Ciągle jestem pytany o ustawę o stałej cenie książki, więc się wypowiem, choć zaznaczę, że w temat wniknąłem średnio, więc proszę ten wpis traktować raczej jako przyczynek do dyskusji niż pełną analizę.
Wedle planowanej ustawy książka przez rok będzie musiała być sprzedawana po cenie nadrukowanej na okładce. Po przyjrzeniu się argumentom jestem na nie. Generalnie jestem przeciwko ingerencjom w wolny rynek, jeśli naprawdę nie są konieczne. Zgadzam się, że książka nie może być traktowana wyłącznie jako towar, ale jeśli wprowadza się wobec niej rozwiązania nierynkowe, to trzeba się zastanowić, czy są one zasadne i czy osiągnie się zamierzony cel.
Pierwszy cel ustawy to: „Zahamowanie wzrostu cen książek (a w perspektywie również ich obniżenie). Obecne ceny są wysokie, gdyż wliczone są w nie promocje” (z listu otwartego „Polska książka potrzebuje ratunku”, wzywającego do uchwalenia tejże ustawy).
Autorzy listu albo źle diagnozują rzeczywistość, albo nie potrafią się precyzyjnie wysłowić. „Ceny są wysokie, gdyż wliczone są w nie promocje” – to zdanie jest bez sensu: nie ceny książek, lecz ceny _okładkowe_ książek są wysokie. Realna cena książki jest za to niższa od okładkowej. Po wprowadzeniu ustawy promocje nie będą możliwe, a zatem wydawca poda na okładce tę niższą cenę. Tyle że dla czytelnika nic się nie zmieni, on zapłaci tyle samo. Czyli ustawa nie obniży cen książek, a jedynie spowoduje, że wydawcy będą na okładkach podawać realne ceny. Czy naprawdę trzeba wprowadzać nowe prawo, by osiągnąć taki efekt, żeby czytelnik kupujący za 20 zł książkę kosztującą nominalnie 30, miał na niej napisane, że kosztuje ona właśnie 20 zł? I to przy założeniu, że osiągnie się zamierzony cel, bo co, jeśli wydawca nie zejdzie z ceną na 20 zł, tylko na 25? Skoro nie będzie można nabyć książki taniej, będzie to oznaczało wzrost realnej ceny dla czytelnika.
Drugi cel ustawy to: „Uratowanie księgarń przed masowo ogłaszanymi upadłościami. Księgarnie odgrywają jedną z najważniejszych, decydujących ról w promocji książki i czytelnictwa”.
Chodzi o małe księgarnie, które przy obecnym systemie nie mogą konkurować cenowo z sieciami. Sieć wymusza na wydawcy duży upust, którego mała księgarnia nie dostanie, w efekcie książka w hurtowni, gdzie księgarz się zaopatruje, jest nieraz droższa niż w detalu w dużej sieci. Po wprowadzeniu ustawy i sieć, i mała księgarnia będą miały książkę w tej samej cenie.
Pierwsza wątpliwość jest taka: skąd założenie, że klient pójdzie wówczas do małej księgarni? Przecież nic na tym nie zyska, a sieć zachowa swoją dotychczasową przewagę, wynikającą z liczby oferowanych tytułów. Druga wątpliwość to taka, że zwolennicy ustawy biorą swoje pobożne życzenia za rzeczywistość. Mam u siebie na osiedlu taką małą księgarnię: jest ona wszystkim, w tym sklepem papierniczym i kramem z błyskotkami, ale na pewno nie centrum promocji książki i czytelnictwa. I po ustawie nic się nie zmieni, bo właściciele nie są tym po prostu zainteresowani. Książka to dla nich taki sam towar jak ryza papieru do drukarki czy zawieszka z jakąś głupawą sentencją. Co klient kupi, to im szczerze tą zawieszką wisi, byleby kupił i marża była odpowiednia. Moja koleżanka poszła im truć dupę, że obok mieszka pisarz, który umieścił akcję swojej książki na tymże osiedlu, i dla czytelnika z tego osiedla będzie to atrakcyjna powieść, to patrzyli na nią jak na wariatkę. Przecież trzeba by czytelnikowi o autorze i książce opowiedzieć (a może najpierw, o zgrozo!, ją przeczytać), a po co, skoro można na wystawie dać Miłoszewskiego czy Grishama i każdy klient sam wie, że to znane nazwisko i warto kupić. Zarobek ten sam, a bez wysiłku.
Małe księgarnie _kiedyś_ były centrum promocji literatury i czytelnictwa, ale świat się zmienia. Teraz nie są i przez sztuczne podtrzymywanie ich przy życiu nic się nie uzyska. Chodzi o to, by czytelnik miał szeroki dostęp do książek, a nie, żeby kupował je w miejscu, które ktoś tam uznaje za najbardziej predestynowane do ich sprzedaży. A obecnie z dostępem do książek nie ma żadnego problemu. Problem polega na tym, że ludzie nie chcą ich kupować.
Trzeci cel ustawy to: „Zwiększenie dostępu do wartościowej literatury, która przy walce na przeceny ma słabą i słabnącą siłę przebicia”.
Również tutaj mamy do czynienia z błędną przesłanką. Przecież książka to nie jogurt, gdzie klient weźmie tańszy innego producenta, byleby o takim samym smaku. Przy książce czytelnik wybiera konkretnego autora i konkretną tematykę. I nie kupuje Miłoszewskiego dlatego, że jest tańszy od Kruszyńskiego, lecz dlatego, że interesuje go intryga kryminalna, a zabawy z językiem nudzą. Kiedy powieści tych autorów będą w tej samej cenie, nadal będzie wybierał Miłoszewskiego. Twierdzenie więc, że ustawa zwiększy zainteresowanie literaturą ambitną, jest wzięte z powietrza, zwolennicy ustawy nie wskazują żadnego mechanizmu, który miałby do tego doprowadzić. Bo niby dlaczego mali księgarze mieliby nagle zacząć oferować ambitne tytuły, skoro chodliwe staną się dla nich bardziej opłacalne? Albo co stoi obecnie na przeszkodzie, by te ambitne sprzedawać w promocji?
Zwolennicy ustawy powołują się na to, że podobne rozwiązanie zadziałało w Niemczech i we Francji. Pomijają jednak taki drobny szczegół, że zostało wprowadzone w zupełnie innej epoce. Trzeba być naiwnym, żeby wierzyć, że zadziała ustawa znosząca np. możliwość nabycia czegoś przez internet taniej niż w zwykłym sklepie. Do każdej księgarni internetowej trzeba by posłać kontrolera, czego z oczywistych względów się nie zrobi. A nawet gdyby się posłało, to przecież naród, który wymyślił, że do listów można dodawać blaszki, coś wykombinuje, żeby było zgodnie z prawem i po staremu. Zwłaszcza że ustawa ma zawierać tyle wyjątków od zakazu sprzedawania w promocyjnej cenie, że chyba tylko skończony idiota nie zdoła podczepić się pod jakiś wyjątek.
Zwolennicy ustawy albo błędnie diagnozują problemy rynku książki i czytelnictwa, albo proponują rozwiązania, które niczego nie poprawią.
Rzeczywistym problemem nie jest wysoka cena na okładce ani realna cena książki. Twierdzenie, że książki są za drogie, będzie zresztą prawdziwe tylko wtedy, jeśli powiemy, że dla przeciętnego Polaka za drogie są też zagraniczne wycieczki i samochody. Po prostu zarabia on mniej od Niemca czy Francuza i żadne magiczne sztuczki nie doprowadzą do obniżenia cen tych dóbr, mogą one jedynie relatywnie potanieć wraz ze wzrostem naszej zamożności. Rzeczywistym problemem jest to, że dystrybutor zabiera wydawcy już nawet 60% ceny książki. Nie ma to żadnego ekonomicznego uzasadnienia, hurtownie świetnie prosperowały również wtedy, kiedy brały 40%. Może tu jest przestrzeń dla rozwiązań prawnych i wprowadzenia ustawą górnego pułapu. Drugim problemem jest, że hurtownie biorą książki w komis i niesprzedane oddają wydawcy. W każdej innej branży hurtownik musi wyłożyć pieniądze i bierze na siebie ryzyko, że towaru nie sprzeda, w księgarskiej całe ryzyko spada na wydawcę. Tylko nie wiem, czy tu ustawa by coś pomogła, bo gdyby kazać dystrybutorom kupować książki, braliby wyłącznie pewniaki. O płaceniu wydawcy z wielomiesięcznymi opóźnieniami albo w ogóle, nie wspomnę.
Jeśli ktoś uważa, że małe księgarnie są na rynku potrzebne, to niech zwróci się do ministerstwa edukacji, żeby porzuciło plany wydawania darmowych podręczników, bo to ono odcina im w ten sposób kroplówkę, dzięki której żyły.
Żadnymi zaklęciami ani myśleniem życzeniowym nie wprowadzi się też do obrotu ambitniejszej literatury. Najpierw trzeba wykształcić czytelników, którzy będą chcieli trudne książki czytać. A kiedy ci czytelnicy będą o nie w księgarni pytali, to księgarz zwietrzy interes w tym, żeby mieć je na stanie. Czyli trzeba zabrać się do tego od drugiego końca.
Problemem na rynku księgarskim jest też nadprodukcja i krótki żywot książki na półce. Po kilku miesiącach powieść uchodzi za przestarzałą, co przecież jest absurdem, wziąwszy pod uwagę, że na ogół nie ma najmniejszego znaczenia, czy została wydana przed trzema miesiącami, czy przed trzema laty. I tutaj mam pomysł: otwórzmy publiczne księgarnie. Mogą być publiczne biblioteki, dlaczego nie księgarnie? Taka księgarnia oferowałaby wyłącznie książki, które z różnych względów nie radzą sobie na wolnym rynku. A więc żadnych kryminałów, romansów czy przekładów z angielskiego, żadnych poczytnych autorów. Jedynie literatura niechodliwa, dla koneserów. Z założeniem, że jak książka trafi już na półkę, to będzie na niej stała, dopóki nie znajdzie się nabywca.
Kaktus mi na dłoni urośnie, jeśli wydawcy będą podawać cenę okładkową taką jak teraz po promocji. To raz. W małych księgarniach są głównie podręczniki i największe bestsellery + inne śmieci (tak jak piszesz), zatem co to za promocja czytelnictwa. To dwa. Zresztą nawet Matras już poszedł drogą Empiku i eksponuje art. papiernicze, a nie książki. Zatem ustawodawcy chcą nam nie tylko zadekretować cenę, ale i miejsce, gdzie będziemy książki kupować: w osiedlowym sklepiku, a nie w księgarni internetowej, gdzie jest taniej, wygodniej i większy wybór. A już założenie, że jak Eco będzie kosztować tyle samo co Miłoszewski (lub mniej), to ludzie kupią Eco, kłóci się wszelaką logiką. Zastanawiam się, na jakim świecie żyją ci, co popierają tę ustawę, wbrew logice i ekonomicznym argumentom. Bo chyba na jakiejś planecie Oz. I jak zwykle kosztami obciąża się tego, który jest ostatni w łańcuchu, czyli czytelnika, a nie tych, co zarabiają na całym procederze drogiej książki. Świetny artykuł i chciałoby się takich więcej, ale widocznie blogerom to zwisa.
OdpowiedzUsuńNic dodać, nic ująć. W punkt.
OdpowiedzUsuńCiągle mam wrażenie, że twórcy ustawy nawet nie zbadali się dlaczego małe księgarnie upadają, tylko sobie wymyślili teorię dlaczego tak jest (złe duże sieci).
OdpowiedzUsuńA ja miałem raz taką ciekawą sytuację - wyszedłem z pracy i szedłem kupić książkę. Przypomniało mi się, że pewna mała księgarnia płakała ostatnio w TV i gazetach jak to jest im ciężko, bo miasto czynsz podnosi, bo ludzi nie ma, bla bla. To stwierdziłem: "a co mi tam, kupię u nich.". Podchodzę do drzwi, próbuję pociągnąć, otwieram oczy ze zdziwienia "Zamknięte. Otwarte 10-18". No to wzruszyłem ramionami i poszedłem 50m dalej do pewnej-dużej-sieci, która przywitała mnie szeroko otwartymi wrotami i książkę kupiłem.
Przypuszczałbym, że przyczyn upadku małych księgarni należy szukać własnie w braku dostosowania się do aktualnych warunków. Bo ja już przecież drugi raz nie będę tam próbował kupić, bo to wymaga ode mnie dodatkowego wysiłku "a która godzina? a do której to ta księgarnia była otwarta?". Nie wspominając już oczywiście o zakupach przez internet.
Myślę, tak jak piszesz w akapicie o osiedlowej księgarni, że takie mają szansę istnieć tylko jeżeli zapewnią coś czego duże sieci i internet nie są w stanie (nie wiem - znajomość klienta? lokalne pozycje?). A jeżeli nie potrafią, to, no cóż, to powinny upaść.
Nasi "kochani przywódcy" znają tylko jedno rozwiązanie większości problemów: zakazać czegoś. Problem księgarń jest złożony, ale myślę, iż jest to w głównej mierze konsekwencja wzrostu znaczenia Internetu. Coś się kończy, coś się zaczyna. Być może uda się w przyszłości skłonić czytelników do częstszego kupowania u źródła, dzięki czemu większa część zysków będzie trafiała do wydawców i autorów, a nie do hurtowniczych karteli?
OdpowiedzUsuńMichał Szymański
Wydawcy sami nie wspierają tej formy sprzedaży, naliczając dodatkowo koszty wysyłki. A przecież nawet gdyby je ponieśli, to i tak zarobek na takiej bezpośrednio sprzedanej książce jest znacznie wyższy niż w przypadku książki sprzedanej przez hurtownika.
UsuńChyba mój komentarz o Helionie został usunięty. Potraktowany został jako reklama (czym nie był, bo bywam tam tylko klientem i chciałem dodać co nieco w tej dyskusji) czy to błąd mechanizmu blogowego?
UsuńA.
Link do sklepu plus użyte sformułowania wskazywały na kryptoreklamę i dlatego usunąłem.
UsuńKompleksowe podejście do problemu. 60% to już przesada, tak jak 50% brane przez platformy handlujące ebookami. Cena okładkowa, jak Pan zauważa, to nie cena realna, ona jest średnio 30% niższa od okładkowej, i to na nowości. Wystarczy poszperać w necie, przy zakupie 2-3 książek spadają też ceny wysyłki.
OdpowiedzUsuń50% ?! To rozbój w biały dzień. BTW, Czy ktoś wie, ile bierze od sprzedaży e-booków Allegro?
UsuńMichał Szymański
Dlaczego padają księgarnie?
OdpowiedzUsuń1) ceny książek zasadniczo są całkiem niezłe - ale średnie (mam na myśli nie średnią ale medianę) zarobki w Polsce należałoby podnieść do poziomu przynajmniej greckich zasiłków dla bezrobotnych. Wedy w kilka miesięcy - albo i lat - czytelnictwo wzrośnie.
2) 70-80-90% (słyszałem różne liczby) księgarni nie posiada własnego lokalu - więc do ceny książek musi doliczyć kilka-kilkanaście tyś zł czynszu.
3) haracz na ZUS wynosi już ponad 1000 zł miesięcznie. Czyli trzeba sprzedać 100-150 książek żeby wyrobić na sam ZUS. Składka ZUS nie jest kosztem tj. od utargu płaci się podatek CIT a ZUS płaci się dodatkowo.
4) Hurtownie drą faktycznie ile wlezie ale... ,,,ale muszą bo stanowi to dla nich zabezpieczenie w dobie masowo plajtujących księgarni. Księgarnia zdycha i po ptokach - pieniędzy się nie odzyska, często nie odzyska się też książek bo hiena komornik może je chapnąć pierwszy "zabezpieczając interesy" np właściciela budynku - a potem sprzeda je do jatek za ułamek wartości. (wtedy mamy sytuację gdy książka w księgarni kosztuje 30 zł a identyczna na taniej książce np 7 zł).
5) do tego dodajmy "szybkość" działania naszych sądów. Jak ktoś nie płaci to często nawet nie opłaca się go pozywać.
6) ostatni gwoździem do trumny dla polskich księgarzy, autorów i czytelników był podatek vat. Rynek książki fantastycznej siadł (w moim przypadku o ok 30% u mniej poczytnych autorów - mocniej). Do dziś się nie odbudował.
7) Za wyśmiewanych i opluwanych "Kaczorów" w dwa lata podwoiłem sprzedaż książek (a tym samym dochody). W chwili gdy oddawali władze miałem dodaj 14 książek opublikowanych pod nazwiskiem. Przez kolejne 8 lat PO-muny napisałem i opublikowałem kolejne 16 książek. Dziś mam na rynku 30 książek. nie przekłada się to na dwukrotnie wyższe zarobki. Nakłady sprzedane nowych pozycji nieco wzrosły - Ale nie jest to wzrost znaczący. Na pewno za "Kaczyzmu" moja praca była znacznie bardziej efektywna.
8) na każdym kroku widać słabość ekonomiczną nabywcy i słabość finansową branży. To nie jest tak że idzie księgarz do hurtowni i kupuje kila pudeł płacąc od ręki kartą lub gotówką. Hurwnia bierze od wydawcy w komis. Księgarnia bierze z hurtowni w komis. Pieniądze do autora docierają w najlepszym razie po kilku miesiącach. Ten okres się wydłuża.
9) sprzedaż przez net nie zastąpi sieci księgarni.
10) Legalne e-booki są co najmniej trzykrotnie zbyt drogie. Wszystkie moje książki są dostępne w sieci jako "piraty" - tymczasem honoraria za prawa z legalnych e-booków to nadal 2-3% moich dochodów.
Pozdrawiam
Andrzej Pilipiuk.
www.pilipiuk.com