W kwietniowym numerze „Bluszczu” ukazał się artykuł poświęcony przekładom literackim pt. „Tłumaczenie tłumaczy” autorstwa Marceliny Szumer i Pawła Wieczorka. Lead („zmieniają wodę w błoto, perfumy w cukierki, a sprośności w fi fi”) zapowiada, że będzie tradycyjnie: bierzemy garść przykładów i jojczymy, jacy to ci tłumacze nieudolni. I jest tradycyjnie: z góry założona teza, że tłumacze to banda fuszerów, i mający tego dowodzić miszmasz przykładów, bez umieszczenia ich choćby w historycznym kontekście, jakby zasady translatoryki dzisiaj i kilkadziesiąt czy kilkaset lat temu były takie same.
Dobór przykładów też jest tradycyjny, bo choć zaczyna się nawet ciekawie od analizy tłumaczenia wierszy niemieckiego poety Michaela Zellera, to na tym – nomen omen – oryginalne pomysły dwójce autorów się kończą i mamy standardowy zestaw: Biblia, Szekspir i Barańczak, Kubuś Puchatek i Fredzia Phi Phi. Artykuł o tłumaczeniach literackich bez przytoczenia casusu Kubusia i Fredzi wydaje się wszystkim autorom tak niekompletny jak Watykan bez Jana Pawła II.
Już przy analizie spolszczonych wierszy Zellera wychodzi na jaw, że krytycy o sztuce przekładu mają średnie pojęcie. I tak ich zdaniem dwaj tłumacze przełożyli błędnie wyrażenie „aufgeklärtem blick” jako „jasne spojrzenie” i „rozjaśnione spojrzenie”, gdy tymczasem poeta miał na myśli „rozumienie świata”. Poeta mógł mieć na myśli nawet kupę dinozaura, ale napisał „Blick”, a nie „Welt”, więc w tłumaczeniu musi być „spojrzenie”. To spojrzenie jest chyba „rozumne, rozumiejące”, a nie „jasne”, ale trudno wyrokować, nie znając kontekstu, bo „jasne” w znaczeniu „zrozumiałe” też się stosuje.
Niezwykle interesująca jest część poświęcona Biblii, „najstarszej powieści przygodowej świata”, w której Bóg to „główny bohater”. Nie bardzo wiadomo, co autorzy chcieli osiągnąć, deprecjonując w ten prymitywny sposób świętą księgę dwóch religii, skoro tematem jest nie jej treść, tylko rozbieżność pomiędzy poszczególnymi wersjami językowymi. Ale dalej robi się jeszcze ciekawiej. Otóż dowiadujemy się, że „pierwsze zdanie Biblii (…) po łacinie brzmi fiat lux, et facta est lux”. Szumer i Wieczorek musieli być napruci winem albo po ziołach, kiedy to pisali, bo pierwsze zdanie Biblii brzmi In principio creavit Deus caelum et terram, a nie trzeba znać łaciny, żeby rozpoznać, że to zacytowane przez nich nie odpowiada frazie „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”.
Wróćmy jednak do przekładów i dowiedzmy się, co z tym „pierwszym” zdaniem. Otóż „przetłumaczone na język angielski, jest prawie dwa razy dłuższe”. Czyli tłumacz popełnił faux-pas, bo nie użył linijki. Owo „prawie dwa razy dłuższe” zdanie brzmi Let there be light: and there was light. Czyli osiem słów przy sześciu łacińskich, literek też jest raptem półtora raza więcej, no ale autorzy artykułu piszą o przekładach, a nie o arytmetyce, więc na arytmetyce znać się nie muszą. A dlaczego, jak jest dwa razy więcej literek, to niedobrze? Bo daje to „dwa razy więcej okazji do przekłamań, nadużyć i nadinterpretacji”. I nie da się ukryć, że to – nomen omen – święta prawda. W wersji łacińskiej można się tylko zastanawiać, czy Bóg zapalił pochodnię, czy lampę naftową, a wersji angielskiej mamy do wyboru jeszcze żarówkę i reflektor.
Czym dla kozy pochyłe drzewo, tym dla domorosłych znawców translatoryki kilka różnych przekładów tego samego utworu. Wielu tłumaczy brało się za „Hamleta”, Szumer i Wieczorek wszystkie polskie przekłady przeczytali i błyskotliwie zauważyli, że „bodaj jedynym, co je łączy, jest imię głównego bohatera”. Dowód? Inne brzmienie tej samej frazy: „w sercu noszą strapienie”, „w sercu noszą żal”, „w sercu ich żałość winna mieszkać”, „ich sercu przystoi żałoba”. Żaden z tłumaczy nie zastąpił serca wątrobą ani żałoby radością, a mimo to zostali skrytykowani, więc nasuwa się wniosek, że krytycy spodziewali się czterech identycznych tekstów. Wydaje im się pewnie, że Bóg oprócz światłości (w pierwszym zdaniu Biblii) stworzył również idealne wersje przekładów, a tłumacz ma do nich dążyć i jego przekład będzie tym lepszy, im bardziej zgodny z tą boską wersją (która ma oczywiście tyle samo literek co oryginał). Tymczasem tłumacze mają prawo sięgać po synonimy (żal, żałość, żałoba, strapienie), więc nigdy nie powstaną dwa identyczne przekłady. Każdy tłumacz odciska na przekładzie swoje indywidualne piętno (dlatego wskazane jest, by danego pisarza przekładała jedna osoba), co wcale nie znaczy, że czytelnik otrzymuje wersje, w których zgadza się tylko imię bohatera. Inkryminowana fraza – choć za każdym razem nieco inaczej sformułowana – niesie przecież tę samą informację i daje ten sam obraz. I wszystkie cztery przekłady „Hamleta” (Witolda Chwalewika – nazywanego w artykule „Chwalewnikiem”, przecież Sumer i Wiczorek nie będą ustalać, jak naprawdę nazywa się taka trzeciorzędna persona jak tłumacz – Jarosława Iwaszkiewicza, Macieja Słomczyńskiego i Jerzego S. Sito), z których pochodzą cytaty, mogą być dobre, bo to, że się między sobą różnią, niczego przeciwnego nie dowodzi.
No i nieśmiertelna Fredzia. „Kubusia Puchatka, Krzysia, Prosiaczka (…) powołał do życia (nie, nie Walt Disney!) Alan Alexander Milne”. Wykluczenie autorstwa Disneya albo ma być żartem i jest to wtedy humor tak zwanej wysokiej próby (ha! ha!), albo Szumer i Wieczorek zakładają, że czytelnicy „Bluszczu” to ćwierćinteligenci wyrośli na kulturze obrazkowej, którzy nie wiedzą, jak brzmi pierwsze zdanie Biblii, bo zapoznawali się z nią w formie komiksu. Po tym wprowadzeniu mamy informację, że przekład Ireny Tuwim jest nader swobodny: „Hefalumpy (…) jedynie podobne do słoni, u Tuwima stały się słoniami z krwi i kości”. Jak widać, u Szumera i Wieczorek Irena Tuwim stała się Julianem Tuwimem albo ktoś nie zna zasad odmiany żeńskich nazwisk. „Fredzia Phi Phi” Moniki Adamczyk zostaje oceniona jako „wierniejsza oryginałowi, ale też kompletnie pozbawiona uroku, którego nie można odmówić pierwszemu tłumaczeniu”. Myśl, że może uroku pozbawiony jest oryginał, jakoś w głowach autorów artykułu nie postała. Nie podoba im się, że Kłapouchy to nie osiołek, tylko bury osioł Iija, i że jego prezentem urodzinowym nie jest praktyczna baryłeczka, tylko użyteczny garnek. Jeśli w oryginale osiołek Kłapouchy jest osłem Iiją i dostał garnek, to pretensje, że nie ma to uroku, proszę zgłaszać do Milne’a, a nie do Adamczyk. Wisienką na torcie są korepetycje z geografii, jakich Szumer i Wieczorek udzielają tłumaczkom utworu: „Obie jednak pomyliły się, pisząc o łożyskach rzek, bo kto uczył się geografii, wie, że lepsze byłoby określenie ‘koryto’”. Kto uczył się polskiego, wie, że łożysko to „zagłębienie wyżłobione przez płynącą wodę; koryto” ("Słownik języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka).
Z równie fachową krytyką spotkał się Andrzej Drawicz za zmianę w stosunku do pierwszego tłumaczenia imienia jednej z bohaterek „Mistrza i Małgorzaty” z „Annuszki” na „Anielcię”. Dlaczego zmiana jest zła? Wyjaśnia nam to tylko połowa duetu autorskiego (nie dowiadujemy się która): „drugiej po prostu nie lubię”. Czyli tłumacz powinien był kierować się nie tylko wymogami warsztatowymi, lecz także gustem pani Szumer lub pana Wieczorka. Drawicz naraził się też tym, że głowę Berlioza potoczył „po bruku”, a nie, jak w pierwszym tłumaczeniu, „znacznie bardziej przewrotnie i adekwatnie” „po kocich łbach”. Adekwatnie to by było, gdyby w języku rosyjskim nazwa bruku z kamienia polnego również nawiązywała do kociej łepetyny, ale nie nawiązuje, więc owa przewrotność występuje tylko w przekładzie Lewandowskiej i Dąbrowskiego. I to ich przekład jest zły, bo tłumacz nie może dodawać smaczków, których nie ma w oryginale.
Żeby to wyliczanie błędów, które błędami nie są, albo chwalenie rozwiązań, które na pochwałę nie zasługują, nie wyglądało tylko na nabijanie wierszówki, Szumer i Wieczorek jako ogólniejszą refleksję o tłumaczeniach przytaczają poglądy George’a Steinera, autora książki „Po wieży Babel”. Tytuł zapisują z bykiem ortograficznym „Po Wieży Babel”, no ale już ustaliliśmy, że Biblię znają głównie ze słyszenia i nie utrwaliło się im, że słowo „wieża” nie jest częścią nazwy. Steiner zostaje przywołany ni w pięć, ni w dziewięć, bo skoro twierdzi, że społeczeństwa żyją nie w jednej różnie nazywanej rzeczywistości, lecz w zupełnie innych światach i właśnie ta okoliczność stanowi dla tłumaczy niepokonywalną barierę, to przykłady błędnych tłumaczeń, wynikających z niewiedzy czy nieudolności tłumacza, nijak tej tezy nie ilustrują. Refleksja pojawia się w środku tekstu, autorzy najwyraźniej uznają jednak, że ciekawsze od pogłębionej analizy jest kopanie bliźnich po kostkach, wracają więc do pastwienia się nad przykładami.
Kim są Marcelina Szumer i Paweł Wieczorek? Pod tekstem żadnej informacji nie ma, z tekstu wynika jedynie tyle, że na pewno nie są tłumaczami literatury. Na szczęście Pan Bóg stworzył Internet (zaraz po światłości, a przed niebem i ziemią), który wypluwa informację, że to dziennikarze prowadzący agencję Pably, zajmującą się „dostarczaniem kontentu”. Kontent ma według zapewnień wysoką kłolity, tak by riders, którzy sięgnęli po daną niuspejper, wrócili do niej zachęceni rzetelną informejszyn i fachowym opracowaniem sabdżektu. I trzeba przyznać, że nie jest to reklamowe pustosłowie, ja na przykład czuję się totalnie zachęcony, by kupować kolejne numery „Bluszczu” i dowiadywać się, co dostarczyciele kontentu zechcą jeszcze napisać o przekładach literackich. Ale nietłumacze nie powinni czuć się poszkodowani, gdyż lista dziedzin, na których Szumer i Wieczorek się znają, jest nader obszerna, więc również przedstawicielom innych zawodów mogą dostarczyć sporo kontentowej radości. Usatysfakcjonowani będą też zamawiający artykuły, to znaczy kontent, gdyż Szumer i Wieczorek deklarują, że tworzą go na kola… tfu, nie na kolanie, tylko do ręki. „Od ręki przygotujemy kontent na tematy technologie, motoryzacja, kultura, prawo”. Ponieważ nie ma deklaracji, że przygotują kontent na temat język polski, zamiast czepiać się gramatyki tej konstrukcji, należy zamawiać tekst, sorry, kontent, który Szumer i Wieczorek bez kompleksów wyprodukują. Kto wie, może nawet pokuszą się o nową wersję Biblii, jeśli zgłosi się do nich jakaś sekta, widząc ich nieortodoksyjne podejście. Przecież Biblia to też kontent. „Na początku Bóg stworzył światłość. I zobaczył, że światłość jest dobra. I oświeciło go, że ci, co jej nie widzą, powinni o niej przeczytać. Stworzył więc Bóg dostarczycieli kontentu. Potem sięgnął po ‘Bluszcz’ i powiedział: ‘O kurwa, co ja narobiłem!’”.
Dopisek: Odpowiedź na polemikę autorów artykułu.
Przednie! Uwielbiam, jak ludzie o znikomym pojęciu o pracy tłumacza "wymandrzają się" i wyrokują, jakby mieli monopol na nieomylność...
OdpowiedzUsuńROFL. Mam nadzieję, że nikt tak nie weźmie na warsztat mojego kontentu :P
OdpowiedzUsuńChyba w końcu kupie, którąś z Pana książek :)
OdpowiedzUsuńArtykuł zapewne da sie wytłumaczyc cytatem z "O nas".
"(...) Dzięki doświadczeniu zdobytemu w dużych ogólnopolskich redakcjach wiemy co, jak i dla kogo pisać. (...)
Toteż funkcjonuje w "internetach" słowo "lolkontent", na takie właśnie okazje. Dostarczyciele lolkontentu, ot, co.
OdpowiedzUsuńZgaduję, że dostawcy kontentu (czytaj: bredni na dowolny temat zadany przez płacącego) "łumią jenzyk*", który to skil - w mniemaniu ich i im podobnych - upoważnia ich do wypowiadania się o pracy tłumaczy (jako że - zgodnie z poglądami łumiących jenzyk - łumienie to dostateczna kwalifikacja, aby a) tłumaczyć teksty wszelakie, od listów miłosnych poprzez wiersze Szymborskiej po instrukcję obsługi respiratora, b) jeździć po prawdziwych tłumaczach jak po łysej kobyle, która to czynność - zdaniem uprawiających ją - dowodzi fachowości jeżdżącego). Ten sam podgatunek kocha wydziwiać na temat "tłumaczeń tytułów" (filmów). Zawsze przy tym posługują się dokładnie tym samym zestawem tychże ("Wirujący seks", "Szklana pułapka", ostatnio "Jak zostać królem"), co pozwala sądzić, że wygłaszane poglądy są efektem procesu kopiuj-wklej. Żaden z nich nie widzi nic niestosownego w (naprawdę idiotycznym, i to właśnie dlatego, że przetłumaczonym) tytule "Żądło", żaden też nie odnosi się do polskich wersji tytułów filmów innych niż anglojęzyczne, co dowodzi że o historii kinematografii i językach obcych mają takie samo pojęcie jak o procesie nadawania zagranicznym filmom polskich tytułów.
OdpowiedzUsuń* W slangu opisywanego środowiska "jenzyk" to mowa ojczysta Szekspira i Margaret Thatcher - jedyny znany skolonizowanym kulturowo język obcy.
Ilustracja do tego artykułu, tfu, kontentu, przedstawia człowieka z lejkiem na czubku głowy, do lejka wpadają różne słowa, a z ust wydobywa się „blablablablabla”. Powiedziałbym, że grafik trafił w dziesiątkę.
OdpowiedzUsuń"Aufgeklaerter Blick" oznacza "światłe spojrzenie" (=wyrażające otwarty umysł). "Rozumny" po niemiecku brzmi "denkend".
OdpowiedzUsuńMona
Ciekawe, dlaczego w dyskusji na temat pierwszego zdania w Biblii odwołuje się Pan akurat do wersji łacińskiej?
OdpowiedzUsuń