Od jednego z wydawnictw otrzymałem zapytanie, czy podjąłbym się napisania dla nich recenzji wewnętrznej, oceniającej, czy proponowana im przez szwedzką agencję powieść rzeczywiście jest dobra i odpowiednia na polski rynek. Zresztą wiedziałem, na czym to polega, bo na początku swojej kariery tłumacza literackiego takie recenzje dla wydawnictwa, z którym współpracowałem, pisywałem. Dostawałem wtedy jakieś dwieście pięćdziesiąt złotych za recenzję. Raz nie dostałem nic, bo łobuzeria sobie wymyśliła, że jeśli zleci przekład książki tłumaczowi, który ją oceniał, to już mu za to nie zapłaci. Ale, jak mówię, na ten numer dałem się nabrać raz, a że łobuzeria miała więcej oryginalnych pomysłów, to w końcu spotkaliśmy się w sądzie (o czym można poczytać w moim poradniku, rozdział „Co się przesunie, to się przesunie”).
Ponieważ honoraria za tłumaczenia literackie od lat stoją w miejscu, byłem przygotowany na to, że za recenzje też wcale nie wzrosły. A jednak wydawnictwu udało się mnie zaskoczyć, i to tak, że szczęka opadła mi w dół i wyrżnęła w klawiaturę. Bo jako wynagrodzenie zaproponowali 80 złotych (tak, osiemdziesiąt, żadnych zer nie brakuje) lub, uwaga, jedną wydaną przez nich książkę. Całą jedną.
Owo wydawnictwo żyje nie z beletrystyki, tylko z literatury, nazwijmy to, fachowej. Dobrze żyje. Działa od lat, w swoim segmencie rynku jest hegemonem, a ogólnie, jeśli nawet nie należy do największych, to na pewno do zamożniejszych i stabilniejszych.
Swego czasu wyrażałem już oburzenie z powodu ochłapów rzucanych tłumaczom przez wydawnictwa i zostałem wtedy pouczony, że mam wygórowane wymagania i za wolno pracuję. Gdybym pracował szybciej, to nędzne stawki zaczęłyby mi się jawić jako całkiem niezłe. Domyślałem się więc, że i teraz przez kolegów z psiej frakcji (możemy pracować za psie pieniądze, bo jesteśmy wydajni) zostałbym skrytykowany, gdybym powyższą propozycję uznał za nieatrakcyjną. Bo przecież książki i tak czytam, ale bezproduktywnie, licznik przy tym nie bije, a tu z każdą przewróconą stroną na moim koncie pojawiałoby się parę groszy. Pewnie usłyszałbym radę, że zamiast marudzić, poszedłbym lepiej na kurs szybkiego czytania. Bo jak to tak, wołać więcej i narażać prezesa wydawnictwa na stres, że, nie daj Boże, do pierwszego mu nie starczy?
Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że bardziej opłacałoby mi się zbierać puszki, miałem też wątpliwości, czy w gazowni albo elektrowni przyjmą w rozliczeniu książkę. Z tego, co wiem, prąd wytwarza się u nas z węgla, nie z papieru. Ponieważ zaproponowana kwota była śmieszna, nie widziałem pola do negocjacji i po prostu odpisałem wydawnictwu, że za taką stawkę zleceniem nie jestem zainteresowany. Nie wyraziłem tego wprost, ale ze sformułowania jasno wynikało, że uważam ją za żenującą.
Toteż byłem zdziwiony, kiedy odwrotną pocztą przyszło zapytanie, ile chcę. Napisałem, że trzysta trzydzieści złotych (żeby były trzy stówy na rękę). I co się okazało? Że jest to kwota, którą bez problemu mogą i chcą zapłacić. Co więcej, kiedy napisałem recenzję, zgłosili się z kolejną książką. Proponowana stawka? Trzysta trzydzieści złotych.
Po jakimś czasie z podobną prośbą zwróciło się inne wydawnictwo, tym razem chodziło o szwedzki kryminał. Tutaj propozycja wyjściowa była przyzwoitsza, bo dwieście złotych, do tego wydawnictwo dorzucało gruszki. Gruszki z wierzby w postaci zapewnienia, że jeśli zdecydują się kryminał wydać, to mnie zlecą przekład. Atrakcyjność gruszek pomniejszało nie tylko ich pochodzenie, lecz także i to, że tłumaczeniem kryminałów jestem umiarkowanie zainteresowany.
Najpierw chciałem z automatu odpisać, że moja stawka to trzysta trzydzieści złotych. Potem pomyślałem sobie: człowieku, dają na wyjściu więcej, może wytargujesz więcej. Poza tym chcą, żebyś im jeszcze napisał o pozostałych książkach z tej serii. Niby na podstawie informacji z netu, ale zawsze dodatkowa robota. Zawołaj cztery stówy. Nie, to jest dużo mniejsze wydawnictwo, przesadzisz, zrezygnują. I co z tego? zleceń za małe pieniądze jest w bród. Poza tym jesteś autorem i tłumaczem kryminałów, czyli masz najwyższe kwalifikacje do tej roboty. A fachowcom się płaci.
Zawołałem cztery stówy i okazało się, że fachowcom się płaci.
Czyli co? Wydawnictwa wcale nie są tak biedne, jak usiłują twierdzić i najczęściej są skłonne zapłacić więcej, niż początkowo oferują. Nieraz dużo więcej. Nie tylko za recenzje. Nie zdarzyło mi się, bym nie wynegocjował wyższej stawki za przekład, jeśli wyjściowa mnie nie zadowalała. Tylko trzeba te negocjacje podjąć, a nie robić w portki, że wydawnictwo się wycofa. Nie uznawać groszowych honorariów za przyzwoite, bo się tak szybko pracuje, że nawet jedną ręką trzymając pełne portki, drugą wystuka się kilkanaście arkuszy miesięcznie. Jeszcze mając czas na opowiadanie na forach, że to normalne, ba, spokojne tempo. Można w tym zawodzie zarabiać więcej, ale wydawnictwa same stawek nie podniosą, trzeba się o to upomnieć, powalczyć o swoje. Mieć odwagę się postawić, zamiast gardłować wszem wobec i każdemu z osobna, że wcale nie psuje się rynku.
Gratuluję udanych negocjacji. Postawa z pewnością godna propagowania.
OdpowiedzUsuńCo się zaś tyczy tempa pracy i niskich stawek, to niekoniecznie musimy mieszać te dwie sprawy. Owszem, dla niektórych tłumaczy duża wydajność stanowi swoiste usprawiedliwienie dla pracy za niskie stawki, ale będę się upierał, że ok. 10 arkuszy miesięcznie to spokojne tempo w wypadku nieskomplikowanej literatury rozrywkowej, a nawet nieco ambitniejszych pozycji. Tempo, które nie zagraża jakości przekładu. A połączenie takiej wydajności z godną stawką to cel, do którego warto dążyć i który da się osiągnąć.
Pozdrawiam,
Robert
I jeszcze jedno, również odnośnie do tempa pracy i godnego wynagrodzenia. Przyznaję się bez bicia, że czytam na tyle wolno, iż nawet 400 zł za recenzję kilkusetstronicowej obcojęzycznej książki (chociaż przyznaję, że nie wiem, jakiej długości są ksiażki, które Panu zlecono do recenzji - być może to bardziej broszury niż "cegły") byłoby dla mnie nieopłacalną stawką, ponieważ więcej w tym czasie (wymaganym na przeczytanie książki i napisanie recenzji) zarobię tłumacząc :)
OdpowiedzUsuńRobert
Nie, nie broszury, 350-400 stron
UsuńNo więc 400 stron to w moim przypadku ok. 8 godzin lektury. A do tego trzeba jeszcze dodać czas przeznaczony na przemyślenie i napisanie recenzji. W tym czasie jestem w stanie przetłumaczyć ok. 16 stron mało albo średnio skomplikowanego kryminału, zatem finansowo takie zlecenie by mi się nie kalkulowało.
UsuńPrzy czym nie twierdzę, że każdy, kto przeczyta taką książkę np. w 4 czy 5 godzin, zrobi to niedokładnie czy nieprofesjonalnie ;)
Robert