poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Śledztwo mentalne, czyli jak (wiadrem) zarżnąć kryminał

Nie miałem ochoty czytać całej powieści Marty Grzebuły, ale niejako mnie do tego przymusiła, konsekwentnie podważając moją krytykę jej twórczości jako niemiarodajną, bo obejmującą ledwie urywki ((…) w moim odczuciu ktoś, kto opiera swoją opinię tylko na fragmencie i wyrokuje o całości danego tekstu, popełnia błąd). W tej sytuacji sięgnąłem po „Jokera”, powieść reklamowaną jako thriller i kryminał. Wiedziałem, czego po „pisarstwie” Grzebuły mogę się spodziewać, ale nie sądziłem, że będzie aż tak ciężko. Swego czasu chwaliłem się, że zrobiłem triathlon, i muszę powiedzieć, że za jednym zamachem przepłynąć 1500 metrów, przejechać na rowerze 40 kilometrów i przebiec dziesięć to jest pikuś w porównaniu z przebrnięciem przez 320-stronicową książkę Grzebuły. Do mety triathlonu docierałem w znakomitej kondycji fizycznej i jeszcze lepszej psychicznej, „Jokera” kończyłem z poranionym czołem od walenia głową w biurko, z deszczułką między zębami i mandatem za zakłócanie ciszy nocnej, bo wyłem nad tekstem. A i tak dobrze, że skończyło się na mandacie, a nie na odwiezieniu do czubków.

Chciałem skupić się na śledzeniu intrygi kryminalnej, ignorując kaleką polszczyznę i pompatyczne opisy, ale nie miałem czego śledzić, bo zastosowanie wydawałoby się prostego schematu, zabójstwo (wynikające z jakiegoś motywu) – śledztwo (rekonstrukcja zdarzeń na podstawie zbieranych dowodów) – złapanie mordercy, przekracza możliwości Marty Grzebuły. Miałem wrażenie, że tę powieść napisał człowiek, który w życiu żadnego kryminału nie przeczytał ani nie obejrzał, coś tam do niego jedynie doleciało z telewizora, kiedy inni domownicy oglądali, i to posłużyło za cały research. Dodajmy do tego kłopoty autorki z elementarną logiką oraz brak świadomości, że istnieje coś takiego, jak związki przyczynowo-skutkowe, i wyjdzie „Joker”.

Przede wszystkim nie wiemy, kto został zamordowany ani ilu tych zamordowanych jest. Najpierw Grzebuła opisuje zabójstwa młodych dziewczyn, potem dowiadujemy się, że parę lat wcześniej ofiarami byli też „narkomani, bezdomni i prostytutki, ale również ważne osobistości; artyści, modelki, czy prawnicy, maklerzy i tak dalej” (str. 132). Ta mała demokratyczna hekatomba rozgrywa się w kilku sąsiadujących ze sobą miasteczkach (amerykańskich), ale policjanci z jednego są całkowicie nieświadomi, co się dzieje w drugim; na szczęście dowiadują się tego dzięki prywatnym kontaktom (bo w Stanach nie ma telewizji, która relacjonowałaby masowe zabójstwa, a jeśli nawet jest, to funkcjonariusze jej nie oglądają). Te wcześniejsze morderstwa pozostały nierozwikłane, co czytelnika może dziwić, gdyż nawet całkowicie nieudolna policja jakiegoś zabójcę od czasu do czasu łapie, ale Grzebuła wyjaśnia to bardzo prosto, pokazując, jak wygląda śledztwo w USA. Otóż policjanci generalnie kręcą się bez celu, nie przesłuchują istotnych świadków, nie analizują śladów, nie gromadzą dowodów, nie starają się ustalić, co zaszło. Sporządzają i przesyłają sobie jakieś raporty, w których nie wiadomo co jest, informują, że mają jakieś poszlaki, tylko nie wiadomo jakie, i przerzucają swoje obowiązki na cywilów, organizując jakieś akcje, ale że, zacytujmy autorkę: „jej rozum nie podąża za wydarzeniami” (str. 276), trudno dociec, na czym polegające. To wszystko nie szkodzi, bo policjanci śledztwo prowadzą mentalnie („Każdy na swój sposób usiłował zrozumieć, jak w tak krótkim czasie mogło dojść do tylu morderstw i przede wszystkim, kto jest ich sprawcą”, str. 76 ), co pewien czas doznają objawień („Nastąpiła w jego umyśle automatyczna konfrontacja faktów”, str. 278) i ogłaszają wtedy, że rozwikłali sprawę. Czytelnik wprawdzie nadal nie wie, jak doszli do rozwiązania, kto kogo zamordował, jak i dlaczego, ale dowiaduje się, że toczyła się chora gra, jakiś poker z układami High Hand i Low Hand, że w puli były miliony, że jacyś gracze dostawali karty i mordowali, że ktoś tam był Jokerem. Nic to państwu nie mówi? Proszę się nie przejmować, ja po przeczytaniu całej książki też nie mam bladego pojęcia, na czym to polegało i o co chodziło.

Ponieważ w „Jokerze” nie ma intrygi kryminalnej, której słabe punkty można by wykazać, tylko jest natłok chaotycznych scen i jeden wielki bełkot, siłą rzeczy, by pokazać nędzę książki Grzebuły, trzeba się skupić na szczegółach. Weźmy na przykład te zabijane młode dziewczyny. Tożsamość niektórych pozostaje nieznana (policjanci nawet nie próbują jej ustalić), ale na posterunku wisi „Pięć zdjęć, pięć uśmiechniętych twarzy młodziutkich dziewczyn” (str. 78). Jak policjantom udało się zdobyć zdjęcia żywych ofiar, zachowując niewiedzę co do ich tożsamości, pozostaje słodką tajemnicą autorki.

Zresztą rzeczy normalnie dla śledczych istotne w powieści Grzebuły niespecjalnie ich obchodzą. Na str. 42 podwładny relacjonuje porucznikowi, że pojechał do innego miasteczka, bo tam też znaleziono zwłoki dziewczyny, okazało się jednak, że morderca został złapany. Porucznik dostrzega związek z ofiarami na swoim terenie, bo te miały włosy wygolone w kształt kart do gry, a przy zamiejscowych zwłokach znaleziono talię kart, ale nie ciekawi go, kim jest ujęty morderca, i o jego nazwisko nie pyta. Nie robi tego nawet wtedy, gdy po dokładniejszym ustaleniu, co z tymi kartami, podwładny stwierdza: „To może być nasz sprawca” (str. 44). Czyli został złapany morderca, który prawdopodobnie jest też tym szukanym przez porucznika, ale czytelnik nie dowiaduje się, kto to jest, autorka w ogóle więcej o nim nie wspomina, a śledczy jakby nigdy nic szukają innego winnego.

Marta Grzebuła jest z zawodu pielęgniarką, nic dziwnego, że wykazuje się głęboką znajomością anatomii: „część jej twarzoczaszki, która przedtem była potylicą” (str. 69), ustaleń, jakich lekarz sądowy może dokonać na miejscu zbrodni: „Ręce w okolicy nadgarstków, złamane. Kość piszczelowa lewa, złamana. Pęknięte żebra” (str. 67), oraz technik badania: „Wyjął z torby termometr. Wbił go ostrożnie w prawą okolicę jej brzucha” (str. 20).

Lekarz sądowy aktywnie angażuje się w śledztwo i informuje porucznika, że „na jednej z ofiar wykryto DNA. Grupa krwi to AB Rh minus” (str. 50), co pozwala mu zawęzić liczbę podejrzanych, bo tę grupę krwi ma jedynie „dwa do trzech procent populacji” (str. 53). Akcja dzieje się w stanie Nevada, gdzie mieszka dwa miliony ludzi, czyli po „zawężeniu” mamy ledwie między 40 a 60 tysięcy podejrzanych, co przy tak wąskiej grupce w praktyce oznacza, że można świętować złapanie zabójcy. To, że dzięki DNA można wskazać konkretną osobę, ani koronerowi, ani porucznikowi, ani samej Grzebule do głowy nie przychodzi.

Daną bronią można zadać śmierć tylko w sposób typowy dla tej broni, ale nie u Grzebuły. „W ułamku sekund [Kamila] uderzyła go po raz drugi, tym razem wiadrem w kark. (…) Upadł, a ona wciąż raz za razem uderzała go wiadrem. Przestał się ruszać, a z głowy zaczęła sączyć się krew” (str. 177-178), „zacisnęła dłoń na pręcie, nieznacznie unosząc go do góry. (…) uderzając leżącą i nieruszającą się młodą kobietę w końcu wbiła jej ostrze w pierś” (str. 179). Potem Kamila dla pewności kobietę jeszcze zastrzeliła odebranym jej pistoletem i wróciła się, żeby zastrzelić też jej wspólnika. Po znalezieniu tych zwłok policjant dokonuje następującej obserwacji: „Oboje zarżnięci jak prosiaki” (str. 183). Podsumowując: kobieta zarżnięta prętem i pistoletem, mężczyzna zarżnięty wiadrem i pistoletem.

Nietypowy sprzęt mamy też do badania miejsca zbrodni: „Pozostali technicy dokonywali pomiarów tachometrem. Żadne odległości się nie pokrywały” (str. 69). Państwu wydaje się, że tachometr nie jest sprzętem kryminalistycznym? A i owszem. To przecież, jak podaje Wikipedia, „urządzenie służące do pomiaru prędkości poruszającego się ciała”. A czym zmierzyć, w jakim tempie zwłoki przemieszczają się w stronę stołu sekcyjnego?

A jak wygląda wymierzanie sprawiedliwości? „Już zajęli się po cichu bratem gubernatora. Na razie odpowiada z wolnej stopy (…) oczywiście już ma najlepszego prawnika. Nie wiem, jak prokurator do tego podejdzie” (str. 266). Dlaczego „po cichu”, skoro sprawa jest przed sądem, kto wniósł oskarżenie, jeśli prokurator będzie dopiero do tego podchodził, i jakim cudem ktoś zamieszany w kilkanaście czy kilkadziesiąt zabójstw może odpowiadać z wolnej stopy? O tym procesie dowiadujemy się z rozmowy policjantów post factum. Jest to dosyć często stosowana przez Grzebułę technika: nie opisuje ona istotnych dla akcji zdarzeń, tylko w jakiś czas potem ni w pięć, ni w dziewięć dowiadujemy się o nich z czyjejś rozmowy, która – sama w sobie – akcji do przodu nie posuwa.

Takie duperele, że samochód porwanej dziewczyny stoi jednocześnie na poboczu drogi (str. 35) i na parkingu przed motelem (str. 41), nie są warte nawet wzmianki. Podobnie jak stwierdzenie (str. 98), że policjant idzie do szpitala pieszo, bo nie da się dojechać samochodem ze względu na ulice zasypane po huraganie gruzem, który zostawił miejsce jedynie dla karetek i straży pożarnej. Dlaczego nie można pojechać śladem karetki i jak to się dzieje, że osiem stron wcześniej chłopak Kamili przez tak samo zagruzowane ulice spokojnie do tego szpitala przyjeżdża samochodem, autorka nie wyjaśnia.

Przy mojej ostatniej krytyce Grzebuła miała pretensje, że wziąłem pod lupę jej surowy tekst, który dopiero przejdzie redakcję i korektę. W domyśle, że zostanie znacznie poprawiony. No, to spójrzmy, jak wygląda jej powieść nie tylko po redakcji i korekcie, lecz także poprawiona w drugim wydaniu.

Mężczyzna uruchomił silnik, ten warknął, jak pies i szarpnął. (…) Mężczyzna skierował się do auta.Włożył kluczyk do stacyjki, ruszył (…)

Silnik uruchomił korbką czy pilotem? I po co wkładał kluczyk do stacyjki, skoro silnik już pracował?

Był to niewysoki budynek, który ciągnął się niczym jamnik.

Jamniki zwykle się ciągną.

Słowa oficera odbiły się echem po blacie usłanym teczkami akt.

Blat echotwórczy.

(…) gdy upewniła się, że jest w ciąży była już zaręczona z młodym młynarzem. Kiedyś na wsi, w latach pięćdziesiątych, czy też sześćdziesiątych, to była hańba dla młodej dziewczyny.

Tak, piekarz czy aptekarz to była dobra partia, ale młynarz? Poruta.

(…) prawie podbiegł do niego Bard, i na tak zwanym jednym wdechu, powiedział dość chaotycznie, co również do niego nie pasowało. / – W tej tali okazuje się, że brakuje kart! Cholera jasna! Jak mogłem to przegapić?!

Pani Grzebuła, niech pani do kogoś prawie podbiegnie, powie to na jednym wdechu, a potem przestanie wypisywać tego rodzaju idiotyzmy.

czas gonił, depcząc wszystkim po piętach

No, bo jak się kogoś goni, to depcze mu się po piętach. Logiczne.

(…) zdołała w murze (…) w najsłabszym miejscu drzwi ze stali, wydłubać zaprawę i naruszyć kilka cegieł.

Stal powstaje w wyniku połączenia cegieł zaprawą.

Rozbłyski przecinające niebo, jak nóż zatopiony w blasku światła. Ciął tą okalającą ziemię szarość i wbijał się w samo serce Matki Ziemi swoim ostrzem.

Grzebuła ma jakąś obsesję z tymi ostrzami, bo zawsze się u niej wbijają, choć niekoniecznie obrywa Matka Ziemia, która też jest częstą bohaterką. Ale tę powtarzalność w pełni wynagradza pomysłowość autorki. Czytelnikowi się wydaje, że widział już u niej wszystkie rodzaje błędów, a jednak Grzebuła cały czas potrafi zaskoczyć nowym kiksem. W powyższym porównaniu aktywny jest nie obiekt właściwy (rozbłyski), tylko ten, do którego jest porównywany (nóż). Ptak leciał jak strzała. Strzała wpadła do gniazda i nakarmiła pisklaki.

(…) rozwiązaliśmy wiele spraw, które nie jednemu z nas ciążyły nie tylko na półkach, ale przede wszystkim w sercach.

Mnie „Joker” ciąży nie tylko na półce, ale przede wszystkim w mózgu.

Noc, niczym dostojna królowa, kroczyła ulicami Vegas. I była równie piękna i równie tajemnicza, co miasto miliona neonów, miliarda świateł i miliona pieniędzy, które przelewały się na stołach tak wielu kasyn w tym mieście.

Milion piniendzy to jest bardzo dużo piniendzy.

Ruiny domów, połamane drzewa, znaki drogowe, lampy uliczne i temu podobne, wciąż walały się po ulicach (…)

W Warszawie po powstaniu to się dopiero walało ruin domów po ulicach.

Kiedy wkładał zakupy razem z mężczyzną do papierowej torby (…)

Mężczyźni byli w promocji.

Pojedziemy do szapita wszyscy.

Państwo wiedzą, co to jest „szapit”? Szpital.

Koniem Trojańskim stała się dla nich Kamila. Wysadza ich z siodła, jednego po drugim (…)

Czy porównanie do Puszki Trojańskiej nie byłoby bardziej adekwatne?

Wszyscy martwili się o nią i o to, jak odnajdzie się w domu. Martin najbardziej bał się drogi Nie wiedział, jak zareaguje na samochód.

Amerykańskie drogi w odróżnieniu od polskich reagują na samochody dość pozytywnie.

I ponownie ich ciała opanowała znajoma żądza. Zachłanność w gestach znów dominowała i to w każdym ruchu.

Frykcyjnym.

Ona nie odniosła żadnych ran, oprócz tych w umyśle.

Po lekturze „Jokera” zaświadczam, że odniesienie ran w umyśle jest całkowicie możliwe.

(…) myślę, że Kamilą powinien się zająć terapeuta. (…) oczywiście nasz psycholog też z nią popracuje. Na razie milczy. Patrzy tylko w sufit, nie nawiązuje zupełnie kontaktu wzrokowego (…)

Mnie się wydaje, że ten psycholog sam potrzebuje pomocy.

– (…) Uczcijmy jego pamięć minutą ciszy. / Wszyscy wstali. Pokój odpraw wypełniła jedność westchnień. Nawet przelatująca mucha zamarła w locie. Czas stanął.

Na jedność westchnień to nie tylko mucha, ale i kondor zamarłby w locie.

Książkę firmuje „wydawnictwo” E-bookowo, które ma czelność ten grafomański wykwit, pozbawiony jakiegokolwiek opracowania redakcyjnego, prezentować jako pełnoprawną powieść i wołać zań od osiemnastu do trzydziestu dwóch złotych. Nabyłem wersję papierową, bo mam zamiar na przykładzie tej pseudopowieści pokazywać, jak można zarżnąć kryminał, jeśli gdzieś mnie poproszą, żebym opowiedział o warsztacie. I niestety, ta wyborowa grafomania została zawarta w czymś, co ma formę normalnej książki. Wygląda jak zwykła książka. Można się nabrać i kupić. Ba, jest opatrzona numerem ISBN, co oznacza, że te kpiny z literatury trafiły na półkę w Bibliotece Narodowej i Jagiellońskiej. Zróbmy coś w końcu z tym. Grzebuła może sobie pisać, co chce, Katarzyna Krzan z E-bookowa może robić czytelnikom wodę z mózgu, że wydaje powieść, ale czy Biblioteka Narodowa, która ISBN przyznaje, naprawdę musi to sankcjonować?

25 komentarzy:

  1. Rozumiem, że można nie zdawać sobie sprawy z brakującego przecinka, błędnej fleksji (choćby nagminnie mylone tą/tę) czy lekko kulawej składni - ale kiedy widzę takie kwiatki, jak "Kiedy wkładał zakupy razem z mężczyzną do papierowej torby", to zastanawiam się, jak można być aż TAK ślepym. Przecież tego typu błędy zauważy nawet średnio rozgarnięte dziecko z gimnazjum (i to nawet nie szwedzkiego, a polskiego)...

    Swoją drogą, panie Pawle, skoro już pojawiła się Grzebuła... jakieś nowości w sprawie procesu? ;)

    Jacek Slay

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie niepojęty jest ten samochód. Bo albo Grzebuła nie wie, jak się uruchamia samochód, albo nie potrafi tej prostej czynności zrelacjonować. W obu przypadkach jest to tak szokujące, że czytałem ten fragment kilka razy, usiłując dociec, czy przypadkiem gość nie miał dwóch samochodów i jednego z jakiegoś powodu nie zostawił na miejscu zbrodni z zapalonym silnikiem. Ale nie, ewidentnie jest mowa o jednym samochodzie.

      W sprawie procesu cisza.

      Usuń
    2. "[...] na posterunku wisi „Pięć zdjęć, pięć uśmiechniętych twarzy młodziutkich dziewczyn” (str. 78). Jak policjantom udało się zdobyć zdjęcia żywych ofiar, zachowując niewiedzę co do ich tożsamości, pozostaje słodką tajemnicą autorki."

      Natasza

      ojtam ojtam - może to są pin-up-girls? Zaraz że niby ofiary ;)

      Usuń
  2. W ułamku sekund [Kamila] uderzyła go po raz drugi, tym razem wiadrem w kark.
    Czy autorka podaje, ilu sekund był to ułamek? Ułamek odpowiedniej liczby sekund może się dłużyć w nieskończoność - zapewne tak jak lektura tego dzieła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podawać nie podaje, za to chętnie tę miarę czasu stosuje:
      – OK – odparł mężczyzna i po ułamkach sekund rozpoczęł się swoista kanonada błysków flesza aparatu fotograficznego. (str. 69); Stali tak ułamki sekund. (str. 136); Eryk na ułamki sekund zadumał się (…) (str. 313)

      Usuń
    2. Tu podoba mi się nawet bardziej - skoro sekund jest wiele, to i ułamków jest dużo.

      Usuń
  3. Mnie podobał się fragment o hańbie dziewczyny, która w latach 50. musiała się wydać za aptekarza albo młynarza:) Przypomina mi się japoński serial (?) który oglądałam we wczesnych latach 90. Był nieopisanie śmieszny - czekałam z utęsknieniem na kolejne odcinki, których nie było niestety zbyt wiele. Uwielbiałam sztucznych jak roboty bohaterów i ich nienaturalne dialogi. Z tego co pisze Grzebuła też można się nieźle pośmiać.

    OdpowiedzUsuń
  4. ja sie bardzo boje wody. nigdy nie wiem jak zareaguje na kajak.
    chyba przestane plywac. za duzy stres.

    Arek

    OdpowiedzUsuń
  5. „Nastąpiła w jego umyśle automatyczna konfrontacja faktów” - umarłam.
    „Wyjął z torby termometr. Wbił go ostrożnie w prawą okolicę jej brzucha” - powróciłam jako zombie, by umrzeć ponownie.
    Tachometr, jamnik i cała reszta udowodnili mi, że postąpiłam słusznie.

    OdpowiedzUsuń
  6. pogrzebuł ją Pan całkowicie, sama tego chciała :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ha! W moim umyśle nastąpiła automatyczna konfrontacja faktów i już wiem, dlaczego on ten kluczyk do stacyjki... otóż mianowicie żeby mu blokada kierownicy w czasie jazdy się nie włączyła. :) Ale reszta procedury odpalania pozostaje dla mnie zagadką. Przede wszystkim celność porównań: "warknął jak pies" - znaczy nie lubi kierowcy (silnik mojego samochodu mruczał przyjaźnie). Nie wiem też jak i dlaczego silnik szarpnął - mój nigdy nie szarpał, w przeciwieństwie do sprzęgła, które i owszem, zanim nie nauczyłam się go poprawnie używać.
    W sumie - przepiękny przykład jak bardzo mści się nadszczególarstwo.

    Beata

    OdpowiedzUsuń
  8. Hej, czy to tutaj występuje miasteczko polskich imigrantów, nazwane na cześć stolicy Polski... Little Metropolis?

    OdpowiedzUsuń
  9. Śliczne te cytowane fragmenty, a i okładka urocza.
    Na Pyrkonie było bardzo interesujące spotkanie, poświęcone publikowaniu za pieniądze autorów.Prowadzący powoływał się na Pana bloga, ostrzegał przed takimi wydawnictwami, a na koniec powiedział: "Zaufajcie ludziom z prawdziwych wydawnictw, nie są głupi..To znaczy, czasem są, ale wiedzą co robią!"
    Młodzi ludzie na sali nie mogli uwierzyć w praktyki wydawnictw, drukujących za pieniądze autora- np. brak korekty."A to nie jest jakieś oszustwo?"pytali.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  10. Poświęciłem dobrą godzinę, aby zapoznać się z wpisami na Pana blogu. Zauważyłem dziwną "prawidłowość", gdy miesza Pan z błotem autorów ma Pan sporo komentarzy. Gdy zaś pisze Pan o sobie jest ich garstka. Nie czytam selfów, czy jak ich tam nazwać. Nie interesuje mnie też czy poprzez nagonkę "nabija" Pan sobie popularność, nie tylko jako bloger ale i autor. Interesuje mnie fakt, i bardzo zasmuca, jak chętnie znajduje Pan klakierów. Pomijam zasadność Pana krytyki. ma Pan do tego prawo i jak sądzę wiedzę, by tak pisać. Ale irytuje mnie, że komentatorzy nie znając danego autora tak chętnie Panu przyklaskują. Trzeba przyznać, że oprócz wiedzy, doświadczenia jako pisarz ma Pan dość znaczy wpływ na opinię. Wokół Pana skupia się grono pseudo krytyków, ludzi cieszących się z faktu, że i oni mogą komuś dołożyć. Pan opiera się na wiedzy, oni na warcholstwie... I to mnie razi. Lecz dodam, że właśnie dzięki Panu, złożyłem w empiku spore zamówienie na owe książki grafomanów, o których Pan raczył wspomnieć. Należę do tych ludzi którzy nie sugerują się opinią innych.
    Panie Pawele, tak na marginesie, irytuje mnie tylko jedno w Pana wpisach. Strasznie prześmiewczy styl. Nie mógłby Pan wznieść się ponad poziom niektórych komentatorów Pana bloga? Chyba wypadałoby...
    Janusz Rowa- Rowiński
    (SGH)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mieszam z błotem żadnych autorów ani nie uprawiam żadnej nagonki. Krytykuję ich utwory i publiczne wypowiedzi, czyli to, co przez nich samych zostało udostępnione do oceny. Sformułowania, jakich pan użył, są obraźliwe i zwykle używane przez tych, którzy chcą zdezawuować krytykę, a nie potrafią podjąć z nią merytorycznej polemiki. Tak samo obraża pan komentujących na moich blogu, używając określeń „klakierzy”, „warcholstwo” czy „pseudokrytycy” (piszemy łącznie) albo przypisując im niegodną motywację. Został zaprezentowany tekst będący zbieraniną humoru zeszytów i to, że jest on dalej komentowany w sposób prześmiewczy, jest zasługą samego tekstu, a nie wynikiem chęci dokładania komukolwiek. Tak już jest, że kiedy ktoś opowie dowcip, to zwykle skłania do tego samego kolejną osobę. Ocenia pan zresztą komentarze, których w ogóle pan nie przeczytał, bo gdyby je pan przeczytał, to wiedziałby pan, co wielokrotnie odpowiadałem na zarzut, że krytyka nie powinna być prześmiewcza, i nie powtarzał tych samych idiotycznych pretensji.
      Dużą liczbę komentarzy pod analizą grafomańskich utworów generują zaś wcale nie „klakierzy”, tylko obrońcy grafomanii. Tu się nie pojawili (pan jest pierwszy) i komentarzy jest stosunkowo mało. Oczywiście, że warto sobie wyrobić własną opinię i chwali się panu, że chce się zapoznać z krytykowanymi utworami, ale że w moich recenzjach nie ograniczam się (jak to często recenzenci robią) do gołej oceny, tylko podpieram ją dość obszernie cytatami i faktami z powieści, również na podstawie mojego tekstu można do pewnego stopnia wyrobić sobie opinię o książce. Nie jest to więc bezmyślne przytakiwanie. Zwłaszcza że żaden z zarzutów nie został zakwestionowany ani przez autorkę, ani przez zachwycone jej twórczością czytelniczki czy blogerki.

      Usuń
    2. Janusz Rowa- Rowiński napisał: "Wokół Pana skupia się grono pseudo krytyków, ludzi cieszących się z faktu, że i oni mogą komuś dołożyć. Pan opiera się na wiedzy, oni na warcholstwie... I to mnie razi."

      Sądzę, że jeśli Pan rozprawi się już z "warcholstwem klakierów" na blogu Pana Pawła, zostaną już tylko Panu do obszczekania czytelnicy niemi, ale takoż pseudomądrzy i awanturujący się.
      Nie widzi Pan absurdu tego, co Pan stwierdził?
      Bo potem jest przekaz: "Lecz dodam, że właśnie dzięki Panu, złożyłem w empiku spore zamówienie na owe książki grafomanów, o których Pan raczył wspomnieć. Należę do tych ludzi którzy nie sugerują się opinią innych."
      i mam dziwne przeczucie, że to jest istota Pana postu.
      Zdezawuować Pawła Pollaka strach, bo jak odpowie to w pięty pójdzie, szczeknięcie na autorów komentarzy jest nową strategią?

      Usuń
  11. Powiem szczerze, blogasek zaciekawił mnie na tyle, że (ponieważ w domu internet mi siadł) postanowiłam co ciekawsze posty pozapisywać i poczytać do kolacji.

    Ja osobiście mam przejścia z jednym wydawnictwem (które, aby odróżnić je od porządnych wydawnictw, nazywam "wydalnictwem). Wydawnictwo nazywa się The Cold Desire. Nie jest vanity (przynajmniej chyba nie wyłącznie), działa w sektorze LGBTQetc. i wsławiło się wydawaniem takich kwiotków jak np. komiks o Harrym Potterze, który został zgwałcony i zaszedł w ciąźę, więc został asasynem...
    Wydalnictwo miało w zwyczaju organizować konkursiki na antologie. Pewnego razu postanowiłam się wrednie z wydalnictwa pośmiać, posyłając im swój tekst. Nie był to jednak, w przeciwieństwie do "Torowego zabójcy" "opowieść alternatywna ortograficznie i sensowo", a odrzut z jakiegoś konkursu, w którym:
    a. nie było nawet połowy geja
    b. nie spełniał podstawowych założeń konkursu, jak np. temat
    Opko poza tym zawierało przynajmniej jeden olbrzymi błąd rzeczowy. Oczywiście, dostało się, Niestety, ktoś z wydawnictwa zczaił, ze sobie bekę z nich robię, więc fochnęli się i nie wydali. W każdym razie - jak ktoś lubi popatrzeć sobie na takie lub podobne rzeczy, bardzo polecam, ZWŁASZCZA ich komiksy. Mam gdzieś próbki ich "Antologii komiksowej" mogę podesłać, mówię, strach na to patrzeć.

    Pozdrawiam serdecznie
    Prezydent

    OdpowiedzUsuń
  12. W PRL taka książka by nie przeszła. W demokratycznej RP przechodzi i nic w tym dziwnego, tak to jest w wolnym społeczeństwie. Adieu Pollaku i klakierzy, Korea Północna na was czeka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniałeś, Anonimie, porównać pana Pawła do Hitlera. Argumentum ad Hitlerum to ukochany chwyt erystyczny błyskotliwych jak zepsuta latarka dyskutantów.

      Usuń
    2. Krytyka utworu jest równoznaczna z cenzurą? Mógłby pan bliżej rozwinąć tę oryginalną myśl?

      Usuń
    3. Najwyraźniej rozum nie nadążył za argumentem, więc wyjaśnienia, co ma krytyka do cenzury, się nie doczekamy.
      Ale przeanalizujmy te twierdzenia. „W PRL taka książka by nie przeszła”. Zależy przez co. Przez cenzurę bez problemu. Nie godzi w sojusz z ZSRR, nie podważa ustroju socjalistycznego, za to pokazuje policjantów z wrogiego obozu jako półidiotów, którzy nie wiedzą, jak należy prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa. Natomiast rzeczywiście nie przeszłaby przez wydawnicze sito, bo w wydawnictwach panował taki dziwny obyczaj, że nafaszerowanych błędami bezsensownych tekstów do publikacji nie przyjmowano. I w wolnej Polsce bynajmniej się to nie zmieniło, przez jakieś piętnaście lat ta powieść, mimo braku cenzury, nadal lądowałaby w wydawniczych koszach. A dopiero potem dzięki technice druku cyfrowego pojawiły się wydawnictwa ze współfinansowaniem, dając grafomanom możliwość publikacji.

      Usuń
  13. Rokrocznie w Hollywood przed oskarową galą przyznawane są Złote Maliny dla najgorszych filmowych szmir. Może u nas kiedyś doczekamy się podobnej gali, ale dla literackich gniotów? Powinno się to nazywać Tytanowe Zakalce, bo niektórych wykwitów grafomanii nie da się nie tylko strawić, ale nawet ugryźć...

    OdpowiedzUsuń
  14. Pan Rowa - Rowiński jest doprawdy uroczy... nazywa komentatorów, cyt. " pseudo krytykami ", zarzuca warcholstwo, a na jakiej to podstawie ? Skąd wie, że komentujący nie czytali omawianych książek? A nawet, gdyby tak było, cytowane tu fragmenty tych dzieł nawet średnio wyrobionemu czytelnikowi mówią wystarczająco wiele... Jaki był cel komentarza, panie Januszu Rowa- Rowiński ? Obrazić komentujących, podnieść sobie samopoczucie, czy poinformować nas, że owszem, pan kupi i przeczyta tę grafomanię ? Na zdrowie, nikt nie broni. Grafomania ma świetne czytelnictwo, pogratulować. Magda

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.