poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Czarna wdowa – w odcinkach

Dzisiejszym wpisem zapoczątkowuję cykl „powieść w odcinkach”, czyli publikację na blogu swoich utworów i tych, które tłumaczyłem. Na pierwszy ogień idzie „Czarna wdowa”, choć akurat to nie powieść, tylko zbiór opowiadań kryminalnych (tytuł pierwszego jest tytułem całego zbioru).

Paweł Pollak

CZARNA WDOWA

odc. 1


Kimberly Núñez – jeszcze Núñez, ale zamierzała porzucić to parszywe latynoskie nazwisko z tymi idiotycznymi znaczkami, które ciągle jej się myliły, i wrócić do panieńskiego Steele – zzuła czarne pantofle i opadła na fotel. Odsunęła czarną woalkę na kapelusz i zaniosła się dzikim, radosnym śmiechem. Uniosła ręce nad głowę, wyciągnęła nogi w powietrze i zamachała nimi.
– Juhu!
Zdobyła, co chciała.
Nie było łatwo. Oj, nie. Przede wszystkim miała dziesięcioletni poślizg, bo założyła sobie, że cel osiągnie do trzydziestki. No trudno, są ludzie, którzy umierają, nie doczekawszy spełnienia swoich marzeń. Zresztą wyglądała i czuła się jak trzydziestolatka, jeszcze sobie pożyje. Najważniejsze, że bez tego obleśnego, obrzydliwego starucha. Westchnęła. No cóż, z podażą było kiepsko, popyt spory, a ona musiała konkurować z młodszymi rywalkami. I już na starcie zostawała w tyle, bo najwymyślniejsza pielęgnacja nie mogła jej przywrócić ciała dwudziestoparoletniej laski. Przeklętą biologię dało się oszukać, ale nie pokonać.
Górowała za to nad nimi doświadczeniem, wnioskami wyciągniętymi z popełnionych wcześniej błędów, przemyślaną już teraz strategią, którą ani myślała dzielić się z tymi smarkulami. Niby z jakiej racji, niech się też najpierw poparzą. Ona za pierwszym razem sparzyła się bardzo boleśnie. Zgodziła się na intercyzę, chcąc przekonać przyszłego męża, że nie zależy jej na pieniądzach, że naprawdę jest zakochana. Miała nadzieję, że którejś nocy, kiedy zamieni się w gorącą kurtyzanę, małżonek w dowód miłości intercyzę podrze. Był na to jednak za cwany. Mimo wszystko wniosła o rozwód – wtedy jeszcze nastawiała się na rozwód – licząc na prawników. Każdy kontrakt da się podważyć, każdą umowę zanegować, wystarczy znaleźć odpowiednie kruczki. Nie dało się. Owszem, jej adwokaci kruczków próbowali, ale jego potrafili odpowiedzieć kontrkruczkami. Byli zwyczajnie lepsi. Musiała obejść się smakiem, wyszła z małżeństwa tak biedna, jak do niego weszła.
Za drugim razem była już mądrzejsza. Co nie znaczy, że nie podpisała intercyzy. Podpisała, milionerzy nie byli głupi, inaczej nie doszliby do swoich pieniędzy, i tacy, którzy z umowy przedmałżeńskiej rezygnowali, należeli do wyjątków. A ona jakoś na te wyjątki nie mogła trafić. Ale wiedziała już, że nie papiery rozwodowe prowadzą do celu, tylko akt zgonu. Testament unieważniał intercyzę. A przed zapisaniem majątku ukochanej żonce milionerzy bynajmniej się nie wzdragali. Oskubanie w trakcie rozwodu postrzegali jako realne zagrożenie, czarne wdowy były dla nich postaciami z filmów i to nie dokumentalnych, tylko kryminalnych albo w ogóle komedii. Przepowiednia, że mogą jedną z nich spotkać na swojej drodze, wywołałaby tylko uśmiech rozbawienia. Może dlatego, że człowiek tak naprawdę nie wierzy, że umrze. Niby to wie, niby świat na co dzień dostarcza dowodów, że inny los go nie spotka, ale jednak jest przekonany, że będzie żył wiecznie. Pewnie trzeba tak myśleć, mieć ten pancerz ochronny, bo inaczej się zeświruje, co zresztą widać na przykładzie różnych pisarzy, którym natura go nie dała. Równie dobrze mogła pozbawić ich skóry.
Jej ślubny też niczego się nie obawiał, więc poszło łatwo, nader łatwo. „Pomylił” leki. Zamiast swoich tabletek obniżających ciśnienie, zażył jej – na podniesienie ciśnienia. A potem, przekonany, że nie zadziałały, że stres tego dnia sięgnął zenitu i nie zwalczyła go normalna dawka, dołożył drugą. Wystarczyło, żeby serce nie wytrzymało albo pękły żyłki w mózgu. Szczegółami nawet się nie zainteresowała, grunt, że wykitował, co za różnica, który organ zawiódł. Policja nie mogła jej udowodnić, że przesypała swoje tabletki do jego fiolki. Oglądała wszystkie „CSI”, więc sprawdziła, że nie zostawią tam żadnych śladów. Musiałby je rozkruszyć, a nie miał powodu, by to robić. Jego tabletki przełożyła na ten czas do starannie wymytego szklanego słoiczka, a nie do puderniczki czy pojemnika z mąką. Odciski palców na nich zostawiłby tylko idiota. A fiolki były prawie identyczne, więc rzeczywistej pomyłki nie mogli wykluczyć nawet najbardziej podejrzliwi gliniarze. Zresztą nie byli specjalnie podejrzliwi, raczej uważali, że pasierbowie ją oczerniają, żeby dobrać się do odziedziczonych przez nią milionów. Jednemu z detektywów wyrwała się nawet uwaga, że rodzina niech lepiej pozwie koncern farmaceutyczny za niemal takie samo opakowanie lekarstw o przeciwstawnym działaniu, zamiast zawracać im głowę przestępstwem, którego nie było. No bo gdyby na przykład podstępnie podrzuciła mu podobną fiolkę. Ale nie, medykamenty miała legalnie przepisane przez lekarza z society, nie żadnego konowała dorabiającego sprzedażą pustych recept, żeby ćpuni wpisywali sobie takie prochy, na jakie akurat mieli ochotę, historią choroby mogła się pochwalić od samego dzieciństwa, bo odkąd pamiętała, zawsze marzły jej dłonie i stopy.
I kiedy już była w ogródku, już witała się z gąską, okazało się, że jego majątek to wydmuszka, fasada. Owszem, miał fabryki, ale fabryki miały kredyty. Mogła dalej produkować, bo produkcja nawet przynosiła zyski, spłacić część kredytów, żeby banki dały nowe, i tak w kółko. Na przyzwoite życie by starczyło, pod warunkiem, że chodziłaby wokół interesu i pilnowała każdego centa. Teraz wiedziała, czym zajmował się całymi dniami i dlaczego kosztowało go to tyle nerwów. Nie miała zamiaru iść w jego ślady: biznes jej nie interesował, interesowały ją kosmetyczka, fitness club i przyjęcia dobroczynne, na których mogła prezentować swoje oszałamiające kreacje.
– A gdybym wszystko sprzedała? – zapytała adwokata.
– Po spłaceniu długów i kosztów obsługi prawnej zostanie pani jakieś pół miliona.
– Pół miliona?!
– Tak, pięćset tysięcy.
Sprzedała wszystko, bo pięćset tysięcy to było znacznie więcej niż puste kieszenie, z którymi odprawili ją adwokaci pierwszego męża. Kwota wypadała jednak daleko poniżej jej oczekiwań. Nie została nawet milionerką. Co najwyżej półmilionerką. Jak głupio to brzmi, każdy słyszy.
Zanim powzięła decyzję o sprzedaży, przyszła jej do głowy myśl, żeby, tak jak podpowiedzieli policjanci, pozwać koncern farmaceutyczny o ciężkie miliony za traumę, jaką była utrata ukochanego mężusia. Adwokat przejrzał jednak precedensy i wyszło na jaw, że inni już próbowali i przysięgli odprawili ich z kwitkiem. Prawnicy koncernu wskazali, że leki są przeznaczone do regularnego zażywania, a nie w stanach nagłych, więc można spokojnie przeczytać, co jest na opakowaniu napisane – czytać obecnie każdy potrafi, a twierdzenie o podobieństwie fiolek nie znajduje odzwierciedlenia w faktach, gdyż różnią się one wieloma szczegółami. Ponadto lekarstwa są dostępne tylko na receptę, a skoro mają przeciwstawne działanie, nigdy nie przepisuje się ich jednej i tej samej osobie, więc nie ma tu miejsca na pomyłkę. O wydanie właściwych dbają aptekarze. To, że ksiądz i gosposia leczyli się kolidującymi ze sobą środkami, jest przykrym zbiegiem okoliczności, ale firma nie może odpowiadać za bezmyślność duchownego, który swoje lekarstwa kładzie na stoliku nocnym gosposi. Na dobrą sprawę to koncern powinien pozwać księdza, że przez swoje bezmózgowie i niemoralne zachowanie naraża wizerunek firmy.
Później Kimberly zreflektowała się, że nawet gdyby miała widoki na wygraną, proces wiązałby się z ogromnym ryzykiem. Śmierć jej męża zostałaby wzięta pod lupę, a pod lupą można sporo zobaczyć. I dostrzec coś, co ona przeoczyła. Pokładała wiarę w swój spryt, ale nie była zadufana. Starannie wszystko przemyślała i zorganizowała, ale życie jest zbyt bogate, by dało się rzeczywiście wszystko przewidzieć. Jeśli umknął jej jakiś drobny szczegół, który nowojorskiego Columbo mógłby naprowadzić na ślad jej zbrodni, stworzenie mu takiej szansy byłoby skrajną głupotą. Nie, szklanka z mlekiem się rozbiła i nie zbierze rozlanego mleka, a jeśli będzie się upierać, że to wykonalne, może się tylko pokaleczyć.
Podjęła trzecią próbę. Wiedziała, że ostatnią. Drugiego martwego męża mogła policji jeszcze sprzedać, w kolejny naturalny zgon nie uwierzyłby nawet krawężnik o inteligencji średnio rozgarniętego śledzia. Rozejrzała się też wśród wiekowych kandydatów, licząc na faktycznie naturalne rozwiązanie. Ale gdy nie następowało, straciła cierpliwość. Dostać majątek po pięćdziesiątce to jak dostać pierwszego lizaka, kiedy jest się już dorosłym.
Numer z lekami nie nadawał się do powtórzenia, bo przyszły denat, mimo że najstarszy, ciśnienie miał w normie. Może dlatego – co, nauczona przykrym doświadczeniem, sprawdziła – że jego miliony nie były wirtualne i zapewniały mu spokojny sen. Zresztą nawet gdyby chorował, ta sama metoda równałaby się złożeniu pisemnego oświadczenia: „Jestem winna”.
Nie, to musiał być „wypadek” i tym razem wypadek niemający z nią absolutnie nic wspólnego. Jaki, nasuwało się od razu: samochodowy. Gorzej z wykonaniem. Jak sprawić, żeby jego luksusowy bentley zderzył się z dwudziestotonowym tirem? Zadanie tym trudniejsze, że prowadził go zawodowy szofer. I to szofer okazał się kluczem. Doprowadziła do jego zwolnienia, oskarżając o to, że się do niej dobierał, i zadbała, by ze zgłaszających się kandydatów pracę dostał zdesperowany Hindus, który za pieniądze na leczenie ciężko chorej córeczki i ściągnięcie rodziny do Stanów zgodził się odegrać rolę współczesnego kamikadze. Wywiązał się z zadania tak perfekcyjnie (przestała się dziwić, że amerykańskie firmy zlecają coraz więcej prac Hindusom), że podobno medycy sądowi mieli kłopot z oddzieleniem jego ciała od ciała chlebodawcy.
Detektywi wprawdzie trochę marudzili, że drugi raz zostaje wdową po milionerze (jakoś umykało im, że pierwszy był milionerem malowanym), zaczęli stawiać dziwne pytania, ale nic jej nie mogli udowodnić. Co było złego w tym, że postanowiła zatroszczyć się o rodzinę biednego pracownika, pomóc wymęczonemu straszliwą chorobą dziecku? Inklinacje do dobroczynności miała zawsze, może pokazać panom policjantom swoje zdjęcia z balów charytatywnych. Ale nie chcieli oglądać, mimo że wyszła na nich olśniewająco.
Żal jej było tego miliona dla rodziny szofera, wiedziała jednak, że Hindus zostawił u notariusza list zaadresowany do samego komendanta głównego NYPD z poleceniem wysłania go, w razie gdyby jego córka nie znalazła się pod opieką amerykańskich lekarzy.
Ale znalazła się, rokowania były dobre, Kimberly mogła czuć się bezpiecznie. Specjalnie zwlekała z pogrzebem do przylotu dzieciaka do USA, bo chciała, żeby ceremonia pochówku była symbolicznym dotarciem do mety, by po złożeniu szczątków (w dosłownym znaczeniu!) męża do grobu żadne niezałatwione sprawy nie kładły się cieniem na radości ze zdobytych milionów.
Nie wstając z fotela, sięgnęła po leżący na stole laptop, otworzyła stronę banku i zalogowała się na konto. Cyfry po słówku „saldo” przyprawiły ją o żywsze bicie serca: 24 125 670,23. Omal nie podrzuciła laptopa do góry. Kliknęła ikonkę Skype’a.
– Manhattan State Bank. John Smith, słucham panią?
– Chciałabym prosić o przygotowanie dla mnie większej kwoty gotówki.
– Oczywiście. Ile?
– Milion dolarów.
– Bez problemu – beznamiętny ton głosu pasował do słów, jakby Smith usłyszał, że klientka chce wyjąć dwa tysiące. – Taką kwotę możemy wypłacić od ręki. Odbierze pani osobiście czy mamy dostarczyć pod wskazany adres?
– Przywieziecie mi?!
– No jasne – trochę wypadł z roli pozbawionego emocji urzędnika bankowego – ma pani przecież konto VIP.
– To przywieźcie.
Czekając na pieniądze, zalogowała się do poczty. Rozgorączkowana myślą o banknotach, które za pół godziny miała trzymać w ręku, dopiero po chwili zorientowała się, że czyta maile skierowane nie do niej, tylko do kogoś innego. Co u diabła? Już chciała dzwonić do providera z pretensjami, kiedy jej wzrok spoczął na nagłówku „Hello, Kimberly24”. Zamiast opatrzyć swoje imię rokiem urodzenia, wpisała numer 24. Pewnie machinalnie wystukała na klawiaturze liczbę, którą jeszcze miała przed oczami, liczbę swoich milionów. Ale co z tego? Przecież system powinien zgłosić, że podała złe hasło. Nie miała o komputerach większego pojęcia, ale tyle, że to samo hasło do dwóch różnych kont z pewnością pasować nie będzie, wiedziała. Może więc dalej bezwiednie wpisywała inny tekst i przypadkiem trafiła? Zaciekawiona wylogowała się i spróbowała zalogować ponownie, podając jako hasło resztę posiadanej przez siebie kwoty. Pudło. Już chciała przejść do swojej poczty – co ją ostatecznie obchodziły cudze maile, dużo bardziej ciekawa była źle skrywanej zazdrości pseudoprzyjaciółek, niemogących przeboleć, że pozbyła się starego gnoma, a zatrzymała jego pieniądze – kiedy wpadła na pomysł, żeby w okienko wpisać frazę „miliony baksów”. Bo przecież to wtedy myślała: „Mam dwadzieścia cztery miliony baksów”. Też pudło. I nagle się zawzięła. Nie lubiła przegrywać. Nawet w drobnych sprawach. Ta cecha wyniosła ją na szczyt, dzięki niej była milionerką, a nie siedziała w jakimś call center, żeby związać koniec z końcem. Napisała oba słowa łącznie. Pudło. Z podkreślnikiem. Jest!
Już bez większego zainteresowania przejrzała korespondencję. Wbrew nazwie konta prowadził ją mężczyzna, ale nie było w tym nic dziwnego, wiadomo, że w Internecie facet to facet, kobieta też facet, a dwunastoletnia lolitka to agent FBI. Pewnie jego dziewczyna miała na imię Kimberly. Albo jedna z dziewczyn, bo z listów wynikało, że na brak powodzenia nie narzekał. Poza problemami sercowymi, co w tym przypadku oznaczało zwykle kłopot, jak wytłumaczyć tej, którą zapewniał o swych poważnych zamiarach, że po wspólnie spędzonej nocy nie chce się z nią więcej spotykać, maile dotyczyły głównie jego mizerii finansowej. Miał bogatych rodziców, ci uważali jednak, że jeśli młody człowiek sam nie zarobi na swoje potrzeby, to i w późniejszym życiu nic nie osiągnie. Filozofia, z którą ich syn głęboko się nie zgadzał, czemu dawał wyraz w listach do będącego w podobnej sytuacji przyjaciela. Obaj szczerze nienawidzili swoich „starych” i podburzali się w tej nienawiści, przytaczając liczne przykłady nastolatków czy nawet ludzi dwudziestoparoletnich, których kieszonkowe przekraczało zarobki niejednego Amerykanina, a nikt do pracy ich nie przymuszał.
Kimberly rozumiała ich nastawienie, bo praca kojarzyła się jej przede wszystkim z obozem koncentracyjnym, ale bynajmniej im nie współczuła. Każdy jest kowalem swego losu, ona wyrosła w biednym domu i sobie poradziła, doszła do dwudziestu czterech milionów. Ci, zamiast biadolić, powinni wytężyć szare komórki, mają przecież od niej dużo lepszą pozycję startową: przy bogatych rodzicach można coś wykombinować, wcale nie trzeba iść do pracy.
Te rozważania przerwał jej domofon, z wizytą zgłaszało się trzech panów z Manhattan Bank. Wpuściła ich i odebrała walizeczkę z pieniędzmi. Trochę się zdziwiła, że milion dolarów zajmuje tak niewiele miejsca. Ale zupełnie inaczej wyglądało to, kiedy stanęła na łóżku i zrobiła, co zawsze chciała zrobić. Zamachnęła się otwartą walizką do góry, banknoty pofrunęły w stronę sufitu, a potem opadły na nią deszczem, w którym skąpała się z taką radością jak Gene Kelly w „Singin' in the Rain”.

Dokończenie opowiadania

Poza „Czarną wdową” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Plan dnia”, „Perfekcjonista”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

6 komentarzy:

  1. Już lubię bohaterkę. Dzięki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nie lubię, Kimberly wydaje mi się wyjątkowo wstrętna. To osoba zupełnie pozbawiona moralności.

      Usuń
    2. Dzięki temu jest interesująca. Izoldy Złotowłose są piękne, ale nudnawe :)

      Usuń
    3. To bohaterka kryminału.
      Kryminał= zbrodnie=niesympatyczni ludzie.

      Chomik

      Usuń
  2. O,fajne! Podoba mi się bohaterka i jej podejście do pracy!Czekam na więcej!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mi się podoba koncepcja publikowania pełnych tekstów opowiadań w internecie. Aż dziw, że tak mało jest komentarzy. Chętnie przeczytałbym amerykańskie tłumaczenie.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.