne Ebooki, która praktykuje coś, co nazwałbym jakościowym self-publishingiem. Książki selfów nie są przyjmowane z automatu, tylko po weryfikacji, czy trzymają poziom. Może dlatego nie ma tam żadnych utworów Aleksandra Sowy.

9 komentarzy:

  1. Komentarze pod wpisem były zamieszczone w systemie Disqus, z którego zrezygnowałem. Poniżej je przytaczam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Autor komentarza: Jacek Slay

    Nie znacie się, panie Pollak. I dlatego do końca życia będziecie tłumaczyć instrukcje obsługi pralki, zazdroszcząc Sowie lekkiego pióra i płodnego umysłu.
    Ale nie wszystko stracone - ptaszki (bynajmniej nie sówki) doniosły mi, że autor 2.0 za jedyne 380 peelenów brutto nawet pana może nauczyć, jak zarabiać realne pieniądze. I to chyba nawet w pańskim mieście. Ja bym się nawet (po raz trzeci w trzecim zdaniu z rzędu...) nie zastanawiał... ;)
    http://mywaytraining.pl/szkole...

    A Wolne Ebooki już dodałem do zakładek. Może nareszcie trafi się porządna platforma niezalana selfowymi elukubracjami...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widziałem, ktoś mi akurat wczoraj podesłał linka do tego szkolenia. Podoba mi się punkt pierwszy „Drogi wydawnicze, zalety wady”. Czyli Sowa będzie opowiadał, jakie zalety mają wady wydania tradycyjnego i self-publishingu.
      Swoją drogą ciekawe, że u grafomana błędnie opuszczony lub dodany przecinek często skutkuje jakimś idiotycznym znaczeniem.

      Usuń
  3. Autor komentarza: MayKasahara89

    Aleksander Sowa wprawdzie udostępnia swoje książki, by czytelnik mógł przekonać się sam, jak wyglądają, jednak już prawa do wyrażania swojego zdania na ich temat nie przyznaje. Podzieliłam się w komentarzu pod tym wpisem swoimi uwagami do jednej z jego publikacji, A. Sowa co prawda przyznał mi w niektórych kwestiach rację, ale już następnego dnia komentarz zniknął. Podobny los spotkał komentarze innej blogerki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po namyśle uznał Panią za hejterkę i przeciwniczkę polskiego self-publishingu. Wyjaśniła mi Pani kwestię, która mnie frapowała, dlaczego przy tym szumie, co on robi, tak pusto pod jego wpisem.

      Usuń
  4. Autor komentarza: tomato

    Myślę sobie: "Nie no, ten Pollak to chyba przesadza. Facet tyle książek napisał, nie może być aż tak zły. Do swoich powieści na pewno podchodzi z większą starannością niż do wpisów na blogu.” Pobieram więc fragment książki z Amazona. Wybór zupełnie przypadkowo padł na „Jeszcze jeden dzień w raju”. Odpalam tekst, czytam. Po kilku stronach przerywam. Myślę: „Okej, może akurat początek niespecjalnie mu wyszedł”. Przewijam na oko kilkanaście stron, zatrzymuję się na przypadkowym fragmencie. Po przebrnięciu (bo czytaniem już tego nie mogłem nazwać) przez następne paręnaście akapitów znów przeskakuję, tym razem znacznie dalej, niemal na sam koniec fragmentu. Staram się czytać. Staram się jeszcze. Wreszcie składam broń. „Może to po prostu jedna z jego pierwszych książek i dopiero się uczył?”. W celu sprawdzenia tego wchodzę na e-bookowo, a tam natykam się na jeszcze jeden fragment. Dwa pierwsze zdania brzmią: „Mieli w stosunku do siebie niezliczone określenia. Kiedy odkładał i tę książkę z pomiędzy jej stron wysypały się zapisane jej drobnym pismem listy.” Teraz proszę, niech ktoś mi powie, że ów fragment to jakaś jeszcze wczesna, nieaktualna wersja alpha tego tekstu czy coś. Błąd ortograficzny już w drugim zdaniu? Serio?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Autor komentarza: Kamila Perczak

      Nawet jeżeli to wczesna wersja, to jaki szanujący się pisarz puszcza surowiznę na forum publiczne? Poza tym błąd ortograficzny nie jest jedynym w tych dwóch zdaniach. One nie zawierają nic poza błędami.

      Usuń
  5. Autor komentarza: Chomik

    I powstanie Polska Partia Pisarzy Niedocenionych....

    OdpowiedzUsuń
  6. Autor komentarza: Kumos

    Pod wpływem tego wpisu zajrzałem z ciekawości na bloga Aleksandra Sowy, choć być może utwierdzi go to w przekonaniu o popularności. Ze zdumieniem stwierdziłem, że ostatni wpis bardzo przypomina on Pana wpisy, gdzie zamieszcza Pan cytaty i komentarze, w sposób powiedziałbym wykraczający poza konwencję takiego rodzaju wpisów. Stylistycznie oczywiście to zupełnie inny poziom (czy też zupełnie jego brak), ale mam wrażenie, że pozostaje pod Pana wyraźnym wpływem, by nie nazwać tego inaczej...

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.