Pozytywny szajbus z ministerstwa odszedł, ale deregulacja różnych zawodów ma być dalej przeprowadzana i doszły mnie słuchy, że w tej grupie jest również zawód tłumacza przysięgłego. Przeczytałem więc sobie projekt ustawy deregulującej, by stwierdzić, że ministerstwo obwieściło, iż wypuszcza króliczka na wolność, a tymczasem wsadziło go po prostu do większej klatki: egzamin na przysięgłego zostaje, ale by do niego przystąpić, wystarczy ukończyć szkołę średnią, a nie studia jak poprzednio. A dlaczego szkoła średnia jest wystarczająca? Bo „tłumacze przysięgli, wykonując swoje czynności, nie muszą dokonywać naukowych analiz”. Z idiotyzmami trudno polemizować, interesowałby mnie jednak mechanizm ich powstawania: czy w Polsce rzeczywiście można zostać ministerialnym urzędnikiem, będąc inteligentnym inaczej, czy też ci ludzie wypisują kosmiczne bzdety w pełni świadomie, zakładając, że kompletnie nie ma znaczenia, co wymyślą, bo skoro jest polityczna większość, by przepchnąć ustawę, uzasadnienie pisze się pro forma. A im większy nonsens, tym lepsza zabawa, kiedy będzie się o nim opowiadało znajomym przy piwku.
Nie krytykuję samej zmiany, tylko uzasadnienie, bo zmiana jest w mojej opinii bez znaczenia. Nie powinien obowiązywać wymóg ani ukończenia szkoły średniej, ani studiów wyższych, bo to jest bariera czysto uznaniowa i nie ma nic wspólnego ze sprawdzaniem kwalifikacji kandydata. Absolwent liceum i magister inżynier dokładnie tak samo nie potrafią tłumaczyć, więc skoro pozwalamy do egzaminu przystępować inżynierowi, to nie ma przeszkód, by przystępował do niego absolwent. Wymóg ukończenia dowolnych studiów wyższych studiów nie został zresztą do ustawy wprowadzony w sposób przemyślany. Najpierw od kandydatów wymagano ukończenia filologii lub podyplomowych studiów translatorskich. Było to (teoretycznie) bardzo rozsądne rozwiązanie: nie ograniczano zawodu do absolwentów filologii, ci, którzy nauczyli się języka gdzie indziej, mogli stosunkowo niewielkim nakładem czasu uzupełnić kwalifikacje. Niestety, nikt nie organizował studiów podyplomowych z rzadkich języków i możliwość była czysto teoretyczna. Problem rozwiązano po polsku, czyli bez sensu, zniesiono po prostu wymóg odbycia studiów podyplomowych i dano absolwentom wszystkich kierunków możliwość bezpośredniego przystąpienia do egzaminu na przysięgłego. A to jest złe rozwiązanie. Na egzaminie, który jest jednak swego rodzaju loterią, braki w wiedzy kandydata niekoniecznie muszą wyjść na jaw. Stąd wymagamy od ludzi zdających na prawo jazdy, by wyjeździli trzydzieści godzin, a chętnym do zawodu lekarza nie pozwalamy przystępować z marszu do LEP-u, tylko każemy im najpierw ukończyć studia medyczne. Skoro uznajemy, że zawód tłumacza przysięgłego ma być regulowany (a obecny projekt przecież tej regulacji nie znosi, zresztą nie bardzo się da, co wykazałem we wpisie Tłumacz przysięgły – zawód (nie)regulowany), to powinni być do niego dopuszczani wyłącznie kandydaci rzeczywiście merytorycznie przygotowani. A odsiew jest tym bardziej potrzebny, że każdy kto liźnie języka, pracując przez pół roku za granicą na zmywaku, uważa się za wykwalifikowanego tłumacza. To jest zresztą dla mnie niepojęte: nikt, dosłownie nikt z dwudziestu paru milionów dorosłych Polaków nie uważa, że ma kwalifikacje do nauczania języka polskiego z racji tego, że od urodzenia mówi po polsku. Na taką ofertę pracy większość by się zapewne żachnęła, wyjaśniając, że jeszcze jakieś szkoły trzeba skończyć, żeby wiedzieć, jak nauczać. Za to każdy, dosłownie każdy Polak, który pomieszkał za granicą, uważa, że nabył w ten sposób umiejętności pozwalające mu tłumaczyć.
Trochę się nad tym zastanawiałem, jaki wymóg można by postawić, by z jednej strony nie dopuszczać do egzaminu praktycznie wszystkich chętnych, a z drugiej nie zawężać nadmiernie grupy kandydatów, i doszedłem do wniosku, że poza filologią i translatorskimi studiami podyplomowymi przepustką winno być ukończenie przyzwoitych zagranicznych szkół językowych. Kto się uczył języka metodą „chałupniczą”, tłumaczem być nie musi. W każdym razie przysięgłym. Poza tym zawód tłumacza jest całkowicie otwarty i każdy może próbować swoich sił.
Rzekoma deregulacja nie jest jedyną zmianą wprowadzaną przez ministerstwo. Zmiany (zaraz je omówię) są zasadne, ale zamiast wpisać je do ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego, ministerstwo wprowadza je ową ustawą deregulacyjną. Bo potrzebuje propagandowego sukcesu, że zderegulowało zawód. W efekcie przepisy dotyczące przysięgłego będą rozrzucone. Ot, polska kultura tworzenia prawa.
Przywrócona zostaje (bo kiedyś była) możliwość zawieszenia działalności. Tylko temu przyklasnąć, gdyż jak na razie tłumacz, który na przykład złamie sobie rękę, musi być do dyspozycji sądu, a jego odmowa wykonania tłumaczenia może zostać zakwestionowana, gdyby na przykład sędzia uznał, że do wykonania tłumaczenia jedna ręka w zupełności wystarczy. To oczywiście czysto teoretycznie, bo sądy nie egzekwują obowiązku tłumaczenia.
Do katalogu kar za łamanie ustawy zostają wprowadzone kary pieniężne. Słusznie, bo między niedolegliwą naganą a dolegliwym zawieszeniem czy w ogóle drakońskim wydaleniem z zawodu powinno być coś pośredniego. Problem w ustalaniu wysokości tych kar: ma to być nie mniej „od jednej dziesiątej przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia”. Przeciętne wynagrodzenie stale rośnie, więc będzie rosła i wysokość kar. A zarobki tłumaczy stoją w miejscu od ośmiu lat i wszystko wskazuje na to, że będą tak stały przez następne osiem. Może więc, panie ministrze łaskawy, powiązałby pan kary ze stawkami albo stawki z przeciętnym miesięcznym wynagrodzeniem.
Kolejna zmiana to kary za nieaktualizowanie swoich danych na liście tłumaczy przysięgłych prowadzonej przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Szkoda, że dopiero teraz: rzecz dotyczy bowiem cwaniaczków, którzy nie chcą, by sądy mogły do nich dotrzeć i zlecać im tłumaczenia za urzędowe stawki. Nieaktualne dane na liście nie są barierą dla prywatnych klientów, bo ci o jej istnieniu nie wiedzą i szukają tłumacza innymi kanałami. Ale muszę dodać drugie szkoda: pewnie pozostanie to martwym zapisem i cwaniaczki będą miały się tak dobrze, jak mają się dotąd.
Wspomnianej listy dotyczy jeszcze jedna zmiana: będzie ona publikowana wyłącznie w formie elektronicznej. To, że ministerstwo zauważyło rzeczywistość, cieszy, szkoda, że jest to widzenie tunelowe. Bo skan i e-mail spowodowały, że obowiązek zaznaczenia na tłumaczeniu, czy wykonano je z kopii, czy z oryginału, stał się kłopotliwy. Klient zamiejscowy słysząc, że jeśli nie dośle oryginału tradycyjną pocztą, będzie miał na tłumaczeniu zaznaczone, że wykonano je z kopii, rezygnuje. Nie z tłumaczenia, tylko z tłumacza. Zwraca się do takiego, który tego obowiązku nie przestrzega. Nie musi specjalnie szukać, spora grupa przysięgłych – przypomnijmy: osoby zaufania publicznego – nie widzi problemu w tym, że łamie prawo. Trudno zresztą, żeby widzieli problem, skoro dzięki temu zdobywają klientów, a żadna krzywda im się nie dzieje: Ministerstwa Sprawiedliwości kompletnie nie obchodzi, że do obiegu wprowadzane są dokumenty obarczone wadą prawną. Swego czasu Kierzkowska, prezeska (dożywotnia) TEPIS-u wysmażyła interpretację wskazanego przepisu, która sprowadzała się do takiej konkluzji: ja wprawdzie nie widziałam oryginału, ale widział klient, który zapewnił mnie, że oryginał ma, więc jeśli do tego klienta mam zaufanie, mogę na tłumaczeniu zaznaczyć, że wykonałam je z oryginału. Z Kierzkowskiej taka prawniczka, jaka tłumaczka, ale ponieważ ukazało się to chyba w oficjalnym biuletynie i dla nieuczciwej konkurencji stanowiło pożywkę, posłałem tę interpretację do ministerstwa z zapytaniem, czy tak jest rzeczywiście. Z dwojakim zamysłem: albo dostanę odpowiedź, że tak, i, chociaż to bzdura, będę miał podkładkę, by móc ignorować przepis, albo ministerstwo zaprzeczy i weźmie się za ukrócenie takich praktyk, bo przecież jasne jak słońce jest, że pani Kierzkowska nie napisała interpretacji sobie a Muzom, tylko zgodnie z nią postępuje. Dostałem odpowiedź, że nie. Ale ministerstwo najwyraźniej uznało, że Danuta Kierzkowska co innego pisze, a co innego robi, bo z tego, co wiem, nie uznało za potrzebne, by skontrolować, czy poświadczała ona tłumaczenia z oryginałów, mimo że nie widziała tych oryginałów na oczy.
Owszem, sprawdzenie tego jest trudne. Ale też, jeśli ministerstwo nie chce znieść tego anachronicznego przepisu, to powinno go egzekwować, a nie udawać, że problem nie istnieje. Zresztą nie zawsze egzekwowanie jest trudne. Część tłumaczy, nie chcąc wprost poświadczać nieprawdy, stara się przepis obchodzić i na tłumaczeniu zamieszcza formułę, że jest zgodne „z okazanym dokumentem”. Urzędnik dopowie sobie, że z oryginalnym. Tłumacz nie skłamał, ale też nie wypełnił dyspozycji przepisu, bo tam jest jasno powiedziane, że ma podać, czy zgodne z oryginałem, czy z kopią. A skoro tłumacz nie zrobił tego, co mu ustawa nakazuje, to jest podstawa, by go ukarać, dowód przeciwko sobie sam dostarczył.
Widzę, że nie tylko ja jestem fanką durnoty ministra G.
OdpowiedzUsuńPodobnie załatwił pilotów wycieczek i przewodników, teraz oprowadzać grupy może największy idiota, karany, upośledzony, bo ani egzaminy nie obowiązują, ani nie ma ograniczeń co do znajomości języków, wykształcenia, sprawności fizycznej czy niekaralności.
Podobnie każdy dureń z zagranicy może u nas na rynku, czy w kościele w mieście x opowiadać każą bzdurę i może bo tak minister G. zezwolił. A niech ktoś z nas pojedzie z grupą do Luwru czy Wersalu, stanie przed obrazami i wymądrza się, albo na Pl. Św. Marka w Wenecji. Dostanie taka karę, że hoho.
Nie zgadzam się z Panią. Nie ma żadnego powodu, by państwo sprawdzało, czy przewodnik zna miasto i języki. Tak jak państwo nie sprawdza, czy tłumacz potrafi przełożyć książkę. Nie są wydatkowane publiczne pieniądze, nie wchodzą w grę czynności urzędowe, nie ma zagrożenia życia ani zdrowia obywateli, niech się zleceniodawcy martwią, czy zatrudnią kompetentną osobę.
UsuńMnie bardziej przeraża dopuszczenie każdego, kto ma ochotę, do zawodu trenera. Osobnicy bez pojęcia o anatomii i fizjologii człowieka - nie wspominając o detalach w rodzaju psychologii czy taktyki gier zespołowych - będą ordynowali zawodnikom (również dzieciom - przecież większość dyscyplin zaczyna się uprawiać w wieku 10-12 lat) niebezpieczne ćwiczenia i kazali im przerzucać tony żelastwa na siłowniach. Z przerażeniem czekam na pierwsze doniesienia o zgonach i trwałych okaleczeniach spowodowanych przez osobnika o inteligencji ameby niezdolnego do przewidzenia konsekwencji własnych działań albo posiadającego je głęboko.
UsuńDlaczego uważa Pan, że przepisy dotyczące zawodu tłumacza będą teraz "rozrzucone"? Przecież ustawa deregulacyjna to nic innego jak ustawa o zmianie ustaw, w tym ustawy o zawodzie TP. Czyli te wszystkie nowości będą wprowadzone wprost to ustawy o TP, a nie zawarte w innym akcie prawnym. Istotne jest raczej to, że to nie są zmiany deregulacyjne, a przez to są niezgodne z celem ustawy deregulacyjnej.
OdpowiedzUsuńMyślałem, że będą funkcjonować dwie odrębne ustawy, ale skoro tak, to mój zarzut jest niesłuszny.
UsuńMoim zdanie dopuszczenie do egzaminu na TP powinno być regulowane,ale niekoniecznie ukończeniem studiów wyższych. Studia wyższe filologiczne lub skorzystanie z równorzędnej możliwości, tj. powinna istnieć furtka dla osób, które mogą udowodnić,że język znają (osoby takie mogłyby składać indywidualna prośbę o dopuszczenie do egzaminu - oczywiście zdaję sobie sprawę,że w Polsce mogłoby to nie działać). Mój przypadek: chciałabym spróbować swoich sił na egzaminie na TP z języka hiszpańskiego, ale nie mogę, bo w tej chwili nie mam tytułu mgr, a póki co dwa licencjaty. do tego matura hiszpańska robiona w klasie dwujęzycznej, najwyższy certyfikat z języka, praca w kraju hiszpańskojęzycznym na stanowisku administracyjnym (tłumaczenie to jeden z codziennych obowiązków).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
Karolina
Czyli Pani kwalifikacje podchodziłyby pod to, co nazwałem "ukończeniem przyzwoitych zagranicznych szkół językowych".
Usuńtak, jednak uważam, że odpowiedni przepis powinien być sformułowany w taki sposób, aby dopuszczać do egzaminu osoby o bardzo różnych doświadczeniach i jednocześnie wysokich kwalifikacjach.
OdpowiedzUsuńp.s. ina sprawa, że znam wiele osób, które ukończyły iberystykę w Warszawie (UW), a ich kompetencje językowe są niższe niż moje. Wynika to z faktu,że iberystyce w Warszawie dużo bliżej kulturoznawstwu niż filologii.
OdpowiedzUsuńK.