poniedziałek, 10 czerwca 2013

„Niepełni” – sprawa sądowa

Håkan Nesser pytany, dlaczego swojej powieści nadał tytuł „Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret”, odpowiada, że najpierw miał tytuł, a potem dopisał do niego powieść (nawiasem mówiąc, znakomitą powieść obyczajową, a nie kryminalną, jak widnieje na okładce polskiego wydania). Podwędziłem mu ten tekst i mówię to samo o „Niepełnych”. Nesser ze swoim nietypowym tytułem nie miał żadnych problemów, bo tworzy w kraju, w którym o książce decyduje pisarz. W Polsce pisarz powinien oddać książkę wydawnictwu (i wyrażać dozgonną wdzięczność, że raczyło ją przyjąć) i nie wtrącać się do tego, co zechce ono z jego powieścią zrobić. W Prószyńskim po zawarciu umowy poinformowali mnie więc, że mam zmienić tytuł. Nie zapytali, czy byłbym skłonny zmienić tytuł, nie poprosili o zmianę, tylko jej zażądali. Odmówiłem (o sprawie już pisałem i szczegółowo wyjaśniałem dlaczego). W reakcji wydawnictwo przyszykowało okładkę, na której zamieściło hasło reklamowe „O miłości wbrew przeciwnościom losu”. Hasło zostało zapisane tak, by wyglądało na podtytuł, ale na przesłanych do akceptacji stronach tytułowych książki widniał goły tytuł „Niepełni”. Formalnie więc wszystko było w porządku, nieformalnie nie, ale założyłem, że protest nie ma sensu: Prószyński wyraźnie starał się obejść moją niezgodę na zmianę tytułu, dodając podtytuł, który jednak oficjalnie podtytułem nie był, i pewnie tak by mi odpowiedzieli. Nie przewidziałem, że to dopiero początek planu. Bo kiedy rozpakowałem otrzymane egzemplarze autorskie odkryłem, że owa fraza została wydrukowana na stronie tytułowej, stając się pełnoprawnym podtytułem. Napisałem wkurzony do wydawnictwa, co to ma znaczyć, i dowiedziałem się, że skoro nie protestowałem, to założyli, że się zgadzam. Napisałem jeszcze raz, tym razem informując, że jestem wkurzony i że nie przyjmuję takiego wyjaśnienia do wiadomości: wydawnictwo nie ma prawa pod żadnym pozorem zakładać mojej domniemanej zgody w tak istotnej kwestii, jak opatrzenie powieści podtytułem, a zapytanie o zgodę przy dzisiejszych środkach komunikacji nie stanowi żadnego problemu.

Mój wściekły e-mail trochę chyba pokrzyżował szyki Prószyńskiemu. Nie zapytali o zgodę, bo wiedzieli, że takiej zgody nie uzyskają, ale założyli, że kiedy dopiszą autorowi podtytuł za jego plecami i przedstawią jakiekolwiek wyjaśnienie, ten położy uszy po sobie, bo co ma zrobić. Autor jednak zaczął brykać, więc wyjaśnienie trzeba było dopracować. Dostałem zatem kolejnego maila, od wyżej postawionego pracownika, kierownika redakcji literatury polskiej, i nagle okazało się, że nikt wcale nie zakładał mojej zgody, tylko grafik się pomylił i przeniósł hasło z okładki na stronę tytułową. Kierownik redakcji mnie przeprosił i zapewnił, że przy dodrukach zostanie to poprawione, bo „umieszczenie na stronach tytułowych leadu jako podtytułu [wytłuszczenie moje, dalej będzie to istotne] jest ewidentnym naszym błędem”.

Na tym poprzestałem, choć płakać mi się chciało, kiedy brałem swoją książkę do ręki albo patrzyłem, jak znajomi wybuchają śmiechem, dostając ją ode mnie w prezencie.

Minęło parę latek i okazało się, że żadnych dodruków, które by przykryły ten nieszczęsny podtytuł, nie będzie. Napisałem więc do Prószyńskiego, że oczekuję, że wydawnictwo zrekompensuje mi skutki naruszenia moich praw autorskich w inny sposób. Ów kierownik redakcji literatury polskiej już w Prószyńskim nie pracował, odpisała mi pani Anna Derengowska, wiceprezes zarządu. Pani Derengowska w długim mailu szczegółowo wyjaśniła mi, że nikt nie naruszył moich praw autorskich: owa fraza jest hasłem reklamowym, które wydawnictwo miało pełne prawo zamieścić na okładce, bo zgodnie z umową okładka leży w jego wyłącznej gestii. Odpisałem pani Derengowskiej, że całkowicie się z jej licznymi argumentami zgadzam, sęk w tym, że są bezprzedmiotowe, bo nie mam pretensji o zamieszczenie frazy na okładce, tylko na stronie tytułowej. Kiedy pani Derengowska została wprowadzona w temat, przestała przedstawiać argumenty i przysłała mi lakoniczne oświadczenie, że wydawnictwo w żaden sposób nie naruszyło moich praw autorskich. Czyli dopóki pani Derengowska wierzyła, że ma rację, obficie argumentowała, kiedy zorientowała się, że nie ma racji, poszła w zaparte.

Złożyłem przeciwko Prószyńskiemu pozew do sądu. Wskazałem, że wydawnictwo dopisało mi podtytuł do mojej powieści, czego nie miało prawa zrobić, bo tytuł jest integralną częścią utworu, a o formie i treści tegoż zgodnie z ustawą o prawie autorskim decyduje wyłącznie twórca. Na dowód, że hasło reklamowe przeniesione na stronę tytułową uzyskało status podtytułu, przedstawiłem zarówno e-mail kierownika redakcji literatury polskiej (to wytłuszczone miejsce) oraz wyciąg z katalogu Biblioteki Narodowej, której bibliografowie nie mieli wątpliwości, że należy je odczytać jako podtytuł.

Adwokatka wydawnictwa przyjęła taką linię obrony, że fraza „O miłości wbrew przeciwnościom losu” mimo przeniesienia na stronę tytułową pozostała wyłącznie hasłem reklamowym. Przy czym, najwyraźniej nie umiejąc obalić przedstawionych przeze mnie dowodów w tej kwestii, po prostu pominęła je milczeniem. Ale przedłożyła liczne dowody potwierdzające stanowisko wydawnictwa. Przytaczam je poniżej i od razu podaję, jak na te argumenty w kolejnym piśmie do sądu odpowiedziałem.

W korespondencji e-mailowej między stronami było wielokrotnie podkreślane, że jest to wyłącznie hasło reklamowe, a nie podtytuł książki.
Nieprawda. Pierwszy pracownik wydawnictwa w ogóle tego nie klasyfikował, drugi napisał wprost, że wydawnictwo dodało podtytuł, a trzeci udowadniał, że jest to hasło reklamowe, dopóki myślał, że chodzi o okładkę, kiedy dowiedział się, że o stronę tytułową, przestał cokolwiek udowadniać i nabrał wody w usta.

Recenzenci, np. Agnieszka Tatera, „identyfikują jako tytuł utworu jeden wyraz ‘Niepełni’”.
Recenzenci nie podają pełnych danych bibliograficznych książki, co przy recenzjach jest normą. Niepoinformowanie o jakimś fakcie, w tym przypadku, że książka ma podtytuł, nie jest równoznaczne z jego zanegowaniem. Wspomniana Agnieszka Tatera nie podaje, że książka nosi podtytuł „O miłości wbrew przeciwnościom losu”, za to w tekście recenzji tę frazę omawia i jednoznacznie identyfikuje ją właśnie jako podtytuł. Pani mecenas najwyraźniej nie doczytała do tego miejsca, bo poza tym bardzo skrupulatnie pominęła wszystkie recenzje, których autorzy odnosili się do tej frazy. A ci bez wyjątku kwalifikowali ją jako podtytuł (podobnie księgarnie, sprzedawcy na Allegro, biblioteki), żaden nie uznał jej za hasło reklamowe (dodać można, że wszyscy byli zgodni, że nie jest ona adekwatna do treści powieści). Na potwierdzenie swojej tezy strona przeciwna wskazała jednak wybiórczo recenzje, w których inkryminowana fraza nie jest w żaden sposób komentowana ani odnotowana, i wysnuwa z tego nieuprawniony wniosek, że jest to równoznaczne z uznaniem jej za hasło reklamowe.

Żeby tę frazę zaklasyfikować jako podtytuł, musiałaby ona znaleźć się również na stronie przedtytułowej, a nie tylko na stronie tytułowej.
Nieprawda. Na stronie przedtytułowej zamieszcza się okrojoną informację, często tytuł nie tylko bez podtytułu, ale i bez nazwiska autora. Co można zobaczyć również w licznych publikacjach wydawnictwa Prószyński. Dla ustalenia, czy i jaki podtytuł ma dana książka, rozstrzygające są informacje podane na stronie tytułowej.

I najlepszy dowód: Powód sam przyznaje, że to jest hasło reklamowe, bo na swojej stronie internetowej napisał, że „fraza ‘O miłości wbrew przeciwnościom losu’ nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym sformułowanym przez wydawcę”.
Pozwanemu wyraźnie brakuje argumentów na poparcie swojej tezy, skoro jednoznaczne sprostowanie, że autor nie nadał książce takiego podtytułu, jaki w niej widnieje, próbuje przedstawiać jako rozbieżność między tym, co autor twierdzi w pozwie, a tym, co mówi poza salą sądową.

Poza powyższymi argumentami adwokatka przedstawiła długachny wywód, że wydawnictwo miało pełne prawo zamieścić na okładce hasło reklamowe. Podniosła również okoliczność, że nigdy przeciwko temu hasłu nie zaprotestowałem. Z wywodem w pełni się zgodziłem, wskazując, że jest on całkowicie bezprzedmiotowy, bo ani przez moment nie kwestionowałem uprawnień wydawnictwa do zamieszczania na okładce dowolnych haseł reklamowych. Tyle że pozew dotyczy nie okładki, a strony tytułowej. Co do braku protestu, to nie można udowadniać, że hasła reklamowe na okładce należą do wyłącznych kompetencji wydawnictwa, a jednocześnie twierdzić, że fakt, iż autor w te kompetencje nie wkraczał, przemawiają na korzyść pozwanego.

W kancelarii reprezentującej Prószyńskiego zorientowali się, że adwokatka dała dupy, przyjmując taką linię obrony, że hasło reklamowe przeniesione z okładki na stronę tytułową pozostało wyłącznie hasłem reklamowym. I odsunęli ją od sprawy. Jest to oczywiście moje przypuszczenie, a nie wiedza, przypuszczenie wynikłe z faktu, że kolejne pismo napisał inny adwokat, a linia obrony uległa zmianie o 180 stopni. Ale równie dobrze adwokatka mogła zmienić zawód albo umrzeć.

Zmieniona linia obrony polegała na tym, że wydawnictwo nagle przypomniało sobie, że przecież umowa uprawnia je do zamieszczenia podtytułu bez pytania autora o zgodę. W odpowiedzi na pozew taka teza nie padła nawet z tak zwanej ostrożności procesowej.

Ponieważ żaden punkt umowy nie uprawniał wydawnictwa expressis verbis do zmiany tytułu powieści, adwokat przyjął znaną skądinąd zasadę, że ilość przechodzi w jakość, i powołał się na szereg zapisów umowy, stosując taką mniej więcej interpretację, że jeśli mowa jest o dzwonach, to rzecz dotyczy kościoła. I tak do dopisania podtytułu miałoby uprawniać zezwolenie na:
1) „podejmowanie wszelkich czynności mających na celu przygotowanie utworu do wydania”;
2) na dokonanie „opracowania redakcyjnego polegającego m.in. na wprowadzeniu skrótów, śródtytułów, podtytułów (…)”;
3) „uzupełnienie utworu dla celów wydawniczych elementami, które są typowe dla utworów tego samego rodzaju i ułatwiają korzystanie z nich”;
4) „decydowanie o wszelkich sprawach wydawniczych związanych między innymi z szatą graficzną okładki oraz umieszczania na niej dowolnych napisów informacyjnych i reklamowych”.

Nie dość, że punkt pierwszy był całkowicie absurdalny, bo nadawanie książce tytułu nie jest czynnością mającą na celu przygotowanie utworu do wydania, tytuł jest integralną częścią utworu, który będzie wydawany, to jeszcze adwokat zdołał sam obalić swoje twierdzenie, argumentując, że upoważniłem wydawcę do „podjęcia wszystkich niezbędnych działań [wytłuszczenie moje] związanych z wydaniem pozycji książkowej”. Dopisanie podtytułu nie było „niezbędne”, by zakontraktowana książka mogła się ukazać.

Punkt drugi brzmiał groźnie ze względu na te podtytuły, mimo to z łatwością go obaliłem, wskazując, że zgodnie z ustawą o prawie autorskim wszelkie zmiany redakcyjne w utworze muszą zostać przedstawione autorowi do akceptacji (a ustawa stoi wyżej od umowy) i powołałem się na orzeczenie Sądu Najwyższego, wedle którego pominięcie korekty autorskiej samo w sobie jest naruszeniem osobistych praw autorskich twórcy. Tymczasem wydawnictwo dokonanej zmiany tytułu przez uzupełnienie go o podtytuł do akceptacji mi nie przedstawiło.

W punkcie trzecim adwokat przezornie nie przytoczył dalszej części zapisu, bo elementy, które wydawnictwo miało prawo dołożyć, zostały tam wymienione, podtytuł się wśród nich nie znalazł, a na ich tle widać było wyraźnie, że to zupełnie inna kategoria. Chodziło bowiem o wstęp, posłowie, indeks, przypisy, kalendarium i materiały ilustracyjne.

W dalszej części zapisu z punktu czwartego była mowa o tym, że owe informacje i reklamy nie mogą ingerować w treść utworu. Adwokat tym razem nie manipulował, wycinając fragment paragrafu, tylko postawił tezę, że inkryminowana fraza nie ingeruje, gdyż „została zaczerpnięta z noty napisanej przez powoda”.
Udowodniłem, że ingeruje, chociaż rzeczywiście została wzięta z noty, którą sam napisałem. Noty na okładce, nawet jeśli pisane przez autora, uchodzą za tekst redakcyjny, i tak wydawnictwo powinno je traktować: jako tekst, pod którym autor niekoniecznie chciałby się podpisać własnym nazwiskiem. Ale nawet jeśli nie, to stosując rozumowanie wydawnictwa, należałoby przyjąć, że ze wszystkiego, co autor o swojej książce powie lub napisze (np. w mailu), można wyjąć dowolne słowo albo frazę i tak mu wbrew jego woli zatytułować książkę. Miałem prawo wskazać w opisie na aspekt miłosny powieści, co nie oznaczało, że wyraziłem zgodę czy chciałem, by ten aspekt podkreślać w tytule. Przeciwnie, bardzo nie chciałem, bo to jest przede wszystkim powieść o samotności. Poza tym wydawca w sposób istotny zmienił treść cytatu. W nocie pisałem, że „Niepełni” to „poruszająca historia miłości, która rodzi się wbrew przeciwnościom i ma wiele przeszkód do pokonania”, mając na myśli przeciwności wynikające z traktowania niepełnosprawnych przez społeczeństwo i trudności, jakie niepełnosprawni napotykają przy szukaniu partnera. Prószyński zmienił to na „przeciwności losu”, sugerując, że bohaterowie książki musieli zmagać się z jakimiś nadzwyczajnymi wydarzeniami, tymczasem nic takiego nie ma miejsca, w okresie, kiedy ich miłość się rodzi, prowadzą oni ustabilizowane życie, niczym nieróżniące się od życia setek tysięcy niepełnosprawnych w Polsce. Ale nawet jeśli wydawca zacytowałby mnie bez przeróbek, to i tak nie miał do tego prawa, bo co z tego, że fraza jest identyczna, skoro przez wyrwanie jej z kontekstu i nadanie innej rangi niesie zupełnie inny komunikat i inną treść.

Ostatnim punktem umowy, z którego wydawnictwo wywodziło swoje uprawnienie do samodzielnego nadania powieści podtytułu, był zapis upoważniający je do wykonywania osobistych praw autorskich w moim imieniu. I tu naprawdę zrobiło się groźnie. Zdania autorytetów prawniczych były w tej kwestii podzielone: przekładając to już na tę konkretną sytuację, jedni twierdzili, że tak, wydawnictwo miało prawo dopisać mi podtytuł, inni, że absolutnie nie, bo to oznaczałoby faktyczne zrzeczenie się osobistych praw autorskich, co zgodnie z ustawą nie jest możliwe. Co ciekawe, adwokat wydawnictwa do tych pierwszych interpretacji nie dotarł. Na poparcie swojej tezy przedstawił za to wyrok sądu apelacyjnego, w którym za właściwe uznano… to drugie stanowisko. Otóż sąd nie zgodził się, by na podstawie zapisu o wykonywaniu osobistych praw autorskich przedsiębiorcy przysługiwały te wszystkie uprawnienia, które przysługują twórcy. Żeby było śmieszniej, w tamtej sprawie twórcą i przedsiębiorcą była jedna i ta sama osoba, tylko raz występująca jako piosenkarz, a raz jako osoba prowadząca działalność gospodarczą. I chociaż trudno zakładać, by przedsiębiorca Jan Kowalski chciał działać na szkodę czy niezgodnie z intencjami piosenkarza Jana Kowalskiego, to jednak sąd doszedł do konkluzji jak wyżej.

W tym miejscu powstaje pytanie, dlaczego się na taki niekorzystny czy wręcz niedopuszczalny zapis zgodziłem. Nie miałem wyboru. Próbowałem negocjować umowę, ale szybko przekonałem się, że Prószyński nie przysyła autorowi propozycji umowy, tylko gotowca. Mogłem podpisać albo spadać. A nie miałem już gdzie z tą książką pójść, powieści z niepełnosprawnymi bohaterami nikt nie chciał.

Podsumowując ten wątek, powołałem się na kodeks cywilny, który jasno mówi, że intencje stron są wiążące dla interpretacji umowy. Tymczasem wydawnictwo ani w trakcie przygotowywania książki do druku, ani w trakcie sporu, dopóki nie okazało się, że ów spór przegrywa, nic nie wiedziało o tym, by jakikolwiek punkt umowy dawał mu prawo do samodzielnego dopisania podtytułu. I tak, kiedy chciało tytuł zmienić, pytało mnie o zgodę. Kiedy dopisało podtytuł, wyjaśnienie brzmiało, że moją zgodę przyjęto przez domniemanie, a nie, że owa zgoda była niepotrzebna. Potem zadeklarowało, że dodruki będą realizowane bez podtytułu, a dlaczego dodruki nie miałyby mieć podtytułu, skoro nadano go zgodnie z umową? Również w korespondencji przed procesem Anna Derengowska nie twierdziła, że wydawnictwo miało prawo samodzielnie zmienić tytuł utworu przez opatrzenie go podtytułem. Ja ze swej strony nie pozostawiałem żadnych wątpliwości, że decyzje dotyczące tytułu uważam za leżące wyłącznie w mojej gestii. Czyli zamiar i intencje stron przy podpisywaniu umowy dało się jednoznacznie ustalić, wydawnictwo zaczęło twierdzić, że miało prawo dopisać podtytuł, dopiero wtedy, kiedy pierwsza linia obrony, że inkryminowana fraza jest wyłącznie hasłem reklamowym, legła w gruzach.

Oczywiście tej pierwszej linii obrony, zawalonej przez poprzedniczkę, adwokat nie mógł tak po prostu porzucić, musiał udawać, że ją podtrzymuje. Nie bardzo też mógł nadal ignorować dowód w postaci wyciągu z katalogu Biblioteki Narodowej, bo nie tylko wskazałem, że został on przez stronę przeciwną pominięty milczeniem, lecz dołączyłem także wyciągi z katalogów pozostałych bibliotek uniwersyteckich. Wszystkie bez wyjątku identyfikowały rzeczoną frazę jako podtytuł. Adwokat orzekł jednak, że jest to „subiektywne stanowisko” bibliotek, a „sposób klasyfikacji książki nie przesądza (…) o jej rzeczywistym tytule”. Subiektywne stanowiska mają to do siebie, że są rozbieżne, a nie jednolite, ale adwokat nie widział potrzeby, by tę sprzeczność rozwikłać, i nie pokusił się o wyjaśnienie, jakim to cudem specjaliści od bibliografii tak jednogłośnie się pomylili czy ulegli zbiorowej halucynacji, że hasło reklamowe przeczytali jako podtytuł. Nie zadał sobie również trudu, by wytłumaczyć sądowi, co przesądza o rzeczywistym tytule książki. Zdawał sobie chyba jednak sprawę, że nie przytacza dowodów, tylko gołosłowne stwierdzenia, bo postanowił bibliografów zdyskredytować w inny sposób. Posiłkując się wyciągiem z Biblioteki Jagiellońskiej, gdzie zapis wyglądał następująco: „Tytuł: Niepełni: o miłości wbrew przeciwnościom losu / Paweł Pollak”, wskazał, że nie można na jego podstawie wysnuć wniosku, że inkryminowana fraza jest częścią tytułu, bo wtedy należałoby przyjąć, że biblioteka również imię i nazwisko autora uznaje za część tytułu. Innymi słowy stwierdził, że w bibliotekach uniwersyteckich z Jagiellońską na czele pracują półanalfabeci, którzy nie są w stanie zinterpretować informacji podanej przez wydawcę na książce i w związku z tym dla pewności do pola „Tytuł” przepisują wszystkie informacje z okładki, w tym nazwisko autora, bo nie są pewni, czy to autor, czy może jednak bohater książki. W celu przeprowadzenia tego „dowodu” „nie zauważył” kreski oddzielającej tytuł od nazwiska autora i pominął katalogi, gdzie w polu „Tytuł” był sam tytuł z inkryminowanym podtytułem.

Z argumentem, że recenzenci i księgarze zgodnie odczytują rzeczoną frazę jako podtytuł, adwokat poradził sobie bardzo prosto, wyjaśniając, że jest to niemiarodajne, gdyż chodzi o osoby „nie posiadające specjalistycznej wiedzy”. Ten brak specjalistycznej wiedzy jego poprzedniczce nie przeszkadzał, kiedy udowadniała, że te osoby odczytują ową frazę jako hasło reklamowe, ich odbiór został uznany za niemiarodajny dopiero, kiedy jednoznacznie wykazałem, że odczytują ją jako podtytuł. „Specjalista – utrzymywał adwokat w swoim piśmie – rzeczoną frazę zakwalifikowałby w sposób prawidłowy, jako lead reklamowy”. Domniemanie, że specjalista dokonałby oceny zgodnie z twierdzeniami wydawnictwa, w sytuacji, gdy wydawnictwo żadnej takiej specjalistycznej opinii nie potrafiło zacytować, to niewątpliwie oryginalny sposób dowodzenia swoich racji. Oczywistym jest również, że ta hipotetyczna ocena hipotetycznego specjalisty byłaby obiektywną ekspertyzą w przeciwieństwie do subiektywnej opinii amatorów z bibliotek uniwersyteckich.

Ten kamuflaż, że wydawnictwo pozostaje przy pierwszej linii obrony, a nowe argumenty przytacza jedynie na wszelki wypadek, adwokat podsumował następująco: „Strona pozwana podtrzymuje swoje stanowisko, iż fraza ‘O miłości wbrew przeciwnościom losu’ nie jest podtytułem, lecz hasłem reklamowym. Powyższe potwierdza sposób zakwalifikowania publikacji przez samego wydawcę (…), który na swej stronie internetowej w sposób jednoznaczny oznacza pozycję autorstwa powoda, jako książkę pod tytułem ‘Niepełni’”. Przekładając to na polski: na swojej stronie internetowej wydawca podaje jedynie tytuł „Niepełni”, czyli żaden podtytuł nie istnieje. Innymi słowy: wydawca mówi, że książka nie ma podtytułu, więc nie ma. Ujmując to prawniczym językiem: dowodem na twierdzenie pozwanej jest twierdzenie pozwanej.

Sprzeczny z tym twierdzeniem e-mail kierownika redakcji literatury polskiej adwokat zbył milczeniem, nie zechciał również wyjaśnić, dlaczego w innych książkach Prószyńskiego podtytuł na stronie przedtytułowej nie musiał być podawany, a w mojej tak. W kolejnym piśmie do argumentów, że ze wskazanych zapisów umowy nie da się wyinterpretować uprawnień do nadania przez wydawnictwo podtytułu, ani że przy zawieraniu umowy wydawnictwo wcale takich uprawnień nie chciało dostać, a ja nie chciałem mu ich dać, w ogóle się nie odniósł. Nie przedstawił również żadnej polemiki z tezą, że zdanie wyrwane z kontekstu i przerobione nie jest już tym samym zdaniem.

Znają państwo wszystkie rzeczowe argumenty stron, proszę zgadnąć, jaki zapadł wyrok, i z jakim uzasadnieniem. Odpowiedź tutaj.

9 komentarzy:

  1. Polska codzienność, do której ja nie potrafię się przyzwyczaić. Traktowanie drugiej osoby (autora w tym wypadku) jak ćwierćmózga, a może nie zauważy, a może przemilczy, a może odpuści (zakładając, że zauważy, a później ciiisza. Dużo osób wychodzi z założenia, że jak się o czymś nie mówi/pisze, to tego nie ma, nie ma problemu.
    Powodzenia:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ponieważ z wyrokami sądowymi mam do czynienia na co dzień (chociaż w sprawach z innego zakresu) pierwsza część Pańskiej zagadki nie sprawia mi problemu. Przegrał Pan. W kwestii uzasadnienia, odpowiedź jest trudniejsza, ponieważ mogła znaleźć się w nim absolutnie każda bzdura. Szanowny Panie, proszę się nie poddawać i walczyć dalej. Sądy drugiej instancji prezentują odrobinę wyższy poziom, a przy tym jest szansa, że wydawnictwo da się "zmęczyć" i jednak jakąś formę ugody zaproponuje. Pozdrawiam i życzę powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Też myślę, że Pan przegrał - skoro stawia Pan takie pytanie. :-) Choć nie rozumiem, dlaczego. No, ale ja nie mam do czynienia z wyrokami sądów na co dzień.

    OdpowiedzUsuń
  4. Na pewno Pan przegrał i z drugiej strony lista wydawców która kiedykolwiek będzie chętna na współpracę z Panem ewidentnie się kurczy i nie wiem, czy jeszcze jest na niej jakaś nazwa.Żaden wydawca nie jest zainteresowany myślącym autorem, on w końcu ma pisać im książki i siedzieć cicho, ciesząc się, że oni mu to wydadzą a i być może kiedyś jeszcze zapłacą...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez przesady - autor tego bloga już od dawna znany jest ze swojej bezkompromisowej postawy wobec wydawnictw, a mimo to nadal wydaje swoje książki.

      Usuń
    2. Moja postawa jest bardzo kompromisowa. Do czasu, kiedy wydawnictwo ze mną rozmawia.

      Usuń
    3. Źle się wyraziłem. Chodziło mi o to, że zna Pan swoje prawa jako autor i tłumacz i upomina się Pan o ich przestrzeganie.

      Przy okazji gratuluję świetnej pozycji "Jak wydać książkę", która otworzyła mi oczy i uzmysłowiła mi, że żadne z wydawnictw, z którymi dotąd współpracowałem, nie zachowało się wobec mnie zgodnie z prawem.

      Ale teraz nie daję się już robić w bambuko - właśnie czeka mnie proces z wydawnictwem, które umówiło się ze mną na procent od sprzedaży, a teraz ignoruje moje żądania udzielania informacji o liczbie sprzedanych egzemplarzy i cenie zbytu (art. 47 ustawy o prawie autorskim).

      Usuń
    4. Dziękuję, choć w świetle moich najnowszych doświadczeń po procesie może Pan być bardzo niezadowolony, że poznał swoje prawa.

      Usuń
    5. No, cóż - zdaje sobie sprawę, że wyroki sądów bywają nieprzewidywalne, a sędziowie niezawiśli od wszelkich aktów prawnych - jest to niestety pewne ryzyko, kiedy wszczyna się proces. Jednak - tak jak napisał Pan w swojej książce - sądy są dla ludzi i nie należy się tego bać. Tym bardziej, że moja sprawa jest akurat dużo prostsza niż u Pana.

      Tak czy owak, z niecierpliwością czekam na wpis dotyczący wyniku Pana zmagań z Prószyńskim.

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.