Kiedy opisałem, jak wspaniale publikuje się w serwisie Ridero (przez ostatnie kilka miesięcy sprzedali jeden egzemplarz, ale że łączna liczba sięgnęła dziesięciu, hip, hip, hura!), poza publicznymi komentarzami reakcje były dwie: moja skrzynka pocztowa została zawalona tonami spamu (do trzech razy sztuka, powtórzycie atak po tej uwadze?) i dostałem maila od Publio, jednego z dystrybutorów Ridero. Mail nadawał się zdecydowanie bardziej na komentarz niż na mail, zapytałem więc o cel tej korespondencji i dowiedziałem się, że to dla pełnego naświetlenia sprawy, a publicznie komentować nie chcą, bo krytyka nie ich dotyczy. Myślałem zatem, że na zarzut łamania prawa i traktowania klientów jak w socjalistycznym sklepie przyhasają w te pędy z odpowiednimi wyjaśnieniami, ale najwyraźniej PR-owcy Publio uznali, że lepiej udawać, iż na mój wpis nie natrafili. No cóż, szanowni państwo, było nie pisać do mnie po krytyce Ridero, bo to udawanie jest średnio wiarygodne, skoro tak uważnie śledzicie wypowiedzi na swój temat i reagujecie nawet na te, w których wymienieni jesteście jedynie na marginesie.
Reakcji Publio się jednak doczekałem, choć zupełnie innej niż spodziewana. Myślałem, że sprawa reklamacji „Marsjanina” została zamknięta, tymczasem prawnik Publio (a właściwie spółki Agora, która tę księgarnię prowadzi) wysmażył pisemko, które, już po oddaniu mi pieniędzy przez wydawnictwo, trafiło do miejskiego rzecznika konsumentów, a stamtąd do mnie. I chociaż przeczytałem już wiele pism, w których prawnicy naginali fakty i powoływali się na niewłaściwe przepisy, demonstrując (albo udając) przy tym niewiedzę i nieumiejętność logicznego myślenia, byleby w ten mało uczciwy sposób zapewnić swojemu klientowi wygraną, to musiałem – nie bez mimowolnego podziwu – przyznać, że kauzyperda Agory osiągnął w tym prawdziwe mistrzostwo.
Prawnik w swojej odpowiedzi na pismo z biura rzecznika przede wszystkim zwrócił uwagę, że niewłaściwie przedstawiono w nim stan faktyczny:
(…) nie jest tak, by pan Paweł Pollak nabył _książkę pt Marsjanin autorstwa Andy’ego Weira_. Prawdą jest, że nabył e-book z polskim tłumaczeniem utworu ww. Autora w przekładzie p. Marcina Ringa.
Dzielenie włosa na czworo ma na celu pokazanie, że druga strona fałszywie referuje okoliczności, co ma świadczyć o jej niewiarygodności, kauzyperda jednak się w tym dzieleniu tak zapętlił, że wyszło mu, iż Marcin Ring dokonał przekładu polskiego tłumaczenia.
Następnie prawnik przeszedł do analizy, czym jest przekład literacki:
(…) tłumaczenie utworu literackiego na język inny, niż oryginalny [bo, jak wiadomo, na oryginalny też można tłumaczyć – uwaga moja, jak i wszystkie następne w nawiasach kwadratowych] jest także utworem, tzw. utworem zależnym. Autorowi utworu zależnego służy swoboda twórcza (…). Ewentualne niezgodności translacyjne mogą być zatem wynikiem błędu, albo zamierzonego działania autora tłumaczenia, który pragnie naznaczyć utwór swym piętnem autorskim. Rzecz oczywista największą swobodę w tym zakresie należy przyznawać w tej mierze tłumaczom poezji, zaś najmniejszą tłumaczom literatury technicznej. „The Martian” nie należy do żadnej z ww. gatunków [bo gatunek to rodzaj żeński] literackich, więc zakres swobody translatorskiej (w ramach tworzenia utworu zależnego) wypada ocenić jako wypadkową pomiędzy tymi skrajnymi kategoriami.
No i dowiedzieliśmy się od kauzyperdy, że istnieje taki gatunek literacki jak literatura techniczna (poleci pan coś ciekawego, bo nie znam, a z chęcią bym się zapoznał?) i że Marcin Ring w swoim tłumaczeniu siał ziemniaki nie dlatego, że nie panował nad językiem, tylko chciał „naznaczyć utwór swym piętnem autorskim”.
Nadzór autorski nad tłumaczeniem spoczywa w rękach Autora lub upoważnionych przez niego osób, a nie p. Marcina Pollaka [na kolanie pan pisał? Agora tak mało płaci, że na tworzenie pism w jej obronie nie można poświęcać zbyt dużo czasu?] lub organów administracji publicznej.
Nadzór autorski (potocznie zwany korektą autorską) nad tłumaczeniem spoczywa nie w rękach autora oryginału, tylko tłumacza (do czego jeszcze przejdę, bo to ciekawa kwestia), ale nawet gdyby kauzyperda miał rację, to myli albo świadomie miesza pojęcia z zakresu prawa autorskiego i konsumenckiego. Nadzór autorski to sprawdzenie przez autora, czy po redakcji utwór ma taką formę i treść, w jakiej on chce ją opublikować. Proszę zwrócić uwagę, że nie jest to rola brakarza w fabryce. Tłumacz nie sprawdza, czy jego tłumaczenie jest poprawne, tylko, czy redaktor, który ma poprawić błędy, właściwie wywiązał się ze swojego zadania. Kauzyperda jednak przypisuje mu rolę brakarza, a na dodatek stwierdza, że po brakarzu nikt nie ma już prawa wskazywać, że towar jest wadliwy. Czyli jeśli ten przeoczy rozklejające się buty, to żaden szewc ani organa administracji publicznej nie mogą podnieść zarzutu, że buty nie nadają się do chodzenia, bo nie do nich należy kontrola jakości.
Kauzyperda twierdzi, że ja wykonałem korektę autorską nie swojego tłumaczenia, do czego nie mam prawa, a ja nie wykonałem korekty autorskiej tłumaczenia Ringa, tylko je oceniłem. W ramach nadzoru autorskiego Ring mógł się domagać, żeby zostawić mu wszystkie anglicyzmy, bo jego zdaniem tak należy tłumaczyć (i jego zdanie jako autora tłumaczenia jest rozstrzygające), a ja jako oceniający stwierdzam, że takie tłumaczenie jest niezgodne z regułami sztuki.
Nie ma innej wersji „The Martian” w j. polskim, zatem zasadne (jak należy mniemać w świetle korespondencji z Redaktorem Naczelnym Wydawnictwa [tu, niestety, tekst przesłonięty przez logo kancelarii] łowanie krytyki pod adresem Tłumacza i wykonanej przez niego pracy. Jednak reprezentowany przez wrocławskiego Rzecznika Praw Konsumenta nabywca e-booka chciał nabyć polskie tłumaczenie The Martian (Marsjanin), nabył je takim jakim ono jest, nie ma więc mowy o „wadzie towaru” w rozumieniu powoływanych przez Pana [czyli Rzecznika Konsumentów] przepisów Kodeksu cywilnego.
W tym stanie prawnym odmawiam zwrotu kwoty uiszczone na rzecz Agory SA przez pana Pawła Pollaka.
Brawo, kauzyperda! Producent ma wyłączność na ten model butów, wyprodukował badziewne, ale nabywca chciał nabyć ten model, nabył buty takimi, jakie one są, a zatem buty nie są badziewne.
(…) wydawca polskiego tłumaczenia poczuwa się do odpowiedzialności finansowej względem p. Pawła Pollaka. Tym mniej roszczenia p. Pawła Pollaka dotyczą Agory SA.
Zgodnie z prawem wobec klienta za bubla ponosi odpowiedzialność sprzedawca, nie producent. Z faktu, że producent przyznaje, że wyprodukował i przekazał do sprzedaży bubla, nie wynika, że klient ma kierować roszczenia do producenta, a jedynie, że nie ma sporu, czy towar jest bublem, czy nie. Czyli przyznanie przez Muzę, że tłumaczenie jest źle wykonane, sprawia właśnie, że moje roszczenia wobec Agory są nie mniej, a bardziej uzasadnione. Ale logika nie jest mocną stroną naszych prawników. Dotąd myślałem, że trafiam po prostu na takich, którzy akurat mają z nią kłopoty, ale ponieważ jest ich od groma i trochę, doszedłem do wniosku, że wbrew temu, co zakładałem, na studiach prawniczych w Polsce logiki nie uczą, a kandydatów pod tym kątem się nie sprawdza. Zgłaszam więc postulat, żeby egzaminy na prawie obowiązkowo obejmowały przejście podstawowego poziomu w grze Mastermind. Powinno to wydatnie podnieść poziom logicznego myślenia wśród polskich prawników.
I na zakończenie kwestia nadzoru autorskiego nad tłumaczeniem. Prawnik Agory twierdzi, że „nadzór nad zgodnością tłumaczenia z wersją oryginalną wykonywany jest tylko przez autora oryginału w ramach przysługującego autorskiego prawa osobistego w postaci prawa do nadzoru autorskiego”. Owo „tylko” jest sprzeczne z twierdzeniem samego kauzyperdy (i stanem faktycznym oraz prawnym), że tłumaczenie jest odrębnym utworem, a zatem nadzór autorski sprawuje nad nim przede wszystkim tłumacz. Czy również autor oryginału? Moim zdaniem taka teza jest nie do obrony. Żaden przepis ustawy o prawie autorskim czy konwencji międzynarodowych nie daje mu wprost tego uprawnienia, a przyjęcie takiej interpretacji na podstawie art. 60 (Korzystający z utworu jest obowiązany umożliwić twórcy przed rozpowszechnieniem utworu przeprowadzenie nadzoru autorskiego) wymagałoby założenia, że autor oryginału jest również twórcą tłumaczenia, co przecież nie jest prawdą. Do tego takie rozwiązanie musiałoby wynikać z przesłanki, że pisarz zna się na tłumaczeniu, a niekoniecznie tak jest. Autor może oczywiście sprawdzić przekład, jeśli zna język, może wskazać tłumaczowi, że coś źle zrozumiał czy źle przełożył (i każdy rozsądny tłumacz takie uwagi przyjmie), ale nie może zażądać, żeby dane słowo zostało przełożone inaczej, jeśli tłumacz uzna, że jego wersja jest lepsza. Ingerowałby wtedy w cudzy utwór. Jeśli autor oryginału uważa, że tłumacz nietrafnie go przekłada, może nie wyrażać zgody na to, by tenże tłumacz go przekładał, ale w treść samego przekładu ingerować nie może.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.