Wrocławski sąd przysłał mi do tłumaczenia jednostronicowe postanowienie nakładające grzywnę na obywatela szwedzkiego, który w naszym pięknym kraju nabroił. W piśmie przewodnim sąd zaznaczył, że „sprawa pilna”. Skoro pilna, postanowienie krótkie, to chciałem od razu przetłumaczyć, wciskając między większe zlecenia. A potem mój wzrok padł na datę wymierzenia grzywny i na datę zlecenia przekładu. 23 stycznia i 25 marca. Sędzia potrzebował dwóch miesięcy i dwóch dni, by wydać zarządzenie o tłumaczeniu, co trudno uznać za jakiś wielki pośpiech, ale kiedy je wydał, to nagle sprawa zrobiła się pilna. No, bo przecież ktoś w tym systemie musi szybko pracować i tym kimś ma być tłumacz. A jak już tłumacz przetłumaczy, to sprawa znowu przestanie być pilna i pan tłumacz poczeka sobie kolejne dwa miesiące (przy dobrych wiatrach) na postanowienie o przyznaniu płatności. Odłożyłem przekład na koniec kolejki.
Termin „sprawa pilna” to najnowszy wynalazek wrocławskich sądów. Sądy mają możliwość zlecania tłumaczeń w tempie naprawdę ekspresowym, mogą nakazać wykonanie przekładu w dniu zlecenia. Tyle że jest to płatne 100% ekstra, a sądy płacić nie chcą. Piszą więc „sprawa pilna” w nadziei, że nękany poczuciem obowiązku tłumacz uwinie się w try miga (nieobowiązkowi dawno olali pracę dla sądów za stawki sprzed ośmiu lat), ale skoro nie wyznaczono mu jednodniowego terminu, będzie można posłać go do diabła, gdyby domagał się zapłaty za ekspres. W wersji skrajnej wygląda to na przykład tak, że zadzwoniła do mnie sądowa panienka, informując, że mają pismo, którego przekład potrzebny jest na rozprawę, bez niego trzeba będzie odroczyć. Czy w związku z tym mógłbym nie wysyłać przekładu pocztą, tylko go do sądu przywieźć? Poinformowałem panienkę, że nie mógłbym przywieźć, bo zajmie mi to co najmniej godzinę, a honorarium za tłumaczenie w wysokości 24,77 zł brutto średnio mi zrekompensuje te wojaże. Myślałem, że panienka zaproponuje, że w takim razie po przetłumaczony dokument przyjedzie, ale wychodziła ze słusznego założenia, że nikt nie ma prawa od niej oczekiwać, żeby po godzinach pracy wykonywała na rzecz pracodawcy nie swoje obowiązki. Czegoś takiego można oczekiwać jedynie od tłumacza, ale jak wiadomo, tłumacz nie pracuje, bo siedzenie w domu przed komputerem trudno nazwać pracą. Spokojnie może od tego komputera wstać i zarobić uczciwie na chleb jako goniec. Wskazałem panience rozwiązanie: niech sąd zleci mi przekład w dniu zlecenia, odeślę priorytetem, tłumaczenie bez problemu dotrze przed rozprawą. Co zrobił sąd? Napisał, że „sprawa pilna”, bo rozprawa jest w dniu takim a takim. Rozumiem, że sąd nie chce szastać pieniędzmi podatników czy, w tym przypadku, stron, i często jest to rzeczywiście zasadne, ale wydatek niecałych dwudziestu pięciu złociszy w zamian za to, by do sądu nie musieć na próżno jeździć (może nawet ze Szwecji), byłby dla strony chyba do przełknięcia.
Nie byłem tak arogancki, by to tłumaczenie odłożyć na koniec kolejki, ale mogłem tak zrobić. Bo sąd, wyznaczając termin „sprawa pilna”, prawnie nie wyznacza żadnego terminu i tylko od dobrej woli tłumacza zależy, kiedy odeśle przekład. Czasami, jak się chce zaoszczędzić, można przechytrzyć.
PS. Może wyjaśnienie, dlaczego pracownice sekretariatu określam słowem „panienka”. Nie wynika to z lekceważenia ich pracy, ale z faktu, że nie są one władne podjąć żadnej decyzji, robią wyłącznie za pas transmisyjny, przez co człowiek ma zawsze wrażenie, że rozmawia z osobą niekompetentną. Sędziowie w większych miastach do rozmowy z tłumaczem się nie zniżają (sędziowie z mniejszych miast i na przykład prokuratorzy nie uważają, że spadnie im z głowy korona, jeśli omówią coś bezpośrednio z tłumaczem). Brak kontaktu z możnymi tego świata jakoś specjalnie mi nie doskwiera, ale jeśli jest problem i nie można go rozwiązać, bo panienka potrafi powtarzać tylko „sędzia tak kazał”, to jest to irytujące. Przykładowo, sąd przesłał mi do wykonania tłumaczenie z terminem trzydniowym. Zadzwoniłem do sądu.
– Nie jestem w stanie zrobić tego w trzy dni, zrobię w pięć i wyślę.
– Nie, bo sprawa jest pilna i dlatego sędzia dała taki termin.
– Jaka pilna? Przecież to jest wezwanie na rozprawę, która będzie za dwa i pół miesiąca.
– Ale my musimy to jeszcze wysłać do Szwecji.
W domyśle: u nas w wydziale papiery muszą sobie poleżeć, zanim je nadamy.
– I tak państwo zdążą.
– Nie przełożę panu terminu [czytaj: nie mam takich uprawnień], jeśli nie jest pan w stanie tego zrobić, proszę odesłać dokumenty i napisać wyjaśnienie.
– Przecież w ten sposób sprawa przeciągnie się jeszcze bardziej, niż gdybym wysłał tłumaczenie dwa dni później.
– Nic na to nie poradzę, sędzia wyznaczyła taki termin.
– To chciałbym porozmawiać z sędzią.
– Sędzia nie rozmawia z biegłymi.
Zrobiłem w trzy dni, przypłaciłem to zarwaną nocą i w efekcie chorobą. Sąd zapłacił mi po dziewięciu miesiącach i to nie z własnej inicjatywy, tylko po kilku skargach (wtedy jeszcze nie odkryłem, że można się skutecznie skarżyć od razu do ministerstwa). W jednej z odpowiedzi sędzia przewodniczący wydziału napisał mi, że do marca akta były poza wydziałem, a w czerwcu prowadząca sprawę poszła na urlop. Wywnioskowałem stąd, że ów sędzia nie wie, że po marcu następuje nie czerwiec, tylko kwiecień, a potem jeszcze maj. Jestem za tym, żeby na studiach prawniczych wprowadzić obowiązkowe zajęcia ze znajomości kalendarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.