Opisałem swego czasu, jak „Gdzie mól i rdza” nie przyjęto do wydania ze względu na tytuł. Ale powodów odrzucania mojej powieści było więcej i uznałem, że o jeszcze jednym warto opowiedzieć. Niech ci straceńcy, którym marzy się pisarska kariera, wiedzą, z jakimi dziwadłami zetkną się w polskich wydawnictwach.
Odpowiedź, która przyszła z oficyny… nazwijmy ją Stara Kraina, była początkowo pozytywna. Inne odpowiedzi rzadko zresztą przychodzą, dewizą polskich wydawnictw jest „lejemy na autorów z góry na dół, dopóki nie chcemy ich wydać”. Tak więc Stara Kraina, a konkretnie redaktor… nazwijmy go Gnietło, pisał, że kryminał jest bardzo dobry i będzie go rekomendował szefostwu do wydania. Jest wszak jeden tyci problem. Chodzi o prolog, który napisałem w pierwszej osobie, a który nie może być w pierwszej osobie, bo opowiadający jest ofiarą morderstwa. A jak wiadomo, trupy, ryby i dzieci głosu nie mają. Muszę przerobić na trzecią osobę.
Przeczytałem prolog (a państwo mogą go przeczytać tutaj), bo chociaż byłem przekonany, że pierwszoosobowej narracji w „Molu” nie stosowałem, to po paru miesiącach od skończenia powieści taki szczegół, że prolog różni się od reszty książki, mógł mi wylecieć z głowy. Przeczytałem i zdurniałem. Zdurnienie to jest zresztą stan, którego często doznaję w kontaktach z polskim wydawnictwami (ze szwedzkimi nie, jakby ktoś się dziwił, dlaczego ciągle zaznaczam, że polskie). Bo prolog był napisany w trzeciej osobie. Z zastosowaniem techniki mowy pozornie zależnej. Dotąd wydawało mi się, że redaktor to jest osoba, która z definicji potrafi odróżniać mowę pozornie zależną od narracji pierwszoosobowej. Pan Gnietło wyprowadził mnie z błędu.
Udzieliłem więc redaktorowi Gnietle krótkich korepetycji z teorii literatury, na co otrzymałem dramatyczną w tonie odpowiedź „Czy pan naprawdę nie widzi, że to jest w pierwszej osobie?!”.
Na takie dictum mocno się zaniepokoiłem, bo należę do tych ludzi, którzy, kiedy ktoś twardo się upiera, że czarne jest białe, zaczynają się zastanawiać, czy jednak nie mają coś z oczami. Może faktycznie nie wiem, co piszę? Ostatecznie autor to nie redaktor, wiele środków stylistycznych wykorzystuje intuicyjnie, nie mając o nich żadnej teoretycznej wiedzy. Podesłałem tekst znajomym polonistom. Odpowiedź: mowa pozornie zależna, której cechą charakterystyczną jest to, że przytoczenie również utrzymane jest w trzeciej osobie.
Napisałem więc do redaktora Gnietły jeszcze raz, wskazując na tę ekspertyzę i na fakt, że toczony przez nas spór jest w ogóle bezprzedmiotowy, bo nawet gdyby była to narracja pierwszoosobowa, to nie ma takiego wymogu, że narrator musi przeżyć, by opowiadać. Innymi słowy, jeśli pisarz uśmierca bohatera, który jednocześnie jest narratorem, wcale nie musi dokładać sytuacji wyjaśniającej, jak słowa bohatera mimo jego śmierci zdołały dotrzeć do świata. Żeby podeprzeć swoją argumentację dowodem, wskazałem na znakomitą powieść Janusza Andermana pt. „To wszystko”. Czekając na odpowiedź pana Gnietły, pogooglałem, kto zacz. Okazało się, że to poeta, a z wykształcenia… architekt. Ignorancja była usprawiedliwiona, pan Gnietło wcale nie przespał wykładów z teorii literatury, po prostu ich nie miał.
Ale przyjął do wiadomości, że ma do czynienia z mową pozornie zależną, co jednak nie skłoniło go do wycofania żądań, bym zmienił prolog, bo owa mowa „jest tak głęboka, że robi wrażenie pierwszej osoby”. Cytat może być niedokładny, bo idei kryjącej się za tym stwierdzeniem nie pojąłem. O głębokości mowy zależnej nie miałem jednak zamiaru z redaktorem Gnietłą dyskutować, bo najwyraźniej jedyne głębokości, na jakich się znał, to dołów pod fundamenty. Na dodatek argument poparty powieścią Andermana zbył milczeniem. I wreszcie cała dyskusja odbywała się w niewłaściwym momencie, czas na nią byłby w trakcie redagowania książki szykowanej już do publikacji, na tym etapie powinniśmy rozmawiać o warunkach zawarcia umowy, na ile lat, jaka zaliczka, jaki nakład. Odpisałem więc, że nie widzę potrzeby wprowadzania zmian w prologu.
Odpowiedź pocztą zwrotną brzmiała, że w takim razie mam sobie szukać innego wydawnictwa. Tego, że redaktor Gnietło zechce mi pokazać, że ma władzę i z powodu dupereli (rozmawiamy o nic niewnoszącej do fabuły zmianie stylistycznej na dwóch stronach powieści z czterystu) wycofa swoją rekomendację dla książki, nawet się spodziewałem. Nie spodziewałem się, że ma taką władzę, że ten brak rekomendacji będzie oznaczał ostateczne odrzucenie (ale nie plułem sobie w brodę, bo nawet gdybym się spodziewał, zachowałbym się dokładnie tak samo). Decyzja o wydaniu bądź niewydaniu powieści po przeczytaniu jej przez tylko jedną osobę zapada wyłącznie w wydawnictwach jednoosobowych. W pozostałych maszynopis, który nie został wstępnie odrzucony jako grafomański, czytają różni redaktorzy, recenzenci wewnętrzni, ewentualnie osoby mające głos rozstrzygający. Okazało się, że w Starej Krainie siedzi na wejściu niedouczony redaktor Gnietło i samodzielnie decyduje o odrzuceniu bardzo dobrej książki – wedle własnej oceny – bo pisarz nie chciał tak zatańczyć, jak mu pan Gnietło – fałszując – zagrał.
Z kwalifikowaniem w ten sposób książek do druku zetknąłem się po raz pierwszy. Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że w zasadzie trudno mieć o cokolwiek pretensje. Stara Kraina jest prywatną firmą i może sobie wybierać książki do wydania, jak chce. Gdyby nawet posadziła szympansa, który wrzucałby maszynopisy do pojemników z napisami „wydajemy” i „nie wydajemy”, mnie nic do tego. A redaktor Gnietło w stosunku do szympansa to niewątpliwie postęp ewolucyjny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.