Na rozprawie w związku z opatrzeniem „Niepełnych” podtytułem, na który nie wyraziłem zgody, wiceprezes zarządu wydawnictwa Anna D. wskazała sądowi, że ona postawy autora (czyli mojej) w ogóle nie rozumie, bo jeśli współpraca z wydawnictwem mu nie odpowiada, to przecież może i mógł w każdej chwili rozwiązać umowę. Nie udało mi się wprawdzie dociec, co dałoby mi rozwiązanie umowy, skoro podtytuł dopisano podstępem i dowiedziałem się o nim dopiero z wydrukowanych egzemplarzy, ale deklaracja, że wydawnictwo nikogo na siłę nie trzyma, bardzo mnie ucieszyła, bo na wygaśnięcie umowy i zwrot praw do ksiażki musiałbym czekać jeszcze cztery lata. Czym prędzej napisałem więc do Anny D., poinformowałem, że współpraca z wydawnictwem mi nie odpowiada, i poprosiłem o rozwiązanie umowy, wskazując na jej sądową deklarację, złożoną, było nie było, do protokołu.
Wtedy okazało się, że całkowicie odmiennie rozumiemy pojęcie „w każdej chwili”. Pani wiceprezes odpisała mi bowiem, że najpierw musi się zakończyć sprawa sądowa. A potem wydawnictwo może ewentualnie rozważyć zwrócenie mi praw do książki. Dostrzegają państwo różnicę między deklaracją złożoną w sądzie a tym „ewentualnie może”? Pytam, bo różnica jest tak subtelna, że pani wiceprezes najwyraźniej jej nie dostrzegała.
Niemniej jednak po zakończeniu sprawy napisałem ponownie, ciekaw, jakie teraz nowe warunki będą musiały zostać spełnione, by rozwiązać umowę. Okazało się, że muszę przystać na zachowanie przez wydawnictwo prawa do wyprzedania reszty nakładu (po obniżonej cenie). Pani wiceprezes miała pełną świadomość, że dopisanego mi przez nią i jej ekipę podtytułu nie tylko nie akceptuję, ale odbieram go jako ośmieszający powieść, że jestem głęboko rozgoryczony prezentowaniem jednej z dwóch najważniejszych książek w mojej twórczości jako szmirowatego romansidła, ale mimo to upierała się, by powieść z tym podtytułem nadal rozprowadzać. Zresztą „upierała się” to nie jest właściwe słowo, bo zakłada, że toczyła się jakaś rozmowa, jakaś dyskusja, tymczasem pani wiceprezes zwyczajnie postawiła mi ultimatum. W jej wydawnictwie z autorem się nie negocjuje: może przystać na podane warunki albo spadać. Nie usiłuje się zresztą nawet zachowywać pozorów: pani wiceprezes przesłała mi maila z załączonym tekstem porozumienia określającego warunki rozwiązania umowy, polecając, bym go podpisał i odesłał. Nie zapoznał się, zgłosił swoje uwagi, propozycje i zastrzeżenia, tylko podpisał i odesłał. Autor nie jest partnerem, któremu przedstawia się propozycję umowy, jest petentem, który ma podpisywać to, co wydawnictwo mu podsunie.
Podpisałem, bo wedle dotychczasowej umowy wydawnictwo i tak miało prawo rozprowadzić resztę nakładu po obniżonej cenie. Ale poinformowałem panią wiceprezes, że pieniędzy z dalszej sprzedaży książki nie chcę, może je sobie zatrzymać, i wyraziłem nadzieję, że staną jej kością w gardle, skoro do tego stopnia lekceważy ona prawo autora do decydowania o własnej książce. Nie bawiłem się przy tym w eufemizmy i użyłem dokładnie tego właśnie sformułowania.
W jednym z odcinków serialu „Las Vegas” do kasyna zgłasza się jakiś staruszek, twierdząc, że jest właścicielem działki, na której ono stoi. Prawnicy kasyna szybko ustalają, że to prawda, i przygotowują strategię, jak staruszka oszwabić. Tymczasem od szefostwa dostają polecenie, że mają przygotować ugodę i zaproponować mu odszkodowanie, bo „nic nie stoi na przeszkodzie, by postąpić uczciwie”. Pani wiceprezes Annie D. nie mieści się w głowie, że można wobec autora postąpić uczciwie. Że kiedy wydawnictwo naruszyło jego prawa, to niekoniecznie musi zmobilizować wszystkie siły, by nie ponieść konsekwencji.
Muszę powiedzieć, że mentalność takich ludzi jak Anna D. głęboko mnie zdumiewa. Kiedy w sądzie zgrywała idiotkę, demonstrując mi, że podtytułu nie ma na stronie przedtytułowej, więc ona nie rozumie, dlaczego uważam go za podtytuł, kiedy na pytanie, dlaczego jej kolega pisał, że to podtytuł, odpowiadała, że trzeba by jego zapytać, zastanawiałem się, czy ona rzeczywiście jest w stanie okłamać siebie do tego stopnia, że zapomniała, jak to jej własne wydawnictwo opublikowało liczne książki, w których podtytuł wystarczyło podać na stronie tytułowej, czy naprawdę nie wie, dlaczego jej kolega zgodził sie z moim zarzutem. A jeśli jest w pełni świadoma tego, że łże, to jak to godzi z elementarnym poczuciem przyzwoitości? Czy oddziela siebie, Annę D., prywatnie uczciwą i porządną kobietę, od wiceprezes Anny D., która działa jako przedstawiciel dużej firmy i nie ona gnoi autora, tylko firma? Prywatnie czyta książki i ogląda filmy, których bohaterowie walczą z podłymi korporacjami, wzrusza się, kibicuje tym słabszym, a potem wychodzi do pracy i nie odczuwa żadnego dysonansu, że jej firma, firma, w której ona współdecyduje, postępuje w sposób nieetyczny? Dysonansu między publikowaniem literatury potępiającej takie zachowania a działaniem dokładnie w krytykowany sposób?
Jest jeszcze jeden aspekt. W Polsce z pisania książek żyje bardzo niewielu autorów. Ta grupka ulegnie dodatkowo skurczeniu, jeżeli „żyć z pisania” utożsamimy z pojęciem „ze sprzedaży książek”. Bo autorzy, którzy utrzymują się z pisania, za dochody w tej kategorii uznają również na przykład honoraria za spotkania autorskie (czasami pisarz dostaje, nie zawsze) czy prowadzenie warsztatów creative writing. Ze sprzedaży książek dobrze jednak żyją duże wydawnictwa. Działa efekt skali: średnio sprzedająca się książka nie przyniesie autorowi dochodu, jaki można by uznać za ekwiwalentne wynagrodzenie za włożoną pracę, tysiąc średnio sprzedających się książek daje wydawnictwu godziwy zysk. Nie wiem oczywiście, ile zarabia pani wiceprezes zarządu, ale w przypadku wydawnictwa osiągającego przychód rzędu 30 milionów rocznie (dla porównania Czarna Owca z największym bestsellerem ostatnich lat, trylogią Stiega Larssona, która pociągnęła całą serię kryminałów skandynawskich, ma „ledwie” 18 milionów; dane z „Rzeczpospolitej” za Wikipedią) na pewno nie jest to głodowa pensja. Nie mówię, że człowiek pobierający przyzwoite wynagrodzenie dzięki temu, że szereg ludzi godzi się wykonywać jakąś pracę hobbystycznie czy za pół darmo, ma z tego powodu odczuwać dyskomfort. Ostatecznie ci zapaleńcy robią to dobrowolnie, a wydawnictwa potrzebują, by mieli gdzie efekty swojej pracy zaprezentować. Ale jakiś elementarny szacunek chyba im się należy, a nie postawa „naruszyliśmy pańskie prawa i co z tego, mu tu rządzimy”. Pani Anna D. rozwiązuje spory, stosując metodę zaprzeczania w żywe oczy faktom, a jeśli się autorowi nie podoba, niech idzie do sądu. Bo świetnie wie, jak dużo jej wydawnictwo gotowe jest zapłacić adwokatom, by zrobili wszystko, żeby nie dopuścić do uznania racji autora, i jak nędznie płaci pisarzom (za „Niepełnych” dostałemy tantiemy o 4 punkty procentowe niższe niż za debiutancką książkę w innym wydawnictwie, przy czym okres, na który musiałem oddać prawa, był półtora raza dłuższy) i że nie są to kwoty pozwalające na jakiekolwiek spory sądowe. Niech autor zgadnie, kto w tej sytuacji polegnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.