Jeśli chodzi o majątkowe prawa autorskie, obecnie obowiązuje 70-letni okres ochronny od śmierci autora (w Polsce i w większości krajów). Oznacza to, że autorowi za wykorzystanie jego dzieła należy zapłacić, a kiedy zejdzie z tego świata, te pieniążki będą trafiać do spadkobierców jeszcze przez 70 lat. Przy czym jeśli ktoś chce np. wydać powieść nieżyjącego pisarza, musi sam ustalić, czy od jego śmierci minęło odpowiednio dużo czasu, a jeśli nie, odszukać spadkobierców.
Uważam, że powyższe rozwiązanie jest złe, niepraktyczne i niesprawiedliwe. Skoro przyjmujemy, że twórcom należą się zyski, które sobie wypracowali swoim talentem (z ludźmi, będącymi innego zdania, w ogóle nie rozmawiam), to nie ma żadnego powodu, żeby prawo do czerpania tych zysków przez spadkobierców było ograniczone do 70 lat. Jest to wydziedziczenie, tyle że odroczone w czasie, ustawowe wydziedziczenie, które w każdym innym wypadku zostałoby uznane za czysty bolszewizm: nikomu nie przyszłoby na przykład do głowy odbierać człowiekowi domu, dlatego że minęło 70 lat od śmierci dziada czy pradziada, który go wybudował. Czyli majątkowe prawa autorskie powinny obowiązywać bezterminowo. Drugi powód, uzasadniający takie rozwiązanie, jest ten, że najczęściej wygaśnięcie majątkowych praw autorskich wcale nie oznacza, że utwór jest udostępniany bezpłatnie, a jedynie, że ci, którzy go odpłatnie udostępniają i na tym zarabiają, nic nie płacą spadkobiercom autora. Nie taka była chyba idea domeny publicznej.
Jest jeszcze trzeci powód. Otóż majątkowe prawa autorskie to nie tylko prawo do zarabiania na utworze, ale też prawo do decydowania, kto może go wykorzystywać. W sensie na przykład, jaki wydawca może wydać książkę. Trudno pokazać na polskim przykładzie, że może to być istotne, bo wskutek burzliwych dziejów nie mamy ponadstuletnich firm, więc sięgnę po szwedzki. Hjalmar Söderberg zmarł w 1941 roku, a więc od 2012 jego powieści są w domenie publicznej (obowiązuje zasada, że dzieła trafiają do niej 1 stycznia w roku następującym po tym, w którym wypadła 70. rocznica śmierci twórcy). Przez całe życie Söderberg publikował w wydawnictwie Bonniers, przyjaźnił się też z właścicielem Karlem Ottonem Bonnierem, który pomagał mu w ciężkich chwilach. Ale Bonniers nie było jego pierwszym wyborem, swój debiutancki utwór „Zabłąkania” posłał do Wahlström & Widstrand i został odrzucony. Oba wydawnictwa istnieją do dziś. Można sobie wyobrazić, że spadkobiercy Söderberga ze względu na historię chcieliby, by Bonniers teraz, kiedy książki autora „Doktora Glasa” są znacznie bardziej dochodowe, niż były za jego życia, miało wyłączność na ich wydawanie. Niestety, od 2012 r. nie mają nic do powiedzenia, może je publikować również Wahlström & Widstrand, jak i każdy inny wydawca.
W przypadku książki właściciel majątkowych praw autorskich decyduje też o tym, kto może ją przełożyć. Pozostańmy przy Söderbergu. Niemal każdy polski tłumacz literatury szwedzkiej ma w szufladzie chociaż jeden przekład utworu Söderberga, bo niemal każdy chciałby tego pisarza tłumaczyć, ale tylko jeden robi to kongenialnie :-). Powiedzmy teraz, że spadkobiercy autora chcieliby zadecydować, że właśnie ten gość będzie przekładał utwory Söderberga, i zapobiec robieniu z nich sieczki przez fuszerów. Nie mają takiej możliwości.
Czy w takim razie jestem po prostu za tym, by majątkowe prawa autorskie obowiązywały bezterminowo? Nie. Z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że znaczna część utworów nie ma wartości majątkowej, to znaczy za ich wykorzystanie mało kto jest gotów płacić. Powoduje to, że autorzy, a jeszcze częściej spadkobiercy nie dbają, by ten, kto jednak utwór zechce wykorzystać, miał do kogo się zgłosić z prośbą o pozwolenie. Drugi jest taki, że internet dał możliwość zostania twórcą (w świetle ustawy) całej masie ludzi, którzy z majątkowych praw autorskich wcale korzystać nie chcą. Należałoby jednak dopasować ustawodawstwo do tej sytuacji.
Moim pomysłem jest, by majątkowe prawa autorskie przysługiwały twórcy nie automatycznie, jak to ma miejsce obecnie, tylko po rejestracji utworu. Rejestracja byłaby na stosunkowo krótki czas, powiedzmy na 10 lat, później trzeba by ją ponowić, ale tego ponowienia można by dokonywać w nieskończoność (po śmierci twórcy robiliby to spadkobiercy). Można by też zarejestrować utwór dopiero w jakiś czas po jego powstaniu (w dowolnym momencie) albo ponownie mimo nieprzedłużenia rejestracji (w kolejną dziesiątą rocznicę). Takie rozwiązanie stąd, że dopiero po jakimś czasie może okazać się, że utwór jest dochodowy. Owa późniejsza czy ponowna rejestracja nie mogłaby naruszać praw osób, które wykorzystały utwór, kiedy nie znajdował się pod ochroną (np. wydawca książki nie musiałby wycofywać jej ze sprzedaży ani płacić pisarzowi, a właściciel praw musiałby zaczekać, aż wyprzeda on nakład, by nie robić mu konkurencji). Utwory niezarejestrowane od razu trafiałyby do domeny publicznej.
Sprzeciw, jaki się automatycznie rodzi, jest taki, że rejestracja to biurokracja i mitręga dla autora. Biurokracja tak, ale myślę, że jednak z korzyścią dla wszystkich. Też dla autorów. W tej chwili bowiem jest tak, że jeśli nawet ktoś chce wykorzystać jakiś mało popularny utwór, to często nie jest w stanie dotrzeć do właściciela praw i albo robi to nielegalnie, albo rezygnuje. Albo dociera znacznym nakładem sił. Pamiętam, jak zamieszczałem na stronie poświęconej Söderbergowi jego zdjęcie. Naprawdę dużym wysiłkiem, korzystając z pomocy przyjaciół w Szwecji, znalazłem wyrok sądowy, z którego wynikało, że autor zdjęcia nie zostawił spadkobierców i nie mam do kogo się zwrócić, żeby mi pozwolił zamieścić zdjęcie, ani komu za to zapłacić. Zamieściłem więc zdjęcie, ale wygląda na to, że półlegalnie. Gdyby istniał taki publicznie dostępny rejestr, ustalenie, czy i kogo należy zapytać o pozwolenie i z kim uzgadniać kwestię ewentualnej zapłaty (bo autor może przecież udzielić pozwolenia nieodpłatnie), byłoby kwestią minut.
Moje rozwiązanie spowodowałoby, że z czystym sumieniem można by korzystać z całej masy drobnych utworów zamieszczanych w internecie, których autorom wcale na zarobku nie zależy, a często nawet na ujawnianiu swojego autorstwa (co z góry blokuje wszelkie legalne wykorzystanie). Z kolei ci, którzy stworzyli dzieła dochodowe i chcący z tego korzystać, mieliby ułatwioną komunikację z potencjalnymi nabywcami. Do tego prawnuki przedsiębiorców nie byłyby uprzywilejowane w stosunku do prawnuków twórców.
Bardzo ciekawy tekst i ciekawy temat.Zdania są
OdpowiedzUsuńpodzielone.Kiedyś,w ramach dni komiksu było spotkanie poświęcone prawom autorskim i jeden z prowadzących twierdził,że on by w ogóle nie pozwolił korzystać spadkobiercom z praw autorskich, bo są bardzo indywidualne,drugi bronił dziedziczenia tych praw, twierdząc,że czas,jaki twórca poświęcał na stworzenie dzieł, był w jakiś sposób zabrany jego rodzinie.No, ale to samo dotyczy chyba większości zawodów?
W każdym razie:ciekawie się czytało,a i wnioski popieram.
Chomik
Indywidualne? Co to znaczy? Że spadkobierca nie ma takich uzdolnień jak spadkodawca? A dlaczego nikt nie ma obiekcji, że synek utracjusz dziedziczy po ojcu mającym głowę do interesów? Drugi dyskutant też nie lepszy. Od kiedy to dziedziczenie majątku jest jakąś formą rekompensaty? Czy gościowi, który wygrał w totka, zabrania się zapisać w testamencie tej forsy dzieciom, bo jej zdobycie nie odbyło się kosztem życia rodzinnego?
UsuńHm, widzę pewną lukę. Wynika ona stąd, że części autorów może i nie zależy na zarabianiu na swoich dziełach, ale z drugiej strony nie widzi im się też, aby ktoś bez ich wiedzy i zgody wykorzystywał je w celach komercyjnych.
OdpowiedzUsuńI w przypadku pisarzy może nie jest to aż taki problem - nie produkuje się tych dzieł jakoś strasznie dużo. Ale w przypadku plastyków czy ilustratorów ilość dzieł (w sensie prawnym) może iść w setki rocznie (bo wielu wrzuca na swoje strony - czyli publikuje - jakieś swoje koncepty czy szkice). I to wszystko trzeba by rejestrować (plus wszelkie fotografie tychże dzieł, w przypadku, kiedy artysta zajmuje się drobnym rękodziełem czy rzeźbą i nie chce, żeby ktoś publikował zdjęcia jego wyrobów na innych stronach niż własna artysty).
Myślę, że to bardzo łatwo rozwiązać. Rejestracji mogłyby podlegać hurtem treści zamieszczone na danej stronie internetowej. Przykładowo w przypadku bloga rejestrowałoby się bloga, a nie każdy wpis z osobna. Rejestracji mógłby równolegle podlegać sam twórca. Osoba, która chciałaby zachować prawa majątkowe do wszystkich swoich dzieł, zgłaszałaby po prostu swoje nazwisko, co oznaczałoby, że wszystkie jej utwory są pod ochroną.
UsuńNie do końca rozumiem.
OdpowiedzUsuńJeśli autor (bo mówimy o kimś, kto utwór stworzył i jeszcze żyje) nie chce, by jego dzieło wymagało jakiejś ochrony to wystarczy, że odda je do domeny publicznej. Działa to tak ze zdjęciami, programami. Nie działa to np. z książkami?
Bo w sumie do tego Pana wywód sprowadza się.
Natomiast co do kwestii dziedziczenia to nie sądzę, że to dobry pomysł. To trochę jak z dziedziczeniem władzy. Ktoś swoim talentem politycznym lub wojskowym został królem. Dlaczego jego dzieci, zaprzyjaźnieni magnaci (wydawcy) mają czerpać z tego korzyść praktycznie wiecznie?
To, że jakiś utwór po wielu latach będzie popularny, to żaden argument. Bo dlaczego stał się nagle bestsellerem? Ze względu na odkryte wartości literackie?
Ktoś w takim razie tego dokonał, może więc on powinien czerpać wyłączną korzyść?
Można tak mnożyć hipotezy. Tak jak z tym szwedzkim przykładem. A może wydawnictwo zmieni właściciela, może przyjaciel pisarza przejdzie do konkurencji... I znowu ta przykra niesprawiedliwość.
Dlatego lepiej niech będzie jak jest. Dodatkowo dajmy szansę autorom oddawać swoje dzieła do domeny publicznej. I na tym bym poprzestał.
Co w domyśle nie jest oddane to jest moje.
Tak jest lepiej niż na zasada: czego nie zarejestrowałem to nie będzie moje.
Podsumowując, rozumiem Pana racje, ale nie zgadzam się z argumentacją, szczególnie, że polega na mnożeniu przykładów, a to najgorszy sposób, żeby udowodnić swoje racje.
Jeśli autor (bo mówimy o kimś, kto utwór stworzył i jeszcze żyje) nie chce, by jego dzieło wymagało jakiejś ochrony to wystarczy, że odda je do domeny publicznej.
UsuńAutor często, a spadkobierca jeszcze częściej nie zawraca sobie tym głowy. Poza tym, żeby ustalić, czy oddał, to zwykle i tak trzeba się do niego zgłosić.
Co w domyśle nie jest oddane to jest moje.
Tak jest lepiej niż na zasada: czego nie zarejestrowałem to nie będzie moje.
Jak wykazałem w moim wpisie, tylko pozornie jest to wygodniejsze dla twórców, w rzeczywistości utrudnia legalne rozpowszechnianie ich utworów.
Natomiast co do kwestii dziedziczenia to nie sądzę, że to dobry pomysł. To trochę jak z dziedziczeniem władzy.
Porównanie jest nieadekwatne, bo dziedziczenie władzy jest system anachronicznym, w cywilizowanych społeczeństwa władzę zdobywa się w wyniku demokratycznych wyborów. Adekwatne jest porównanie do przedsiębiorcy. Dlaczego potomkowie Alberta Bonniera bazują na dorobku swego pradziada, nikt ich nie wydziedzicza i nie każe tworzyć wydawnictwa od zera, a potomkowie Söderberga zostali wydziedziczeni i jak chcą zarabiać na książkach, to mają napisać własne?
To, że jakiś utwór po wielu latach będzie popularny, to żaden argument. Bo dlaczego stał się nagle bestsellerem? Ze względu na odkryte wartości literackie?Ktoś w takim razie tego dokonał, może więc on powinien czerpać wyłączną korzyść?
Bestsellerem stał się utwór, a nie czyjeś dokonania. Utwór bez dokonań mógłby stać się bestsellerem (bo np. książka musiała zaczekać na swój czas), dokonania bez utworu nic by nie dały. Poza tym czy dzieła żyjących autorów stają się bestsellerami ze względu na swe wartości literackie? Czy może jednak głównie dzięki działaniom marketingowym wydawnictwa? Czy to jest argument za tym, żeby wydawnictwo czerpało wyłączne korzyści albo żeby autor nie miał prawa przejść do innego?
"Dlaczego potomkowie Alberta Bonniera bazują na dorobku swego pradziada, nikt ich nie wydziedzicza i nie każe tworzyć wydawnictwa od zera, a potomkowie Söderberga zostali wydziedziczeni i jak chcą zarabiać na książkach, to mają napisać własne?"
UsuńMoże dlatego, że biznes, aby sprawnie działać wymaga ciągłych nakładów pracy od spadkobierców (tak samo wspomniany we wcześniejszym przykładzie dom - aby w nim mieszkać, trzeba go utrzymywać). Dzieło nie wymaga od spadkobierców żadnego wkładu własnego, stąd opór przed tak długim cedowaniem wszelkich praw na spadkobierców.
Właśnie.Dzieci np. pisarza mogą wyciągać z szuflad tak zwane "kwity z pralni" pisarza przez długie lata (Ch.Tolkien)
UsuńW jakimś filmie bohater żył z tantiemów po jednym przeboju swojego ojca.
Chomik
Tantiem, nie tantiemów. Powiedziałbym raczej, że opór bierze się z przekonania, które wyraziła osoba pisząca o dziedziczeniu władzy, że zarabianie na cudzym talencie jest niesprawiedliwe. Bez refleksji, że na takiej niesprawiedliwości opiera się cała idea dziedziczenia.
UsuńJest jeszcze problem dziedzictwa kulturowego. A jeśli spadkobiercy nie zgodziliby się na kolejne wydanie książki, która znajduje się w kanonie przełomowych dzieł? Lub byli tak pazerni, że i tak do wznowienia by nie doszło? Mogliby w ten sposób znacznie zubożyć naszą wiedzę o literaturze (na przykład). Z wielkimi dziełami jest chyba trochę jak z wizerunkiem osoby publicznej. Nie jest tak samo chroniony jak osoby prywatnej. Coś za coś. Powstaje jeszcze pytanie natury filozoficznej: czego chciałby autor? Czy twórcom bardziej zależy na zabezpieczeniu finansowym potomków? Czy może większą nagrodą jest wiekopomna sława? A to już pewnie wynika z tego kim jest taki twórca - znakomitym rzemieślnikiem czy wybitnym artystą. Chyba dość trudno jednoznacznie rozwiązać omawiany przez Pana problem.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
RB
A jak w ogóle określić "kanon przełomowych dzieł"? To przecież pojęcie tak strasznie nieostre ("Rękopis znaleziony w smoczej jaskini" Sapkowskiego jest świetnym na to przykładem). Kto ma o tym decydować, tym bardziej że pozycji - w ten czy inny sposób - kanonicznych są pewnie tysiące, jak nie dziesiątki tysięcy, a dwie listy sporządzone przez dwóch równie kompetentnych znawców będą się między sobą drastycznie różnić?
UsuńDlatego uważam, że to nie takie proste. Również z tego powodu.
UsuńRB
Myślę, że w interesie ogółu jest, by wszystkie dzieła były dostępne (z wyjątkiem sytuacji, że sam twórca chce jakiś swój utwór wycofać z obiegu), bez rozróżniania na przełomowe i nieprzełomowe. Przy czym obecny stan prawny wcale tej dostępności nie zapewnia, spadkobiercy mogą zablokować utwór na 70 lat i, co gorsza, rzeczywiście to robią. Moja propozycja jest taka, by spadkobiercy, jeśli twórca expressis verbis nie zarządzi w testamencie inaczej, mieli zakaz blokowania utworu pod rygorem oddania go na stałe do domeny publicznej. Gdyby utworu nie było w obiegu, na wniosek ministerstwa kultury, fundacji zajmujących się statutowo kulturą lub zainteresowanego wykorzystaniem utworu sąd badałby, czy odmowa udostępnienia jest uzasadniona (nabywca płaci za mało, chce wykorzystać utwór w sposób niegodny itp.) czy nieuzasadniona (spadkobiercy mają takie widzimisię albo chcą się nadmiernie wzbogacić) i w tym drugim przypadku orzekałby o przekazaniu utworu do domeny publicznej.
UsuńAha, mój przykład z Wahlström & Widstrand okazuje się nietrafiony, bo to wydawnictwo przeszło w posiadanie Bonniera, o czym doczytałem już po zamieszczeniu tego wpisu.
OdpowiedzUsuńOdnośnie tego zdjęcia - czy w Szwecji możliwe jest niepozostawienie spadkobierców? W Polsce zawsze ktoś dziedziczy - w ostateczności gmina ostatniego miejsca zamieszkania albo Skarb Państwa, więc i tak trzeba płacić, dopóki prawa nie wygasną.
OdpowiedzUsuńSprawdziłem, w Szwecji „bezpańskie” spadki trafiają do państwowego Powszechnego Funduszu Spadkowego (Allmänna arvsfonden), który z tych środków dofinansowuje działalność o charakterze niekomercyjnym na rzecz dzieci, młodzieży i osób niepełnosprawnych. Wtedy nie przyszło mi do głowy, żeby to sprawdzać, bo nie wiedziałem, że w Polsce takie rozwiązanie funkcjonuje. Muszę do nich napisać i ustalić, czy rzeczywiście mają prawa do zdjęć Hamnqvista (zmarł w 1946, więc jeszcze obowiązuje okres ochronny). Z drugiej strony, skoro sąd orzekał o spadku, czy w wyroku nie powinno być, że majątek Hamnqvista trafił właśnie do tego Funduszu, który już wtedy działał?
UsuńPrawa majątkowe wygasające po x lat to forma kompromisu między interesem spadkobierców a interesem społecznym. Uznano, że więź z autorem pokolenia prawnuków i kolejnych pokoleń nie jest na tyle silna, by uzasadnić czerpanie przez nich korzyści z dzieł autora. Komentatorzy powyżej słusznie wskazali na zasadniczą różnicę między dziedziczeniem praw autorskich a dziedziczeniem majątku (w tym np. firmy): jeśli majątek dziedziczy pokolenie prawnuków, to dziedziczy po pokoleniu wnuków, które z kolei odziedziczyło go po pokoleniu dzieci - i poszczególne pokolenia zadbały po drodze o jego utrzymanie/pomnożenie. (Oczywiście gdzieś tu możemy się rozbić o temat kumulacji wielkiego kapitału, który pomnaża się sam, ale może dla uniknięcia takich dywagacji ograniczmy się do przykładu, powiedzmy, niewielkiego rodzinnego przedsiębiorstwa, które owszem, mógł założyć prapradziad, z którym łączy nas równie słaba więź, co w przypadku prapradziada artysty, ale dziedziczymy je po ojcu, który prowadził je przed nami).
OdpowiedzUsuńPrzy okazji warto zauważyć, że systematyczne wydłużanie obowiązywania majątkowych praw autorskich ma miejsce bynajmniej nie ze względu na interesy twórców i ich rodzin, ale wielkich korporacji dysponujących prawami do lukratywnych własności intelektualnych.
Z kolei co do rejestracji utworów, taki system funkcjonował w dawnych czasach w Stanach Zjednoczonych (pozostałością po nim są nasze noty copyrightowe, które stanowiły sygnał dla amerykańskiego urzędu, że oto na mocy europejskiego prawa dany utwór należy uważać za "zarejestrowany"), ale zniesiono go, gdy ujednolicano zasady prawa autorskiego na świecie. I nic dziwnego, bo idea rejestracji utworów pasowała do dawnych czasów, a nie pasuje do czasów obecnych, a w szczególności kłóci się z zasadą, że prawo autorskie chroni stronę słabszą, czyli twórcę. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy postęp technologiczny sprawia, że twórcą może zostać praktycznie każdy - również osoba absolutnie niedysponująca wiedzą na temat mechanizmów prawa autorskiego - tylko automatyczne nabywanie praw autorskich do dzieła z chwilą jego powstania zapewnia takim osobom należytą ochronę. Twórca nie musi z góry wiedzieć, że jego dzieło ma wartość materialną i nie musi z góry wyedukować się w zakresie prawa autorskiego i należytego zabezpieczenia swoich interesów. Zasadniczym założeniem prawa autorskiego jest to, że twórca przede wszystkim tworzy - a bezpieczeństwo jego interesów zapewnia mu właśnie prawo. To strona silniejsza, zainteresowana wykorzystaniem efektów kreatywności twórcy, musi zadać sobie trud pozyskania praw do ich użycia.
Prawa majątkowe wygasające po x lat to forma kompromisu między interesem spadkobierców a interesem społecznym. Uznano, że więź z autorem pokolenia prawnuków i kolejnych pokoleń nie jest na tyle silna, by uzasadnić czerpanie przez nich korzyści z dzieł autora.
UsuńByłby to argument, gdyby prawa chroniono przez 300 lat, a nie przez 70. Przecież wydziedziczane są już wnuki twórcy, a w przypadku, kiedy twórca zmarł, gdy jego dzieci były jeszcze małe (co zdarza się wcale nierzadko), nawet one, jeśli dożyją późniejszego wieku. Argument, że dzieci przedsiębiorcy rozwijają przedsiębiorstwo, także do mnie nie trafia, bo dzieci twórcy również często aktywnie działają, by podtrzymywać zainteresowanie jego twórczością i możliwie szeroko ją propagować. I wreszcie przy dziedziczeniu majątku trwałego nie ma wcale zasady, że między spadkobiercą a spadkodawcą ma być jakaś więź międzypokoleniowa, dziedziczą zstępni, nieważne w którym pokoleniu. Dobrze widać to przy reprywatyzacji. Majątek należy się ustawowym spadkobiercom, chociaż żadnej więzi z pradziadem nie mieli, a nie dziedziczą bezpośrednio po dziadku czy ojcu, bo za życia tych majątek był w łapach komunistów.
idea rejestracji utworów pasowała do dawnych czasów, a nie pasuje do czasów obecnych, a w szczególności kłóci się z zasadą, że prawo autorskie chroni stronę słabszą, czyli twórcę.
Obecnie mamy czasy postobecne. Brak rejestracji miał sens przed internetem, obecnie właśnie dlatego, że każdy łatwo może zostać twórcą, powoduje on skutki, które wskazałem w swoim wpisie. I rejestracja w żadnym przypadku nie kłóci się z zasadą, że prawo autorskie chroni słabszą stronę, jaką jest twórca. Bo istnieje zasadnicza różnica między chronieniem słabszej strony a traktowaniem jej jak pięcioletniego, niedorozwiniętego umysłowo dziecka, które nie potrafi zawiązać sobie butów. Trudno drobny obowiązek natury administracyjnej, niewymagający żadnych nakładów, uznać za stawianie danej strony w gorszej pozycji wobec kontrahenta. A że do kogoś informacja o tym obowiązku nie dotrze albo go zlekceważy? Nieznajomość prawa szkodzi i nie bardzo rozumiem, dlaczego twórcy mieliby być spod tej reguły wyłączeni. Żeby dostać 500 zł na dziecko, trzeba złożyć wniosek i nikt nie próbuje utrzymywać, że jest to ograniczanie uprawnionym dostępu do należnych im pieniędzy, a chyba zgodzimy się, że najbardziej potrzebujący tego zasiłku mają znacznie mniejsze kompetencje społeczne niż twórcy. I wreszcie, żeby prawo faktycznie chroniło słabszą stronę, to ta słabsza strona musi owo prawo znać i być gotowa z niego korzystać. Co z tego, iż rzeczywiście mamy doskonałe prawo autorskie pod kątem ochrony twórców, kiedy np. znakomita większość pisarzy i tłumaczy nie ma bladego pojęcia, że im jakiekolwiek uprawnienia przysługują, i daje się wykorzystywać wydawcom, którzy do umów wpisują sobie dziesiątki paragrafów niezgodnych z ustawą? Z tego względu jestem zdania, że każde rozwiązanie zmuszające twórców, by zainteresowali się, jakie prawo ich dotyczy, tylko wyjdzie im na dobre. Do tego zaproponowana przeze mnie konstrukcja szkodzi twórcy jedynie chwilowo, skoro w każdym momencie może przegapionej rejestracji dokonać. A w takim przypadku ewentualny nabywca praw, zakładający, że na dziele sporo zarobi, raczej będzie wolał zgłosić się do autora i zaproponować mu rejestrację i wykupienie praw do dzieła niż wykorzystywać wolne dzieło i ryzykować, że autor po sukcesie dzieła weźmie je zarejestruje i pójdzie z nim do innej firmy.
To strona silniejsza, zainteresowana wykorzystaniem efektów kreatywności twórcy, musi zadać sobie trud pozyskania praw do ich użycia.
UsuńI to jest właśnie myślenie nieprzystające do obecnych czasów, że dzieła wykorzystują tylko ci, którzy są stroną silniejszą . Bloger, który chce zamieścić jakiś obrazek, nie jest stroną silniejszą od grafika.
Przy okazji warto zauważyć, że systematyczne wydłużanie obowiązywania majątkowych praw autorskich ma miejsce bynajmniej nie ze względu na interesy twórców i ich rodzin, ale wielkich korporacji dysponujących prawami do lukratywnych własności intelektualnych.
To jest argument z rodzaju: tę szczepionkę produkuje wredny koncern farmaceutyczny w celu maksymalizacji swoich zysków, więc nie należy się szczepić.
Ten temat jest tak ciężki że bez dźwigu nie da się go chyba ruszyć... . Obecnie w internecie dość powszechne jest traktowanie znaczka Copyright lub innej noty o ochronie prawem autorskim jako znaku, którego nieobecność umożliwia a priori bezkarne dzielenie się danym obrazkiem, tekstem lub filmem. Najwyżej ktoś zgłosi pretensje, to się go usunie. Tyle, jeśli chodzi o codzienną praktykę internetową.
OdpowiedzUsuńAle to dopiero wierzchołek góry lodowej. Bo dylematy odnośnie praw autorskich, sięgają znacznie głębiej aż do korzeni kwestii wolności słowa, autorstwa i prawa własności. Producent gier (Nintendo) żąda już tantiem za rozpowszechnianie filmów z zapisem grania w ich gry. Koncerny medialne wykorzystują prawo autorskie do cenzurowania nieprzychylnych recenzji ich filmów, jeśli ktoś zamieści choćby najmniejszy fragment trailera, zgłaszają to jako naruszenie praw autorskich. Jest coś takiego jak prawo cytatu, jest za oceanem „fair use” ale nie jest ono jasno zdefiniowane. Stacje radiowe do tej pory utrzymywały się z reklam, ale dziś trawa spór o legalność puszczania radia w lokalach usługowych innych miejscach publicznych. W niektórych krajach publikacja fotografii miast i/lub prywatnych budynków bez pozwolenia może być traktowane jako naruszanie prawa autorskiego ich właścicieli. Stara koncepcja po prostu przegrywa z nową rzeczywistością.
W świecie literatury bywa nie mniej ciekawie. Pewnego razu, pewna pani, znana jako E. L. James, napisała i opublikowała na fanfik do cyklu powieści o wampirach „Zmierzch” autorstwa Stephenie Meyer. A kiedy fanfik ten zdobył rozgłos, dzięki bohaterom znanego cyklu powieściowego, zamieniła ona imiona bohaterów na swoje własne, oraz parę innych szczegółów, i tak oto spreparowany fanfik, wydała jako oryginalną powieść pod tytułem "50 twarzy Greya." Która sprzedała się w ponad 125 milionach egzemplarzy.