Tłumaczenia ustne mam rzadko. Na szczęście zresztą, bo uważam się za bardzo dobrego tłumacza pisemnego, wybitnego literackiego i mocno średniego ustnego. Szwedzi są jednak tak mili, że w dolnośląskich sądach nieczęsto mają jakieś sprawy, a i również nieczęsto ktoś ich po tych sądach ciągach. Poza Dolnym Śląskiem już skrupulatnie patrzę, czy inny tłumacz nie ma bliżej. Bo siedzi sobie taki łajza w mieście L. i kiedy dzwoni do niego sąd, prokurator czy policja, to on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty. A potem sąd, prokuratura czy policja np. z miasta G., do którego z L. jest o połowę bliżej niż z Wrocławia, dzwoni do mnie, żebym przyjechał na tłumaczenie. I rozmowa z sądową panienką, prokuratorem albo policjantem wygląda zwykle tak:
– Czy mógłby pan przyjechać na tłumaczenie do G.?
– Do G. to pan Iksiński z L. ma o połowę bliżej niż ja.
– Tak, wiem, ale dzwoniliśmy do niego i on akurat nie ma czasu, bo jest bardzo zajęty.
– On jest zawsze bardzo zajęty, tyle że on nie ma prawa być zajęty, bo on ma zasrany obowiązek [oczywiście używam innego słowa, ale tonacja wskazuje na „zasrany”] się stawić, jeśli go państwo wezwą.
– No tak, ale…
– Nie ma żadnego „ale”, proszę go oficjalnie wezwać, zagrozić mu konsekwencjami wynikłymi z ustawy, jeśli się nie stawi, i zobaczą państwo, że przygna z wywieszonym językiem [jw., znaczenie oddane tonacją].
Zwykle ta moja propozycja zostaje milcząco odrzucona.
– Czyli nie może pan przyjechać?
– Mogę. Jeśli go państwo oficjalnie wezwą, on odmówi z rzeczywiście uzasadnionych przyczyn, wtedy ja jestem drugi w kolejności i przyjadę. Nie ma żadnego powodu, by wyrzucać pieniądze podatników na płacenie za przejazd tłumaczowi, który ma dalej.
Oczywiście z mojego wywodu jasno wynika, że ja również mam zasrany obowiązek się stawić i to nawet do Białej Podlaskiej, jeśli organ mnie wezwie, a przepłacanie za takie wezwanie, to już sprawa nadzorujących budżet, a nie moja, ale Polska to jest taki kraj, w którym organom powołanym do egzekwowania prawa egzekwowanie przepisów wydaje się czymś absurdalnym i niestosownym. Zamiast tego wydzwaniają po prośbie, szukając frajera, który odbędzie wycieczkę przez pół Polski, pozwalając, by jakaś łajza, która nie chce odrabiać pańszczyzny, przerzucała ją na kolegów po fachu. Działanie łajzy jest tym bardziej nieetyczne, że organa nie płacą za czas przejazdu, więc tłumacz, który ma dalej, jest na takim wezwaniu bardziej w plecy.
Często też mam wrażenie, że prokurator czy policjant dopiero ode mnie dowiaduje się, że wcale nie musi się prosić, że ma prawo tłumaczowi po prostu nakazać stawiennictwo. Zresztą ignorancja prawników, czym jest tłumacz przysięgły, jest nieraz aż wzruszająca i wcale nie chodzi mi o notoryczne nazywanie nas biegłymi. Nie tak dawno temu zostałem wezwany na rozprawę, na której miałem tłumaczyć zeznania dwóch świadków w sprawie cywilnej. Spotkałem ich pod salą, nawiązałem rozmowę, jednego rozumiałem bez problemów, drugiego ledwo co. Lekko spanikowany zapytałem:
– Przepraszam, w jakim dialekcie pan mówi?
– Nie mówię w dialekcie, tylko po norwesku.
Co się okazało? Pełnomocnik strony, na której korzyść ci świadkowie mieli zeznawać, dowiedział się od Norwega, że ten ze Szwedami dogaduje się bez problemu. W związku z tym uznał, że wystarczy tłumacz jednego języka, bo po co ciągać dwóch, zwłaszcza że tych skandynawistów cokolwiek mało i bywają kłopoty z ciąganiem. Z tego, że osoba, dla której język szwedzki jest nauczonym, a nie ojczystym, wcale się z Norwegiem nie dogada, zdawać sobie sprawy rzeczywiście nie musiał. To wiedza filologiczna. Ale wyłącznie z jego prawniczej ignorancji wynikało założenie, że mogę tłumaczyć zeznania świadka składane w innym języku niż ten, dla którego zostałem ustanowiony. I z bezmyślności. Bo wystarczyło pod norweski podstawić angielski czy niemiecki, by uświadomić sobie, że sąd nie zezwoliłby przecież tłumaczowi mającemu uprawnienia wyłącznie z języka skandynawskiego tłumaczyć zeznań po angielsku czy niemiecku, choćby tenże przysięgły zadeklarował, że biegle zna również i te języki.
Ale wróćmy do tego, że tłumaczenia ustne mam rzadko. Jeśli częściej niż raz na dwa miesiące, to mogę narzekać, że mnie nimi sądy strasznie zawaliły. Ponieważ na grudzień jedno tłumaczenie mam już wyznaczone, z niezadowoleniem odebrałem kolejny telefon z wezwaniem na ustne, i to zamiejscowe (czyli znowu pięć godzin w drodze, by potłumaczyć godzinę i skasować 45,99 zł brutto). Telefon zresztą bardzo nietypowy, bo zwykle albo dostaję od razu pisemne wezwanie, albo telefonicznie jestem zapytywany, czy zgodzę się takie wezwanie dostać, tymczasem sądowa matrona (głos wskazywał, że już nie panienka) oświadczyła sucho:
– Informuję, że został pan wyznaczony do tłumaczenia na rozprawie w tutejszym sądzie w dniu 16 grudnia o godzinie dziewiątej. Dzisiaj wyślemy do pana oficjalne…
A ja patrzyłem w kalendarz i nie mogłem uwierzyć, że mam takiego farta. Bo kratkę z szesnastką zakreśliłem i oznaczyłem adnotacją „sąd wroc tłum. 9.00”. Nastąpiła kolizja terminów, która mi się nigdy dotąd nie zdarzyła, bo i przy takiej częstotliwości zleceń była po prostu nieprawdopodobna:
– Przykro mi [nieprawda, wcale mi nie było przykro, przeciwnie, wiwatowałem w duchu], ale szesnastego i to też na dziewiątą mam wyznaczoną rozprawę w Sądzie Rejonowym dla Wrocławia…
Matronę zatkało, odetkało, coś powiedziała i się rozłączyła. A ja postanowiłem zagrać w totka. Potem jednak zrezygnowałem, bo doszedłem do wniosku, że i tak bym nie wiedział, na co te parę milionów wydać.
Komentarze pod wpisem były zamieszczone w systemie Disqus, z którego zrezygnowałem. Poniżej je przytaczam.
OdpowiedzUsuńAutor komentarza: Kamila Perczak
OdpowiedzUsuńJeśli jeszcze kiedyś nie będzie Pan wiedział, co zrobić z milionami, to służę numerem mojego konta :). A z tłumaczeń ustnych zrezygnowałam dawno temu - za bardzo mnie wyczerpywały fizycznie i psychicznie.
Też bym chętnie zrezygnował, niestety, u nas raczej nie ma szans - także ze względu na nazewnictwo - na dostrzeżenie, że tłumacz ustny i pisemny to dwa różne zawody, wymagające przeciwstawnych predyspozycji.
UsuńAutor komentarza: theQ
OdpowiedzUsuńMnie akurat marnowanie pieniędzy podatników wkurza niemiłosiernie, bo wiem, że z zasady rozrzutność kończy się, gdy trzeba przeznaczyć je na coś sensownego. Dla przykładu znajoma, pracująca jako opiekunka dla osób starszych z ramienia OPS-u czy innego MOPS-u, zarabia na śmieciówce w sumie mniej niż najniższa krajowa. I to w okolicach Warszawy, gdzie średnie płace są standardowo wyższe.
To może należałoby uznać, że niewezwanie najbliższego tłumacza jest dla następnego uzasadnionym powodem, by odmówić stawiennictwa. Ostatecznie nigdzie nie jest powiedziane, że przyczyną odmowy ma być interes prywatny tłumacza, a nie publiczny.
UsuńAutor komentarza: Chomik
OdpowiedzUsuń..czyli znowu pięć godzin w drodze, by potłumaczyć godzinę i skasować 45,99 zł brutto - to ma być zarobek ?!
Nie mówię w dialekcie, tylko po norwesku -śliczne...
Ręce opadają.
Zawsze można powiedzieć, że ponad 10 euro za godzinę, podczas gdy w Indiach sprzątaczka zarabia 1 euro za cały dzień pracy.
UsuńAutor komentarza: Chomik
UsuńJasne, a w ogóle to dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach, a dzielenie się wiedzą to misja i posłannictwo,w sumie powinniście jeszcze Państwo dopłacać..
Autor komentarza: Kamila Perczak
UsuńTylko patrzeć, jak podniosą się głosy, że tłumaczenie (a już praca tłumacza przysięgłego zwłaszcza) to "powołanie", w związku z czym domaganie się za nie pieniędzy to straszliwy nietakt.