piątek, 26 sierpnia 2016

Czarna wdowa – w odcinkach (3)

Paweł Pollak

PLAN DNIA

ze zbioru „Czarna wdowa”

odc. 1


Rozmowa telefoniczna wytrąciła go z równowagi. A raczej zapowiedziana wizyta.
Po co odbierał? Powinien wiedzieć, że nic dobrego to nie przyniesie. Bo kiedy ostatni raz ucieszył go czyjś telefon? Nawet nie szukał w pamięci, to było w poprzednim życiu.
Obecne miał tak doskonale urządzone, a ten palant mu je zakłócał.
– Sam jesteś palant! – zezłościł się na siebie. – Trzeba było się wymówić!
Ale przecież próbował. Tylko Chris nie dał się zbyć. Zawsze należał do natarczywych i upierdliwych. Do tego miał pewność, że w tym przypadku naleganie okaże się skuteczne, wiedział, że odmowa nie wchodzi w grę. Wiedzieli to obaj.
I jeszcze musiał go przyjąć w niedzielę przed południem. A wtedy też pracował. Nulla dies sine linea. Dopiero niedzielne popołudnia miał przewidziane na nieprzewidziane wydarzenia. Albo na spontaniczne działania. Inna sprawa, że wolał, kiedy mógł je sobie zaplanować.
Jak każdy swój dzień, cały tydzień, kolejne miesiące i lata, całe życie.
Pobudka o dziewiątej, śniadanie z „New York Timesem”, o dziesiątej siadał do pisania, pięć godzin, które zlatywało jak z bicza trzasł, dla złapania tlenu i utrzymania kondycji jogging z psem, po nim prysznic, późny lunch i dokończenie lektury gazety. Od szóstej znowu przy laptopie, druga runda pisania była o połowę krótsza, potem godzina z okładem na czytanie cudzych powieści i szykował sobie obiadokolację, z którą punkt dziesiąta sadowił się przed telewizorem. Po serialu – nigdy nie oglądał filmów, filmy były nieprzewidywalne – surfował jeszcze po internecie, a przed snem – kładł się o pierwszej – z kieliszkiem wina w ręku słuchał muzyki.
W soboty też pracował tylko przez pierwsze pół dnia, gdyż o szóstej przychodziła Jessica. Trochę trwało, zanim znalazł tę właściwą. Amerykańskie prostytutki były niepunktualne i nie miały zwyczaju dzwonić, kiedy coś im wypadło. Jessica nie tylko dzwoniła, ale i dbała, żeby przysłać mu w zastępstwie koleżankę, nie byle jaką, lecz o podobnym wyglądzie: wysoką Murzynkę przy kości. Lubił kobiety z krągłościami, z nogami masywnymi jak greckie kolumny. Nie potrafił zrozumieć zachwytów nad anorektyczkami zapełniającymi wybiegi dla modelek.
Zaletą Jessiki było też to, że wizyty odwoływała niezmiernie rzadko. Wiedziała, że nie lubił zmian, nowych twarzy wokół siebie. Z tego względu najpierw usiłował namówić sprzątającą i gotującą u niego w poniedziałki i czwartki Mildred, by rozszerzyła zakres swoich usług – warunki fizyczne miała po temu odpowiednie – ale mimo że zaproponował podwójną stawkę, odrzuciła jego propozycję z oburzeniem.
Wściekł się, że przez nią musi widywać w domu dodatkową osobę, i nawet chciał ją zwolnić. Potem jednak zreflektował się: musiałby szukać nowej gosposi, wprowadzać ją we wszystko, a może nawet robić to kilkakrotnie, gdyby nowa okazała się niekompetentna. A Mildred, poza tą jedną niesubordynacją, była idealna. Przychodziła i wychodziła o oznaczonej godzinie, poruszała się po domu tak, że ledwie zauważał jej obecność, a do odkurzania i innych hałaśliwych obowiązków brała się, kiedy biegał z Bassem.
Oczywiście logiczne argumenty nie ukoiły jego złości i przez jakiś czas był na tyle wytrącony z równowagi, że nie mógł skupić się na pisaniu. Nie odszedł od komputera – nie wiedziałby wtedy, co ma ze sobą zrobić – ale pisał ledwie połowę tego, co zwykle. Tak było zawsze, kiedy codzienną rutynę zakłócały mu nieprzewidziane zdarzenia: bolący ząb, dolegliwości Bassa, domowe awarie. Istnienie dentystów, weterynarzy i hydraulików stanowiło dla niego dowód, że Bóg, stwarzając świat, odstawił fuszerkę. Ale co się dziwić. Stworzenie świata jest prawie tak trudne, jak napisanie powieści. A kto widział powieść napisaną w sześć dni? Nawet grafomani mówią, że potrzebują dwóch tygodni. Bóg był Wielkim Grafomanem.
Jeśli żadne takie nieprzewidziane zdarzenie nie zaszło do niedzielnego popołudnia, był szczęśliwy. W tym tygodniu dotarł do soboty i nic nie zapowiadało wypadnięcia z utartych kolein. I nagle ten telefon od Chrisa. Diabli nadali!
Co go w ogóle naszło? Nie widzieli się od wypadku i nie mieli powodu, by się widywać. O czym „musieli porozmawiać”, jak wyraził się Chris? Na pewno o tym wypadku, nie mogli mieć innych wspólnych tematów po tylu latach. Tylko po co? Sprawa zamknięta, odłożona ad acta, odległa przeszłość, z której odgrzebywania nic nie wyniknie. Poza przywoływaniem upiorów. On odciął tę przeszłość grubą kreską i świetnie na tym wyszedł.
Słowo „odciął” uświadomiło mu, że Chris nie miał prawa go znaleźć. Po przeprowadzce z Seattle zerwał przecież wszelkie kontakty, dwóch byłych żon nie wyłączając. Oficjalnie zamilkł też jako pisarz i zaczął tworzyć pod pseudonimem. To co prawda niewiele miało wspólnego z przeprowadzką, ale zbiegło się w czasie. Odkrył wtedy istnienie Amazona i e-booków i dostrzegł w tym swoją szansę. Wcześniej mu się nie wiodło: jego powieści wzbudzały wprawdzie zachwyt czytelników, ale marketingowcy nie umieli przekuć tego w komercyjny sukces. W pierwszym wydawnictwie uznali, że książka jest tak dobra, że sprzeda się bez promocji, co skończyło się oczywiście spektakularną klapą. Po klapie nie mieli sobie nic do zarzucenia, a on długo musiał szukać następnego wydawcy, bo niesprzedany debiut zamykał większość drzwi. Kiedy w końcu znalazł, ten postanowił ambitny kryminał reklamować jako tanie romansidło. W efekcie czytelnicy, do których książka była skierowana, o niej nie wiedzieli, a ci, którzy się o niej dowiadywali, rezygnowali z kupna, widząc, że reklama wprowadziła ich w błąd. Szlag go trafiał, kiedy czytał entuzjastyczne recenzje blogerów z powtarzanym niemal jak mantra pytaniem: – Dlaczego taka świetna powieść jest tak słabo wypromowana? Niestety, blogerzy nie mieli większego wpływu na sprzedaż, więc trzecią książkę, opowiadania kryminalne, musiał wydać przez jakąś podejrzaną firemkę, która oszukała go na honorarium i wysokości nakładu. I jak dotąd uważał, że jego książki sprzedają się słabo, tak dopiero teraz przekonał się, co to naprawdę znaczy: gorsze wyniki mógł uzyskać tylko tomik poezji eksperymentalnej w jakimś wymarłym języku.
Był zniechęcony i rzuciłby pisarstwo, gdyby nie kupił sobie wówczas Kindle’a. Szukając lektur na to sprytne urządzonko, odkrył, że wielu pisarzy publikuje swoje utwory samodzielnie wyłącznie w wersji elektronicznej i całkiem nieźle na tym wychodzi. „Pisarzy” to zresztą za wiele powiedziane, dominowali wszelkiej maści grafomani – o czym przekonał się, ściągnąwszy parę tekstów – ale choć zżymał się jako czytelnik, ucieszył się jako twórca. Skoro zarabiali ludzie niepotrafiący posługiwać się angielskim, dlaczego nie miałby zarobić i on? Przecież był od nich lepszy. Nie, nie był lepszy – potrafił pisać, a oni nie.
Przybrał pseudonim i zadbał, żeby absolutnie nikt nie mógł połączyć tego pseudonimu z jego prawdziwym nazwiskiem. Zachowanie tajemnicy nie sprawiło mu kłopotu, bo właśnie wtedy przeprowadzał się do Nowego Jorku, zrywając ze swoim starym życiem. Powodem zaczynania pisarskiej kariery w internecie od zera było głębokie przekonanie, że odniesie sukces: nie chciał, by na fali tego sukcesu jego dotychczasowe wydawnictwa wznowiły książki, do których nadal miały prawa, i na nich zarobiły. Trudno żeby wykonywał całą robotę za kretynów z działów handlowych, a potem oddawał im lwią część zysków. Postanowił zaczekać, aż prawa wrócą do niego, i wtedy się ujawnić.
Czytelnicy go nie zawiedli. Z każdym zamieszczonym tytułem przybywało pozytywnych ocen, piął się w rankingach, a kiedy dotarł do pierwszej setki, nic już nie mogło zatrzymać lawiny. Co miesiąc na jego konto wpływało kilkaset tysięcy dolarów, a po Johnie Locke’u i Amandzie Hocking wymieniano jego nazwisko. Czy raczej pseudonim, bo umowy z wydawnictwami jeszcze nie wygasły i nadal się ukrywał. Ale właśnie dlatego Chris nie mógł do niego dotrzeć tą drogą. Ani żadną inną. Jak go, do cholery, namierzył?!
Namierzył! Co za słowo. Jakby miał do niego strzelać. Chociaż skoro zadał sobie tyle trudu, by go odszukać… Musiał przynajmniej wynająć prywatnego detektywa albo poprosić o przysługę znajomka z FBI.
– Uspokój się! – powiedział do siebie na głos. – Popadasz w paranoję. Wracaj do pracy.
Spojrzał na zegarek. Zmarnował przez ten telefon przynajmniej pół godziny. Do joggingu został mu kwadrans. Bezradnie zakręcił się na fotelu. Co miał zrobić? Za mało na złapanie z powrotem rytmu pisania, a jeśli wyjdzie już teraz, wszystko wypadnie piętnaście minut wcześniej niż zwykle. Na tę myśl wystąpiły mu krople potu na czoło. Zaczął czytać napisane dotąd fragmenty, żeby chociaż nanieść jakieś poprawki, ale zdenerwowanie z powodu straconego czasu nie pozwalało mu się skupić.
Z ulgą przywitał brzęczyk informujący, że może wstać od biurka, zamknął laptop i poszedł do przedpokoju. Kiedy przebierał się w ciepły dres chroniący przed panującym mrozem – myśl, że ma rezygnować ze swoich nawyków ze względu na pogodę, wydawała mu się absurdalna – przydreptał Bass, wysokonożny airedale terrier, niosąc w zębach swoją smycz.
– Dobry piesek. Przynajmniej ty wiesz, kiedy są twoje pory. – Bass zachowywał się podobnie przy porannym i wieczornym krótkim spacerze. – A nie jak ten pacan. Jakby nie mógł zadzwonić w niedzielę. I przyjść w następną. Jeśli już w ogóle musi przychodzić. Szkoda, że nie jesteś pitbullem, poszczułbym cię na niego.
Wyobrażenie natręta rozszarpywanego przez groźnego psa poprawiło mu trochę humor. Muszę napisać taką scenę, pomyślał. Kiedy ubrał w literacką formę, co go dręczyło, przestawało mu doskwierać.
Skierował się, jak zwykle, do East River Park. Kiedy przyjechał do Nowego Jorku, na dom nie było go stać, ale znalazł całkiem eleganckie mieszkanie w tej dzielnicy. A teraz już się przyzwyczaił, zresztą na myśl o kupowaniu domu, organizowaniu przeprowadzki i urządzaniu się w nowym miejscu robiło mu się niedobrze.
Odcinek do granicy parku wykorzystał na rozgrzewkę. Przy pierwszych drzewach popatrzył na psa.
– No to co, Bass? Biegniemy.
*
Chris siedział na krześle naprzeciwko biurka. Nie wyglądał na zdeprymowanego przyjęciem nie w salonie, tylko w gabinecie, jakby był petentem, a nie gościem. Bardzo się denerwował, choć starał się to ukryć, i najwyraźniej ten sygnał, że powinien skrócić swoją wizytę do minimum, uszedł jego uwagi.
– Tutaj więc mieszkasz.
– Przyjechałeś podziwiać moje mieszkanie?
– Nniee. – Chris speszył się.
– To po co?
– Chciałem porozmawiać o tym… no wiesz.
– Nie wiem. O czym?
Chris wpatrzył się w niego, jakby usiłował dociec, czy pytanie rzeczywiście wynika z niewiedzy, czy tylko ma pokazać, że gospodarz nie będzie ułatwiał mu wizyty.
– O wypadku.
– Po co?
– Zrujnował całe moje życie.
– W jaki sposób? Nic ci się nie stało, za nic nie zostałeś ukarany.
– Nie przez sąd, ale wyrzuty sumienia mnie zabijają. Nie mogę spać po nocach, za dnia działam jak automat, straciłem pracę, żona mnie rzuciła…
– I co z tego? Nie ty jeden masz przesrane życie.
Chris popatrzył przenikliwie na rozmówcę.
– Ty nie wyglądasz na takiego, co ma przesrane.
– Nie mówię o sobie. Ale założę się, że przynajmniej jakieś dwa miliardy ludzi na tej planecie uważa, że życie nie potoczyło im się tak, jak powinno. Nie wpada im jednak do głowy przychodzić z tym do mnie.
– Bo nie odpowiadasz za ich nieszczęście!
– Nie odpowiadam za to, że jesteś przewrażliwiony. Idź do psychiatry.
– Odpowiadasz za wypadek! Byłeś naprany i siadłeś za kółkiem!
– Ty też byłeś naprany i pozwoliłeś mi za tym kółkiem usiąść.
– Nie jestem twoją nianią!
– A ja nie jestem twoim terapeutą.
Przez chwilę mierzyli się nienawistnymi spojrzeniami. Potem Chris jakby stracił zapał do walki, skulił się w sobie i powiedział żałośnie:
– Ona ciągle mi się śni. Jak tam leży na poboczu, zakrwawiona, z tą nienaturalnie wykręconą głową… z otwartymi oczami, które patrzą na mnie z takim wyrzutem, że przecież miała całe życie przed sobą. Jezu, ona była taka młoda…!
Ukrył twarz w dłoniach.
– Tylko mi się tu nie rozpłacz.
Chris uniósł głowę.
– Ciebie nic nie rusza? Nie masz sumienia? Skąd się biorą takie dranie?!
– Jeśli chodzi o sumienie, to nader łatwo dałeś się przekonać, że nie ma sensu zostawać na miejscu wypadku i przyznawać się do winy, że odsiadką nie wrócimy jej życia.
– Popełniłem błąd. Gdybym odpokutował, byłbym dzisiaj innym człowiekiem.
– To odpokutuj. Co stoi na przeszkodzie, żebyś zgłosił się na policję?
Ledwo wypowiedział te słowa, uświadomił sobie, jak były niebezpieczne. Mogły sprowokować Chrisa do przyznania się i wtedy ten mazgaj pociągnąłby go za sobą. A przecież on jako kierowca dostałby znacznie dłuższy wyrok.
Ale Chris najwyraźniej też nie zamierzał iść do więzienia:
– Co stoi na przeszkodzie? Ano to, że teraz poszedłbym siedzieć również za ucieczkę z miejsca wypadku, a to nie był mój pomysł. I za ukrywanie przestępcy. Gdybym ciebie wtedy nie posłuchał, skazano by mnie co najwyżej za spowodowanie zagrożenia życia albo w ogóle tylko za spowodowanie zagrożenia bezpieczeństwa w ruchu drogowym.
Te fachowe sformułowania ujawniały, że Chris zasięgał porady prawnika.
– Przy dobrym adwokacie mógłbym liczyć na wyrok w zawieszeniu. Teraz już nie.
– Świetnie. Tylko czego ode mnie oczekujesz? Że się zgłoszę i wezmę całą winę na siebie? Spodziewasz się, że jak mnie wsadzą, to ta kobieta zostanie pomszczona, a twoje sumienie oczyszczone?
– „Ta kobieta” miała imię! Ty w ogóle wiesz jakie?!
Milczał. Nie wiedział. Co to zmieniało?
– Kyra. Kyra Pacey. Dwadzieścia dwa lata. Rodzice stracili córkę, brat siostrę, narzeczony dziewczynę. Widziałem ich na pogrzebie. To były zniszczone egzystencje. Myśmy nie zabili jednej osoby, zabiliśmy pięć!
Melodramatyzuje, pomyślał. Znał życie. Rodzice może i się nie otrząsnęli, ale dla brata i narzeczonego po pół roku dziewczyna musiała już być odległym wspomnieniem. Tę myśl przesłoniła jednak zaraz irytacja z powodu nieodpowiedzialności Chrisa.
– Byłeś na pogrzebie? Może jeszcze powiesiłeś sobie na szyi tabliczkę „Guilty”?!
– Musiałem… – głos Chrisa zabrzmiał płaczliwie.
– Czego ode mnie chcesz?
Spojrzał zniecierpliwiony na zegarek. Nie dość, że Chris spóźnił się całe trzy godziny – w zasadzie nie powinien już go wpuszczać – to teraz nie potrafił przejść do rzeczy, przeciągając wizytę, której każda minuta i tak była marnowaniem czasu.
Chris lekko się wyprostował, widać było, że zbiera się w sobie, jak biznesmen przystępujący do trudnych negocjacji. Kiedy się odezwał, głos miał dużo pewniejszy.
– Pomyślałem sobie, że założę fundację, która będzie pomagała ofiarom wypadków drogowych. Albo ich rodzinom, jeśli… tak jak Kyra. Pomoc finansowa, psychologiczna, też detektywistyczna, żeby wytropić sprawcę, jeśli… tak jak my.
– To zakładaj. Czy musisz mi o tym opowiadać i zakłócać mi dzień? Jestem szalenie zajęty…
– Muszę. Bo ty ją sfinansujesz.
– Ja?
– Przecież nie ja. Mówiłem ci, że straciłem pracę. Bieduję, czasami nie mam nawet na chleb, a co dopiero mówić funduszach na podobne przedsięwzięcie.
Dokonał błyskawicznej analizy. Nie. Chris nie mógł wiedzieć, że jest milionerem. Nikt nie wiedział. Wystrój mieszkania też nie ujawniał jego dochodów. Był człowiekiem, który rzeczy kupował dla wygody, a nie po to, by się nimi chwalić. Potrzebował dobrego samochodu, ale nie potrzebował luksusowego, by demonstrować innym swoją pozycję.
– I uważasz, że ja takie fundusze mam? Ciekawe skąd?
– Ze swoich książek.
– Nic mi nie wiadomo, żebym napisał jakiś bestseller. A skoro moje powieści kryminalne się nie sprzedawały, porzuciłem pisarstwo. To nie ambitna literatura dla wąskiego kręgu czytelników. Miałem na tyle samokrytycyzmu, by zdać sobie sprawę, że jeśli nie potrafię napisać poczytnego kryminału, to muszę zawiesić pióro na kołku.
– Niezła bajeczka.
Chris z odstawionej na podłogę torby wyciągnął Kindle’a, włączył go i wybrał pierwszą pozycję na ekranie. Przebiegł wzrokiem ciemne litery elektronicznego atramentu i przeczytał: „Chrzęst roweru dobiegł ich sprzed maski. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że to rower. Spostrzegli go dopiero, gdy wysiedli z wozu. Trekkingowa damka srebrnego koloru z małym pluszowym niedźwiadkiem na kierownicy. Impet zderzenia urwał niedźwiadkowi głowę. Kołysała się na paru nitkach, które oparły się niszczącej energii, jaką niesie ze sobą ponad tona stali miażdżąca lekki jednoślad. I jego właścicielkę. Bo ta, podobnie jak jej maskotka, straciła w wypadku życie”.
Chris oderwał wzrok od ekranu i przeniósł go na rozmówcę.
– Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy sięgnąwszy po książkę bestsellerowego autora, przeczytałem nagle opis wypadku, w którym sam brałem udział. A nigdy z człowiekiem nie rozmawiałem. Najpierw sobie głupio pomyślałem, że może ty rozmawiałeś. Ale potem do mnie dotarło, że nie rozmawiałeś, tylko sam musisz być Donovanem Donesem. Sprawdziłem. Kiedy po tej tragedii Robert Saryan zniknął z Seattle i przestał pisać, narodził się Donovan Dones. A z tego, co wiem o pisarstwie, nie jest to zajęcie, z którego można tak po prostu zrezygnować.
– To mało wiesz. Pisałem dla chleba, nie dla przyszłych pokoleń. Nie zarabiałem, więc musiałem znaleźć sobie inną robotę. Po nas na miejscu kolizji z pewnością pojawiły się służby ratownicze, policja, dziesiątki gapiów, najwyraźniej jeden z nich opowiedział Donesowi o tym niedźwiadku.
Chris bez słowa sięgnął do torby i postawił na biurku pluszowego misia.
Małego, brązowego misia z urwaną głową. Zwisającą na paru nitkach.
– Zabrałem go stamtąd – powiedział cicho. – Nie wiem dlaczego.
Saryan wpatrzył się w ciemne guziki oczu w odwróconej głowie. Oczu, które spoglądały na niego niemal z triumfem.
– Ile chcesz? – zapytał.
– Dwa miliony dolarów. To umiarkowana kwota – dodał Chris tonem usprawiedliwienia – wziąwszy pod uwagę, ile sprzedajesz i jak dużo na tym zarabiasz. Łatwo policzyć, bo sam się chwalisz, ile masz pobrań poszczególnych tytułów, a procent, jaki Amazon płaci self-publisherom, nie jest przecież żadną tajemnicą.
Zastanowił się. Kwota rzeczywiście była umiarkowana. Jej brak nic w jego życiu nie zmieniał, liczba na koncie poprzedzająca sześć zer zmniejszyłaby się po prostu o dwa. A nie tworzyła jej jedna cyfra. Do debetu było jeszcze bardzo daleko. Także w perspektywie (nie)planowanych wydatków. Czyli spokojnie mógł zapłacić.
Ale…
Zapłacenie zmieniało w jego życiu wszystko. Przede wszystkim przyznawał się do winy. Gdyby teraz Chris poszedł na policję, musieliby jeszcze znaleźć dowody przeciwko niemu. Niedźwiadek nie był takim dowodem. Mógłby utrzymywać, że opowiedział mu o nim Chris, a teraz usiłuje go wrobić. Ulegnięcie szantażowi też wprawdzie nie stanowiło dowodu, ale już mocną poszlakę. W której świetle i niedźwiadek nabrałby innej wymowy.
Niby po zapłaceniu Chris nie miałby już powodu, żeby zgłaszać się na policję. Zresztą sam się tej policji bał. Szkopuł w tym, że sprawa nie była zamknięta. Pewnie umorzona, ale na sto procent nie zamknięta. Zawsze wracano do nierozwiązanej sprawy, jeśli pojawiły się nowe okoliczności czy dowody. Zbyt solidnie przygotowywał się do pisania swoich kryminałów, by o tym nie wiedzieć. Niech Chris palnie w jakimś wywiadzie, że fundację założył dla odkupienia winy za spowodowanie wypadku. Niech jakiś nadgorliwy policjant sprawdzi, że z tych wyjaśnionych prezes fundacji żadnego nie spowodował. I zacznie grzebać w niewyjaśnionych. Zresztą Chris nawet nie musiał chlapać jęzorem. Czy to nie jest trochę tak, jak z obecnością mordercy na pogrzebie? Policjanci znają ludzką naturę i wykorzystują tę znajomość do łapania przestępców. Może rutynowo sprawdzają tych, którym nagle zebrało się na dobroczynność. A jeśli nie, Chris mógł trafić pod lupę z racji wzbogacenia się z dnia na dzień o dwa miliony. Z jego konstrukcją psychiczną przyznałby się do wszystkiego najpóźniej podczas drugiego przesłuchania i poszedł na układ z prokuraturą. Za przestępstwa finansowe też trafiało się za kratki, a Chris dla uniknięcia więzienia zapłaciłby każdą cenę – wskazanie sprawcy wypadku wcale nie stanowiło tej najwyższej.
– A jak zamierzasz wytłumaczyć się IRS z tych pieniędzy? – zapytał. Bardziej dla zyskania czasu niż z ciekawości.
Z tego powodu nie słuchał też zbyt uważnie mętnej odpowiedzi, z której wynikało właściwie tyle, że Chris kontroli z urzędu podatkowego nie przewidział. No, jeśli on działa z taką przemyślnością, to wypłacenie żądanej kwoty było równoznaczne z wysunięciem rąk do kajdanek.
A gdyby nawet ten głupiec nie wpadł – czasami głupocie towarzyszy niewiarygodne szczęście – to przecież na tych dwóch milionach się nie skończy. Łatwo zarobione pieniądze łatwo się rozchodzą. I szantażysta wraca. Zawsze wracają. Mimo zapewnień, że zadowolą się jedną wypłatą. Ludzie, którzy dotrzymują obietnic, zwykle nie parają się szantażem.
Myśl, że będzie musiał znosić kolejne wizyty Chrisa, wprawiła go we wściekłość. Bo niech nawet po odebraniu mu, załóżmy, trzech czwartych majątku, da sobie powiedzieć, że dość, że kwota, którą dostał, powinna przynosić zyski, dostrzeże, że więcej nie wydusi, i rzeczywiście na tym poprzestanie, to do tego czasu będzie go nachodził. Będzie dzwonił o nieodpowiednich porach, przeszkadzając mu w pisaniu, może nawet przestanie się telefonicznie zapowiadać, kiedy poczuje, że ma ofiarę w garści. Mało co tak go irytowało na tym świecie, jak ludzie przychodzący bez uprzedzenia.
Nie, nie mógł do tego dopuścić. I oczywiście wypłata z góry trzech czwartych posiadanej sumy nie stanowiła rozwiązania. Alternatywę, żeby w ogóle zignorować szantaż, też odrzucił. Chris nie miał w ręku niezbitych dowodów, ale nie wiadomo, jakie ślady policja zabezpieczyła na miejscu wypadku: obaj byli w szoku, pijani, nie myśleli o tym, że na przykład kiedy pochylali się nad zabitą, mógł na nią spaść jeden czy drugi włos.
Sięgnął do szuflady biurka. Jednak wcale nie był paranoikiem, za jakiego niektórzy go uważali. Myśl, że został przez Chrisa „namierzony”, skłoniła go do poczynienia pewnych przygotowań. Kupienia pistoletu do obrony. Z tłumikiem, bo gdyby doszło do strzelaniny, sąsiedzi niekoniecznie musieli o niej wiedzieć. W razie czego zamierzał postrzelić Chrisa w rękę lub w nogę i w interesie ich obu leżało, aby zaalarmowani lokatorzy nie wezwali policji. Funkcjonariusze raczej by nie uwierzyli, że jego gość zranił się przy czyszczeniu broni. Taką wersję można było przedstawić w szpitalu, bo personel medyczny na kryminalistyce znał się dużo słabiej.
Chris – zobaczywszy wycelowany weń pistolet – zamilkł w pół słowa.
– No co ty… – wyjąkał.

Dokończenie opowiadania

Poza „Planem dnia” zbiorek zawiera opowiadania kryminalne „Czarna wdowa”, „Perfekcjonista”, „Fair play” i „Czysta arytmetyka”. Książkę można nabyć w formie elektronicznej (mobi, epub i pdf), wpłacając 7,90 na mój rachunek w ING 52 1050 1575 1000 0092 0459 6432 albo przez PayPal na adres pollak[małpa]szwedzka z podaniem zwrotnego adresu mailowego, lub w księgarniach Wolne Ebooki, Legimi, Smashwords i Amazon (wersja dwujęzyczna angielsko-polska).

11 komentarzy:

  1. Przeczytałem do gwiazdki, więcej nie dam rady. Ale widzę, że Chris ma wiele pańskich cech. Teraz dużo zrozumiałem. Współczuję... Jednak powinien pan sobie wziąć do serca takie przysłowie: Każdy jest kowalem własnego losu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. >miej w tekście dwie postaci
      >pomyl ich imiona

      Usuń
  2. Skoro anonim przeczytał tylko do gwiazdki, skąd wie, jaki jest Chris? O Chrisie jest mowa dopiero w dalszej części opowiadania. W pierwszej – o pisarzu nazywającym się Robert Saryan.

    Z ulgą przywitał brzęczyk informujący, że może wstać od biurka – co, musi pisać aż do dzwonka? Autor ma poczucie humoru :)

    Tak się zastanawiam: dlaczego R., który jest bardzo ostrożny, napisał o srebrnym rowerze i o misiu? Jeśli już musiał publikować utwór z elementami autobiograficznymi, mógł przynajmniej zmienić szczegóły – z niedźwiadka zrobić zajączka, z roweru hulajnogę itd. Bardzo ryzykował. Czy nie pomyślał o tym, że Chris kiedyś to przeczyta? A może pisarze mają tak silną potrzebę opowiadania o swoich przeżyciach, że tracą rozsądek.

    Mnie się podoba. Jeżeli mój komentarz zawiera spojlery, proszę go usunąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przydałaby się możliwość ujawniania treści komentarza dopiero po kliknięciu na niego, ale niestety blogspot nie oferuje. Ale zakładając, że najpierw czytany jest tekst, a komentarze potem, myślę, że nie ma przeciwwskazań do swobodnej dyskusji o treści już zamieszczonego fragmentu. Przy czym ja się z takiej dyskusji wyłączam, więc na Pani zastrzeżenia musi odpowiedzieć ktoś inny.

      Usuń
    2. Właśnie, przydałaby się taka możliwość. Bo co napisać pod takim opowiadaniem, tylko tyle, że się podobało? A dłuższym komentarzem można popsuć innym lekturę.

      To nie były zastrzeżenia, zastrzeżeń nie mam żadnych, po prostu zastanawiałam się nad naturą pisarza. Ciekawi mnie, skąd pisarze biorą tematy, ile ujawniają ze swojego życia itd. Na moje pytania może odpowiedzieć tylko autor. Skoro woli nie odpowiadać... :)

      To może niech Pan usunie moje wpisy. W każdym razie fajne jest to opowiadanie, przeczytałam je z przyjemnością.

      Usuń
    3. "Skoro anonim przeczytał tylko do gwiazdki, skąd wie, jaki jest Chris? O Chrisie jest mowa dopiero w dalszej części opowiadania. W pierwszej – o pisarzu nazywającym się Robert Saryan."

      Zupełnie możliwe, nie czytałem z wypiekami na twarzy, a raczej z ziewem na ustach, zatem prawdopodobne, iż doszło do pomyłki Chrisa z tym drugim. Nie będę się ponownie katował tym tekstem, żeby to ustalić. W każdym razie to nędzna wegetacja i całkowicie tłumaczy skąd frustracja autora (czyli pierwowzoru).

      Usuń
    4. @Koczowniczka. Pytania dotyczyły jednak Saryana, nie mnie, i konkretnej sytuacji w opowiadaniu, dlaczego bohater (będący akurat pisarzem) postąpił tak, a nie inaczej, a to już jest interpretacja, do której się nie wtrącam. Ja mogę odpowiedzieć. Nie wiem, skąd biorę tematy, po prostu są. Fakty z własnego życia opisuję bardzo różnie. Czasami zgadzają się szczegóły, czasami oddaję istotę zdarzenia w fikcyjnej oprawie, czasami z prawdziwych elementów tworzę nową sytuację itd.

      Usuń
  3. Podobają mi się bohaterowie obydwu opowiadań - niesympatyczni,ale tak przekonywujący i tak ich rozumiem,ze jestem po ich stronie.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jak Pan zrobił wcięcia. Blogspot nie oferuje takiej opcji. Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Za pomocą tagów HTML <123 STYLE="text-indent: 1cm; text-align: justify"> tekst

      Usuń
    3. W miejsce 123 wstawić DIV, a potem zamknąć tag (niestety, w komentarzu nie chce przepuścić kompletnego tagu)

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.