Postanowiłem zmierzyć się z triathlonem. Zanim napiszę, czy to postanowienie udało mi się zrealizować i z jakim rezultatem, najpierw dość długa historia, jak do niego doszło.
Latem zeszłego roku odkryłem, że mam nadwagę. Odkrycie było zaskakujące z trzech powodów: zawsze byłem szczupły czy wręcz chudy, odżywiałem się w miarę zdrowo, mimo że nie musiałem zwracać specjalnej uwagi na dietę, i regularnie uprawiałem sport. Oczywiście widziałem, że przybywam na wadze, z biegiem lat to nieuniknione, ale że wychodziłem od stanu „przeraźliwej chudości”, uznawałem to nawet za zjawisko pożądane. Do czasu, kiedy na rodzinnym ślubie mojej matce na mój widok nie wyrwało się, że jestem gruby. Ponieważ należy ona do rodzicielek wyznających zasadę, że im dziecko grubsze, tym zdrowsze, jak chude, znaczy nie dojada, jej uwaga była nie tyle dzwonkiem, co dzwonem alarmowym. I potwierdziło to wejście na wagę: 82,5 kg, podczas gdy według indeksu BMI powinienem ważyć maksymalnie 79, a przecież nie było tak, że balansowałem przy tej górnej granicy, zawsze miałem do niej ładnych parę kilogramów.
Najpierw zacząłem ustalać, dlaczego tak utyłem, mimo że kilka razy w tygodniu biegałem lub jeździłem na rowerze. Okazało się, że źle biegałem. Szybkim tempem kilometr czy półtora, potem marsz, potem znowu szybki bieg. Tymczasem, chcąc spalać tłuszcz, powinienem biec długo, przynajmniej 40 minut, ale wolno, tak by puls nie przekraczał określonego pułapu. Zmieniłem więc styl biegania, a zarazem rower na basen, gdyż pływanie miało być skuteczniejsze w wyciąganiu nadmiaru tłuszczu.
Klasycznej diety nie planowałem, ani myślałem się głodzić czy rezygnować ze słodyczy, ale przyjrzałem się, co mógłbym poprawić w jadłospisie. I wtedy natrafiłem na zasadę niskiego indeksu glikemicznego i książkę Arthura Agatstona „Dieta South Beach”. Zaproponowany przez niego program odchudzania nie wydawał się szczególnie restrykcyjny, a miał przynieść szybkie efekty, więc postanowiłem go zastosować. W pierwszym etapie trwającym dwa tygodnie należało całkowicie zrezygnować z chleba, owoców, słodyczy i alkoholu. Z owocami i alkoholem nie miałem najmniejszego problemu. Gorzej ze słodkimi rzeczami, kawa bez drożdżówki to dla mnie jak jajecznica bez soli, ale uznałem, że dla dobra sprawy zrezygnuję. Agatston co prawda zapewniał, że po paru dniach nie będę miał ochoty na słodkie, ale mu nie wierzyłem. Brak chleba doskwierał mi ze względów technicznych. Przy śniadaniu czytam gazetę i kiedy zamiast kanapek miałem talerzyk z warzywami, niewygodnie mi się ją trzymało. Mimo że Agatston kazał najadać się do syta i jeść co trzy godziny, byłem głodny i po kilku dniach miałem dosyć. Chciałem zarzucić dietę, zwłaszcza że po sobie nie widziałem żadnych jej efektów. Dla pewności wszedłem na wagę i tu niespodzianka: parę kilo ubyło. To mnie zmobilizowało. Drugi etap był już spokojniejszy, a kiedy po półtora miesiąca okazało się, że ważę 67,5 kg, czyli zrzuciłem całe piętnaście kilo, wtrząchnąłem dużą pizzę. Nie łamiąc bynajmniej zasad diety, bo Agatston powiadał: Masz ochotę na coś, czego ci nie wolno? Pofolguj sobie bez wyrzutów sumienia, bylebyś następnego dnia wrócił do właściwego jadłospisu. Ta zasada, jak i okoliczność, że stosunkowo niewiele musiałem zmieniać, sprawiły, że przestawiłem się na ten sposób żywienia na stałe. Drożdżówkę do kawy zaskakująco łatwo dało się zastąpić orzeszkami, lekki szmerek sprawiam sobie nie kuflem piwa, tylko kieliszkiem wytrawnego czerwonego wina, w miejsce ziemniaków po prostu nakładam na talerz więcej warzyw. A w weekend kupuję sobie czekoladę. Ta niekonsekwencja, dieta od poniedziałku do piątku i ignorowanie jej reguł w weekend, szalenie zresztą bawi jednego z moich kolegów.
Z tym właśnie kolegą przyszło mi oglądać zawody lekkoatletyczne na igrzyskach w Londynie. Musiałem mu służyć wyjaśnieniami, bo na sporcie zna się słabo. Kiedy tłumaczyłem zasady dziesięcioboju, koledze skojarzyło się, że słyszał o czymś takim jak trójbój. Potwierdziłem: triathlon - 3,8 km pływanie, 180 km rower i bieg maratoński. Wszystko jednym ciągiem. Kolega zakwestionował dystanse, twierdząc, że za długo by to trwało. Zacząłem liczyć, wyszło mi, że około dziesięciu godzin. Sprawdziliśmy w Wikipedii i okazało się, że najlepszym zabiera to trochę ponad osiem. Mnie zainteresowało jednak co innego: informacja, że triathlon na dystansie 1,5 km pływanie, 40 km rower i 10 km bieg jest dyscypliną olimpijską. Dotąd byłem przekonany, że klasycznym dystansem jest ten podany przeze mnie, tak zwany Ironman, i oczywiście myśl o tym, by go pokonać, nigdy w mojej głowie nie postała. Bo jeśliby postała, to musiałaby obejmować podłużną drewnianą skrzyneczkę na mecie, oczywiście przy optymistycznym założeniu, że udałoby mi się do tej mety dotrzeć.
Odkrycie, że krótszy triathlon jest uznaną dyscypliną, sprawiło, że zacząłem kombinować. Po roku chodzenia na basen przepływałem co tydzień właśnie tysiąc pięćset metrów. Parę razy w tygodniu uprawiałem jogging. Nie wiedziałem wprawdzie, ile przebiegam, bo biegałem określoną ilość czasu (godzinę), a nie określony dystans, ale jeśli dziesięciu kilometrów nie było, to nie mogło wiele do nich brakować. Tylko na rowerze czterdziestu kilometrów za jednym zamachem nigdy nie przejechałem, ale akurat rower wydawał się najłatwiejszy, bo można przestać poruszać nogami, a do przodu dalej się jedzie, innymi słowy, można trochę odpocząć, nie przestając się przemieszczać.
Wyciągnąłem rower z piwnicy, bo nie używałem go, odkąd przeniosłem się na basen, zakupiłem licznik i najpierw zmierzyłem przebiegany odcinek. Od ośmiu do dziewięciu kilometrów w zależności od formy danego dnia. Dołożenie tysiąca metrów nie było żadnym problemem, co od razu przetestowałem w praktyce. Potem skupiłem się na dojściu do 40 km na rowerze. Po dwóch 20-kilometrowych przejażdżkach, wyruszyłem na pełną trasę. I pokonałem ją. Potem miałem wprawdzie spore kłopoty, żeby pokonać schody (a mieszkam tylko na drugim piętrze), ale wiedziałem, że triathlon jest w zasięgu ręki. Każdy z dystansów z osobna pokonywałem, wystarczyło je tylko połączyć.
„Tylko” okazało się że nie jest „tylko”, kiedy w ramach treningu pierwszy raz połączyłem rower i bieganie na dystansach o połowę krótszych niż docelowe. Po zejściu z roweru przez początkowych pięć minut biegu szukałem mięśni, które mi do tego biegu miały służyć. Ale potem już poszło. Mniej problemów sprawiała jazda na rowerze bezpośrednio po pływaniu.
Trenując intensywnie, zastanawiałem się nad logistyką. O pojechaniu na zawody nie myślałem, odstraszał mnie tłum, konieczność dotarcia do jakiejś innej miejscowości z rowerem, no i koszta, ostatnio mam raczej biednie. Zresztą nie chciałem się ścigać z innymi, tylko ze sobą, zrobić triathlon dla własnej satysfakcji. Pierwszy problem logistyczny stanowiło przejście od pływania do kolarstwa. Teoretycznie najprościej było pojechać na basen rowerem, ale siódme przykazanie nie jest w naszym katolickim kraju szczególnie popularne i obawiałem się (bo tak straciłem poprzedni rower), że po godzinie znajdę tylko przeciętą kłódkę, co poza stratą materialną oznaczałoby koniec triathlonu. Zdecydowałem, że pojadę samochodem. Powrót musiałem wprawdzie wliczyć do czasu, gdyż stopera między poszczególnymi dyscyplinami się nie zatrzymuje, ale po pierwsze były to dosłownie trzy minuty, bo basen mam bliziutko, a po drugie na czasie mi nie zależało, tylko na pokonaniu całego dystansu. Potem musiałem wyznaczyć trasę kolarską. Wrocławska Wielka Wyspa okazała się pod tym względem idealna: bez trudu wytyczyłem prawie siedemnastokilometrową pętlę (głównie nadodrzańskimi wałami), która w żadnym miejscu nie prowadziła ulicą ani jej nie przecinała. Psychicznie łatwiej pokonuje się długą zróżnicowaną trasę niż ten sam dystans na krótkich okrążeniach.
Pozostał do wyboru dzień. Weekend odpadał ze względu na kynoterrorystów, którzy wtedy wylegają tłumnie i mają gdzieś, że są jakieś przepisy dotyczące wyprowadzania psów, straż miejska ma natomiast gdzieś, że oni mają gdzieś. A ja kiedy biegam, psów się boję, na rowerze musiałbym zwalniać i pilnować, czy jakiś pałętający się kundel nie wlezie mi pod koła. Zdecydowałem się na ostatni piątek września.
Zaczęło się nieźle. Porządnie się wyspałem, a pogoda zapowiadała się ładna. Przedobrzyłem jednak ze śniadaniem, chcąc mieć zapas energii na cztery godziny z okładem, które według moich obliczeń winna mi zająć cała impreza, i do basenu wchodziłem lekko ociężały. Pierwsze trzysta metrów udało mi się mimo to pokonać swoim zwykłym tempem, a później nawet przyśpieszyć i w efekcie tysiąc pięćset metrów przepłynąłem znacznie szybciej niż zazwyczaj, w niecałe 45 minut i 30 sekund. Teraz należało sprawnie przesiąść się na rower: przebranie w suche ciuchy, do samochodu, powrót pod dom, wrzucenie rzeczy z basenu do bagażnika, wyjęcie kasku i bidonu, wyciągnięcie roweru z piwnicy. Kiedy naciskałem pedały, stoper pokazywał godzinę i trzydzieści dwie sekundy, zmiana przez kwadrans byłaby dla zawodowych triathlonistów nie do przyjęcia, ale ja się wyrobiłem szybciej niż na treningach.
Około południa w dzień powszedni nad Odrą było pusto. Żadnych staruszków z upodobaniem jeżdżących lewą stroną i niesłyszących dzwonka, żadnych hord młodzieży chodzących ławą i niewidzących nadjeżdżającego z naprzeciwka roweru. Tylko raz na prostym odcinku musiałem mocno zwolnić, kiedy drogę zatarasował mi samochód pracowników zieleni miejskiej, koszących trawę. Nie było też wiatru, który na treningach okazywał się największym hamulcowym (a w drugą stronę nie popychał na tyle, by stratę nadrobić). Jechałem szybciej niż zwykle, fizycznie i psychicznie w doskonałej kondycji: nie czułem w ogóle, że w nogach mam już półtora kilometra pływania, ani razu nie przeszła mi przez głowę myśl „rany boskie, jeszcze tyle do końca”. Subiektywnie tak szybko mi się przejechało dwa pierwsze okrążenia, że rozpocząłem trzecie, zamiast wjechać na krótszą ostatnią pętlę. Musiałem zawrócić w miejscu, a więc praktycznie się zatrzymać i nadrobiłem ponad dwieście metrów, tyle pokazywał licznik, kiedy zatrzymałem się przy samochodzie. Teraz kask i pusty bidon do bagażnika, nowy bidon z bagażnika do biodrówki, rower do piwnicy i z powrotem na dwór, start do biegu.
To była chwila prawdy. Przygotowując się, łączyłem po dwie dyscypliny, nigdy wszystkich trzech. Z początku biegło mi się bardzo dobrze, jednak po kilku minutach nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu. Musiałem zwolnić do truchtu. Ale się nie przejąłem. Trasę kolarską pokonałem równo w godzinę czterdzieści, zmiana zajęła mi niecałe pięć minut, łączny czas po pływaniu i rowerze wynosił dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Nawet gdybym truchtał do samej mety, schodziłem sporo poniżej czterech godzin, wynik, którego się nie spodziewałem. Ociężałość jednak przeszła i przyśpieszyłem. Połowę dystansu pokonałem w niecałe dwadzieścia osiem minut. Dalej w tak dobrej formie, że ostatnie pięć kilometrów nie walczyłem o dobiegnięcie do mety, tylko o ukończenie triathlonu w dobrym czasie. Poniżej trzy czterdzieści. Niestety, wyglądało na to, że zabraknie mi kilku, kilkunastu sekund. Zacząłem żałować pomyłki popełnionej na rowerze, tam je straciłem. Ale biegłem ostro, nie zawsze da się zawalczyć, ale jak się da, to trzeba próbować. I udało się. Ostateczny czas: 3 godziny 39 minut i 49 sekund.
Po treningach nieźle dawały mi się we znaki nogi, więc byłem święcie przekonany, że po triathlonie ze dwa dni nie będę mógł chodzić. Nic z tych rzeczy, mimo że trenowałem po amatorsku, bez żadnej fachowej podbudowy, najwyraźniej trafiłem z formą, bo czułem się tak, jakbym od razu mógł zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem. Zacząłem więc myśleć, co by to mogło być. Sto kilometrów na rowerze? Maraton? Half-Ironman? A może jednak triathlon olimpijski na zawodach, żeby „oficjalnie” potwierdzić to osiągnięcie?
Proponuję przejście "Orlej Perci"(Tatry) w ciągu jednego dnia.
OdpowiedzUsuńMona
O nie, wysokie góry to nie dla mnie, mam lęk wysokości.
OdpowiedzUsuńNiezły jest bieg czterdziestoośmiogodzinny ;), Najlepsi przebiegają do 400 km. Logistycznie łatwy. Największym problemem są podobno krótkie drzemki, z których trudno się jest wybudzić.
OdpowiedzUsuńWow, gratulacje!
OdpowiedzUsuńA dziękuję
UsuńPanie Pawle, nie z tej beczki, ale może ciekawe: http://www.czarnaowca.pl/kryminaly/plac_dla_dziewczynek,p1354985568
OdpowiedzUsuńi, jak ktoś słusznie zauważył na lubimyczytac.pl
"To nie jest szwedzki kryminał! Ta książka to mistyfikacja wydawnictwa Czarna Owca. Pisarka Lena Oskarsson nie istnieje, nie ma żadnego "tłumacza" Zygfryda Radzkiego, a w katalogach szwedzkich bibliotek próżno szukać książki pt. "Flickornas torg". Do tego wujek Google - nie wiedzieć czemu - pokazuje tylko polskie wydanie tej książki... Po prostu wydawnictwo Czarna Owca postanowiło wykorzystać modę na kryminały skandynawskie, wymyśliło panią z nazwiskiem zakończonym na "-son", licząc na to, że "ciemny lud to kupi" i "łyknie jak młody pelikan". Pożyjemy zobaczymy. Powieść może się swoją drogą okazać bardzo dobra, ale do kategorii "literatura szwedzka" czy "kryminał skandynawski" zaliczyć jej jednak nie można!"
Może zacznie Pan pisać kryminały jako Lena Polacksson? Wtedy z wydaniem nie będzie problemu, a i rozreklamują jak należy :D
Czytałem o tym na forum "Kryminały i sensacje". I patrząc, jakie wydawnictwo wycięło ten numer, bynajmniej się nie zdziwiłem.
OdpowiedzUsuńGratuluje!
OdpowiedzUsuńProponuje wystartować w zawodach na tym dystansie. W czasie zawodów atmosfera jest na tyle pompująca, że można łatwo zrobić "życiówkę".
Kiedyś trenowałem na 10km przygotowując się do wyprawy. Wiem jak to jest kiedy nabiera się siły, a czas ukończenia biegu, spada poniżej "spodziewanego".
Z triatlonów zrealizowałem tylko "patagoński", który był moim wytworem chorej wyobraźni :) (2200km na rowerze, 370 na nartach i 500 kajakiem). Czas nie miał tu znaczenia (prawie pół roku) :)
pozdrawiam i życzę samozaparcia w treningach!
Arek Mytko
Dziękuję. Myślę faktycznie o zawodach, ale widzę, że u nas z tym kiepsko, chyba trzeba się będzie do Niemiec wybrać.
Usuń