Tak się skupiłem na krytyce wydawnictw ze współfinansowaniem, że jedno z normalnych uznało za stosowne przypomnieć mi, że u nich poziom nie lepszy, a buractwo kwitnie w najlepsze.
20 lutego otrzymałem maila następującej treści:
Szanowni Państwo, poszukujemy jako Wydawnictwo XYZ tłumaczy j. szwedzkiego, borykamy się z ich liczbą. Jeśli byliby Państwo zainteresowani propozycją, proszę o kontakt
„Państwo”, bo przedstawiciel wydawnictwa uznał, że wysłanie dwóch odrębnych maili to za duży wysiłek, więc zaadresował go do mnie i jeszcze jednej tłumaczki, nie troszcząc się zresztą o zatajenie adresów mailowych. Zbyt dobrego wrażenia nie robiła też literówka w nazwie wydawnictwa, choć przesłaniała ją niepoprawna frazeologia, bo borykać to się można z brakiem czegoś, a nie liczbą.
Odpisałem jednak, bo gdybym z powodu takich zastrzeżeń nie odpisywał, to mógłbym równie dobrze zlikwidować konto mailowe:
Dziękuję za propozycję, wstępnie jestem zainteresowany, proszę o przedstawienie konkretów.
Co rozumiem przez „konkrety”, kiedy wydawnictwo zwraca się do mnie z takim zapytaniem? Jaką książkę proponują mi do przełożenia i na jakich warunkach.
Odpowiedź wysłałem tego samego dnia, czyli 20 lutego, bo najlepiej takie sprawy załatwiać od ręki, nie poświęca się wtedy na nie więcej czasu niż to niezbędne. Później traciłbym go np. na poszukiwania pod hasłem „gdzie był ten e-mail, na który miałem odpisać”.
Nie sądziłem, że przedstawiciel wydawnictwa ma podobne podejście, ale kiedy przez tydzień nie dostałem odpowiedzi, uznałem, że wcale nie ma zamiaru mi odpisać. Choć żadnego wytłumaczenia, po co się w ogóle do mnie zwracał, nie potrafiłem znaleźć.
Proszę więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy 9 kwietnia jakby nigdy nic spłynęła odpowiedź. Jakby nigdy nic, bo nie zawierała słowa przeprosin, że musiałem na nią czekać półtora miesiąca z okładem. Nie, ton maila był taki, jakby gość odpisywał mi po trzech dniach. Zdurniałem i aż sprawdziłem datę utworzenia, bo może mail przeleżał się w czeluściach internetu, zdarzały się już takie rzeczy. Nie, data utworzenia: 9 kwietnia.
Wydawnictwo ma do mnie sprawę i odpowiada mi po półtora miesiąca, to ile będę czekał na odpowiedź, kiedy ja będę miał do nich pytanie, na przykład, dlaczego nie wpłynęło jeszcze honorarium za tłumaczenie, choć termin płatności dawno minął? Dwa lata? Odpisałem, że współpracą z wydawnictwem, które w ten sposób lekceważy tłumaczy, zainteresowany nie jestem. Burak z wydawnictwa najwyraźniej nie dostrzegł w swoim zachowaniu nic niestosownego, bo nie odpowiedział. To znaczy, dotąd nie odpowiedział, może napisze coś za dwa miesiące.
Okazało się zresztą, że wydawnictwo wcale nie miało zamiaru składać mi propozycji tłumaczenia. Zamiast książki do wglądu i warunków umowy do negocjacji, dostałem jakiś formularz do wypełnienia i żądanie przesłania mojego CV w językach polskim i szwedzkim. Jakbym aplikował o wpisanie mnie do bazy danych wydawnictwa, chociaż jako żywo nie mogłem sobie przypomnieć, bym się o to ubiegał. To też znamienne: wydawnictwo zgłasza się do tłumacza, a potem natychmiast ustawia go sobie w roli petenta. Tyle że pan Burak źle trafił, bo ja petentem to byłem piętnaście lat temu, a teraz to mogę wziąć książkę do tłumaczenia, jeśli mnie zaciekawi i jeśli honorarium będzie odpowiednio wysokie. I jeśli to wydawnictwo będzie miało CV wskazujące, że warto dlań pracować.
A może to jest wydawnictwo marzeń, które, zachodnim zwyczajem, płaci po kilkadziesiąt centów za słowo. I dlatego może sobie pozwolić na fochy i przebieranie wśród renomowanych tłumaczy, niczym książę koronny wśród kandydatek na żonę? :)
OdpowiedzUsuńMichał Szymański
Stawkę akurat podali i jakaś rażąco niska nie była, ale musieliby mi zapłacić tę górną z podanych widełek i jeszcze trochę dołożyć, bym wziął tłumaczenie (a podejrzewam, że jak przyszłoby do konkretów, to daliby tę dolną). No i stawka to nie wszystko, dużo zależy od pozostałych warunków umowy, a tych, jak napisałem, nie przedstawili.
UsuńA może szukają "słupa"? Przepraszam za brzydkie określenie, ale lepszego na ten proceder nie znajduję.
OdpowiedzUsuńSpotkałam się już z sytuacja, gdy wydawnictwo występujące o grant do Ministerstwa Kultury danego kraju, wpisywało sobie do rejestru współpracowników osoby znane w środowisku. Znane nazwisko miało dodać wydawcy prestiżu. Taki "słup" służył tylko do zamydlenia oczu urzędnikom, a właściwe tłumaczenia robili studenci pierwszego roku za przysłowiowe "trzy pińdziesiąt".
Oczywiście, tak sobie tylko dywaguję, ale jako że nie podał Pan nazwy wydawnictwa, to zasadniczo nikogo nie obrażam.
Bardzo wątpię. To jest czysto komercyjne wydawnictwo, najpewniej chcą wziąć kawałek ze skandynawskiego kryminalnego tortu i szukają ekipy, która im będzie tłumaczyła.
UsuńW takim razie kompletnie nie pojmuję ich postawy. Widocznie na starość przestałam rozumieć otaczający mnie świat. Czyżby pora była umierać?
OdpowiedzUsuń