Posłowie Platformy złośliwie komentowali, że Jarosław Kaczyński puścił przemówienie prof. Glińskiego z tabletu, ale te komentarze wyglądały raczej na dość rozpaczliwą próbę zatuszowania, że Kaczyński (czy raczej jakiś jego doradca, wątpliwe, by sam to wymyślił) ośmieszył w ten sposób Ewę Kopacz i jej antydemokratyczne decyzje. Kopacz zasłoniła się regulaminem Sejmu, choć konstytucjonaliści orzekli, że możliwość dopuszczenia prof. Glińskiego do głosu istniała. A skoro tak, to powinien był w Sejmie wystąpić, żeby jako oficjalny kandydat na premiera zaprezentować swój program posłom, którzy będą głosowali nad jego kandydaturą. I nie ma znaczenia, że Gliński był bez szans, większość projektów opozycji nie ma szans, ale jej dobrym prawem jest ich zgłaszanie.
Oczywiście PiS-u nie ma co żałować, samo łamało demokratyczne standardy, kiedy było u władzy, problemem jest, że generalnie nasi politycy do demokracji jeszcze nie dorośli, co pokazało choćby głosowanie nad odwołaniem marszałek Nowickiej. Jedno ugrupowanie zachowało się przyzwoicie i postanowiło nie tolerować pazerności, ale skoro zgłosiło niewygodną kandydatkę (bo wcześniej byłaby kandydatem), to inne bez żalu porzuciły zasadę, że każdy klub sam wybiera sobie marszałka. A Nowicka powinna stracić stanowisko jeśli już nie za wzięcie premii, to za sposób, w jaki się z tego tłumaczyła. Pani Wanda Nowicka ma wyborców za durniów, którzy uwierzą, że jest ona całkowicie oderwana od rzeczywistości i potrafi nie zorientować się, że zarobiła ekstra czterdzieści tysięcy. I nie wiadomo dlaczego uznaje, że taki brak kontroli nad własnymi finansami, przemawiający raczej za ubezwłasnowolnieniem, ma świadczyć o jej kwalifikacjach do dalszego pełnienia funkcji wicemarszałka. Przy okazji sprawy Nowickiej wyszła też po raz kolejny hipokryzja tak zwanych feministek. Palikot chciał zastąpić jedną kobietę inną kobietą, czyli z punktu widzenia płci i parytetów zmiana byłaby całkowicie neutralna, ale prof. Środa i jej towarzyszki dostały wścieklicy, nie po raz pierwszy ujawniając, że nie walczą wcale o równouprawnienie dla kobiet, tylko o stołki dla kobiet ze swojego środowiska politycznego.
Marszałek Kopacz nie dopuściła do głosu prof. Glińskiego, bo obawiała, się że będzie on punktował Platformę, a jego zarzuty zabrzmiałyby dobitniej, niż gdyby wygłosił je Kaczyński. Kaczyński mówiłby o eksterminacji narodu polskiego przez Platformę, co jest brednią, prof. Gliński o tym, że w Polsce rządzonej przez Donalda Tuska umierają ludzie, którzy umrzeć nie musieli, co brednią niestety nie jest. I nie mówimy tu o bezdomnych odmawiających pójścia do schroniska, nie mówimy o himalaistach, którzy wiedzą, na jakie niebezpieczeństwo się narażają, i świadomie to ryzyko podejmują, mówimy o dwuipółletnim dziecku, którego rodzice nie doprosili się pomocy. Zaradni rodzice, dbający o dziecko, stracili córeczkę, bo duży europejski kraj w drugiej dekadzie XXI wieku nie potrafi zorganizować leczenia tak, by ludzie, których bez problemu można uratować, nie umierali.
W polskiej polityce demokracji jest mało, honoru nie ma w ogóle. Pół godziny po ukazaniu się gazet z artykułem opisującym śmierć dziecka na biurku ministra zdrowia powinna leżeć dymisja prezesa NFZ-u, na biurku premiera dymisja ministra zdrowia, a na biurku prezydenta dymisja premiera. Tymczasem wszyscy ci panowie cieszą się doskonałym samopoczuciem, a dwaj pierwsi ruszyli do chocholego tańca. Prezes NFZ-u posłał kontrolę do ambulatorium, by ustalić, dlaczego lekarz nie pojechał do mającego dobrze ponad 40 stopni gorączki małego pacjenta. Okazało się, w ambulatorium powinno dyżurować trzech lekarzy, a był jeden. Skandaliczne złamanie warunków kontraktu z NFZ-em, jest winny, umowa została wypowiedziana. Prezes NFZ-u nie zechciał jednak wyjaśnić, dlaczego kontraktując trzech lekarzy, płaci tyle, że ambulatorium stać na zatrudnienie tylko jednego. Nie wyjaśnił również, dlaczego mimo sygnałów o nieprawidłowościach nie sprawdzał wcześniej, czy ambulatorium należycie wykonuje kontrakt. Nie wyjaśnił, bo musiałby przyznać, że NFZ tworzy i toleruje fikcję. Za pieniądze, jakie daje, nie da się spełnić stawianych przez Fundusz wymagań. Dba się więc tylko o to, by w papierach wszystko dobrze wyglądało, a jak zdarzy się tragedia, wtedy szuka się kozła ofiarnego. Kiedy sprawa przycichnie, wszystko zostanie po staremu, w ambulatorium, które dostanie kontrakt (niewykluczone, że to samo), znowu będzie dyżurował jeden lekarz, w umowie zapisze się, że ma być trzech, i nikogo nie będzie obchodziło, że umowa nie jest przestrzegana, bo wszyscy mają świadomość, że nie da się jej przestrzegać. Do następnej śmierci.
Można powiedzieć, że NFZ nie ma nieograniczonego budżetu, że ochrona zdrowia nie jest wyłączona spod ekonomicznych uwarunkowań. Prawda. Tylko że Polska należy już do całkiem zamożnych krajów i jeśli braknie pieniędzy na zorganizowanie tak podstawowej rzeczy, jak opieka lekarska w nocy i dni świąteczne, oznacza to, że pieniądze są źle wydawane. NFZ np. poświęca masę czasu i środków na sprawdzanie, czy przypadkiem nieubezpieczeni nie korzystają z pomocy medycznej. W Polsce ubezpieczenie zdrowotne mają w praktyce wszyscy, więc taka kontrola nie ma najmniejszego sensu, ale NFZ, żeby być pewnym, że nie doszło do wyłudzenia świadczeń, każe sprawdzać, czy pacjent, którego położono do szpitala w poniedziałek, we wtorek nadal jest ubezpieczony, choć z definicji tego ubezpieczenia stracić nie można, bo obowiązuje ono jeszcze przez 30 dni po wygaśnięciu. Skoro są pieniądze na etaty dla urzędników, żeby przeprowadzali kontrolę przypominającą sprawdzanie, czy każdy samochód przemieszczający się po drogach ma przynajmniej cztery koła, to znaczy, że środków nie brakuje, tylko są marnowane. Wywalić dwóch urzędników i za te pieniądze zatrudnić dwóch lekarzy w ambulatorium.
Minister zdrowia wystąpił na konferencji prasowej i zapowiedział, że będzie naprawiał system nocnej opieki zdrowotnej. Ponieważ Bartosz Arłukowicz jest ministrem od blisko półtora roku, pojawiają się w związku z tą deklaracją dwa pytania. Pierwsze brzmi, czy minister nie wiedział, że system nie działa, i jak to się stało, że przez półtora roku się nie zorientował. Nie wiem jak państwo, ale ja uważam, że śmierć dziecka to trochę za wysoki koszt zdobywania wiedzy przez ministra Arłukowicza o tym, jak wygląda rzeczywistość w podległej mu dziedzinie. Drugie pytanie brzmi: jeśli minister Arłukowicz wiedział, że system nie działa, dlaczego przez półtora roku nic z tym nie zrobił? Bez względu na to, które pytanie jest tym właściwym, Arłukowicz powinien podać się dymisji. Albo mam lepszy pomysł. Skoro prezes NFZ-u i minister zdrowia grają z obywatelami w rosyjską ruletkę i umierający człowiek musi liczyć na szczęście, że doczeka opieki lekarskiej, proponuję, by ponosili odpowiedzialność na tej samej zasadzie. Przy każdym zgonie pacjenta wskutek wadliwego systemu (a następne są tylko kwestią czasu) jedna kula do magazynka, rewolwer do głowy i prezes z ministrem ciągną za spust. Mogą to robić na konferencjach prasowych, przynajmniej będą nieprzewidywalne, bo teraz wiadomo, jakie deklaracje padną i że bez względu na deklaracje i tak wszystko zostanie po staremu. A precedens ze strzelaniem na konferencji prasowej już mieliśmy, więc przeskok mentalny nie będzie zbyt duży. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że metoda może uchodzić za kontrowersyjną, duża rotacja na wysokich stanowiskach nie jest wskazana, ale myślę, że w tej sytuacji silna motywacja, z jaką następcy będą przystępować do pracy, zniweluje ten negatywny aspekt.
PS. Nawet nie zdążyłem napisać powyższego tekstu, kiedy kolejny śmiertelny wypadek się zdarzył. Zmarła starsza pacjentka, która w trakcie operacji ortopedycznej dostała zawału, bo czekała półtorej godziny na karetkę, mającą przewieźć ją na mieszczący się w innym budynku, ale odległy o zaledwie 150 metrów OIOM. Kobiety nie przeniesiono na noszach, bo przepisy nakazują, by transport pacjentów odbywał się karetkami.
To wydarzenie w zasadzie obala całą moją krytykę rządzących. Durny naród ma durne władze, bo jak spośród durniów wybrać mądrych? Lekarzom, dyspozytorom pogotowia i komu tam jeszcze nie przyjdzie do głowy, że dla ratowania człowiekowi życia zawsze można naruszyć przepisy, nigdy odwrotnie. Bardzo jestem ciekaw, czy taki lekarz albo dyspozytor, jadąc swoim samochodem i widząc, że z naprzeciwka pędzi na niego pijany kierowca na czołowe zderzenie, ucieknie na lewy pas czy jednak da się zabić, bo kodeks drogowy zabrania jazdy lewym pasem. To po pierwsze. Po drugie, poza literą prawa jest jeszcze jego duch. Przepisy słusznie nakazują wozić pacjentów w ambulansach, chodzi o to, by jakiś szpital w ramach oszczędności nie zorganizował sobie dowozu furmankami. Ale ideą tych przepisów jest zapewnienie pacjentom bezpieczeństwa. Czy pacjentka zostałaby narażona na jakieś niebezpieczeństwo, gdyby przeniesiono ją na noszach? I tak na te nosze trzeba ją przełożyć i zanieść do karetki, ta przecież pod jej szpitalne łóżko nie podjedzie. A nawet jeśli rzeczywiście wiązało się to z jakimś ryzykiem, to mniejszym niż bezczynne czekanie na ambulans.
W przepisach nie da się przewidzieć wszystkich życiowych sytuacji, zawrzeć wszystkich wyjątków, byłoby to zresztą niecelowe. A najlepsze prawo na nic się nie zda, jeśli będzie stosowane w sposób absurdalny, przy wyłączeniu zdrowego rozsądku. Tyle że ten zdrowy rozsądek muszą również wykazywać organa powołane do jego egzekucji. Bo domyślam się, że zachowanie lekarzy było w jakiejś części podyktowane uzasadnioną obawą, że jeśli jednak kobiecie coś się stanie podczas przenoszenia na OIOM, tępy prokurator, ignorujący ducha przepisów, postawi im zarzuty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.