Jednym z pisarzy, w których namiętnie się zaczytywałem, był Ernest Hemingway. „Pożegnanie z bronią”, „Komu bije dzwon”, „Stary człowiek i morze” to książki, które dostarczyły mi niesamowitych przeżyć. Zapamiętałem również nazwisko ich tłumacza. Nie był to wcale omen, że w przyszłości też będę tłumaczył literaturę, to, kto przełożył powieść, obchodziło mnie tak samo mało jak większość czytelników. Po prostu mój skrupulatny charakter nakazywał mi przeczytać wszystko, co w książce wydrukowano, włącznie z datą podpisania jej do druku (było kiedyś coś takiego). A że Hemingwaya przekładał jeden człowiek, jego powtarzające się nazwisko utkwiło mi w pamięci: Bronisław Zieliński.
Kiedy natrafiłem na wydaną w 2008 r. biografię Zielińskiego autorstwa Bartosza Marca pt. „Na wzgórzach Idaho”, i z sentymentu do Hemingwaya, i z radości, że ktoś docenia rolę tłumacza na tyle, by o nim napisać, musiałem po nią sięgnąć. To zresztą chyba pierwszy w Polsce (na świecie?) przypadek, że tłumacz literatury – niebędący pisarzem i nie zdobywszy sławy w inny sposób – zasłużył sobie na książkową biografię.
Już tylko za to należałoby autora i wydawnictwo Muza wynieść pod niebiosa, ale i poza tym trudno szczędzić im pochwał: wspaniałe wydanie w twardej oprawie, z dużą liczbą zdjęć, merytorycznie bez zarzutu, widać, że Marzec starannie się do napisania tej biografii przygotował, a zebrany materiał przedstawił w atrakcyjny sposób. Naprawdę warto po tę książkę sięgnąć.
Bronisław Zieliński (1914-1985), żołnierz kampanii wrześniowej, więzień polityczny w czasach stalinowskich, tłumaczeniem literatury zajął się w latach 50., poza Hemingwayem przekładał też m.in. Capotego* i Steinbecka. Tych trzech pisarzy poznał osobiście, ale emocjonalnie najbardziej czuł się związany z Hemingwayem, i to nie tylko w relacji pisarz - czytelnik/tłumacz, ale też tej międzyludzkiej.
Spędził z nim tylko trzy dni, ale czasami już tak jest, że z najważniejszymi ludźmi w naszym życiu nie jest nam dane pobyć dłużej (jeśli ktoś sam tego nie przeżył, to mógł przeczytać właśnie w „Komu bije dzwon”). Hemingway, który normalnie takich gości unikał, zaprosił Zielińskiego do siebie i przypadli sobie do gustu – łączyła ich wspólna pasja: łowiectwo. Przy czym muszę powiedzieć, że opisy polowań były dla mnie przykre. Nigdy nie polowałem, ale kiedyś nie przeszkadzało mi, że inni polują. A teraz, gdy czytałem, jak Zieliński postrzelonego królika, który nie mógł skonać, dobijał kopniakami, co uważał za czynność wprawdzie przykrą, ale humanitarną, to mi się nóż w kieszeni otwierał. Przestrzegę jednak takich wrażliwców jak ja, że naprawdę szkoda byłoby z powodu tych opisów zrezygnować z lektury książki.
Dużym zaskoczeniem była dla mnie informacja o fatalnym stanie fizycznym i psychicznym Hemingwaya przed samobójczą śmiercią. Dotąd miałem taki obraz, że mocny mężczyzna postanowił na swoich warunkach zakończyć życie, zanim ono go złamie, a tymczasem wychodzi na to, że zdążyło złamać. No cóż, obraz pisarza, jaki mają czytelnicy (nawet mocno interesujący się samym autorem), a jego prywatne życie, to często dwa diametralnie różne światy.
Sporą część książki stanowi korespondencja Zielińskiego z Hemingwayem i Capotem (czy po części omówienie, bo spadkobiercy pisarzy nie zgodzili się na publikację wszystkich listów). Zastanowiło mnie, jak takie biografie będą wyglądały w przyszłości, skoro teraz pisarze i tłumacze wymieniają między sobą nie trwałe papierowe listy, tylko ulotne maile. Mój biograf :-) nie znajdzie żadnej mojej korespondencji z Johanną Nilsson, bo stare maile dawno zjadła któraś z awarii komputera, a nowe zeżre jedna z następnych. No chyba że Johanna robi sobie odpisy do pośmiertnego archiwum, w co jednak szczerze wątpię.
Podsumowując, „Na wzgórzach Idaho” to nie tylko książka dla tych, których interesują okołoliterackie tematy i Ernest Hemingway, czy dla tej garstki, którą obchodzą zagadnienia przekładu literackiego. To przede wszystkim opowieść o tym, jakim ciekawym człowiekiem był Bronisław Zieliński. Serdecznie polecam.
*O kłopotach z odmianą nazwiska Capote tutaj, polskie słowniki faktycznie podają błędną wymowę, Zieliński pytał o to samego pisarza i ten podał, że prawidłowa wymowa to „Kapoti”.
Nie wiem czy wiesz, że Zieliński miał bardzo trudne początki. To znaczy jego pierwsze tłumaczenia było bardzo trudno czytać. Postaraj się zdobyć gdzieś pierwsze polskie wydanie "Komu bije dzwon", pełne wprowadzonych przez niego nieudanych neologizmów, które potem, w następnych wydaniach, powyrzucał. Myślę, dla Ciebie jako dla tłumacza literatury może to być bardzo ciekawe, pokazuje jak łatwo można wpaść w pułapkę chęci przedobrzenia.
OdpowiedzUsuńPanie Pawle, wiem, że nie na temat, ale może warto by było pokusić się o notkę na temat prób likwidacji seminarium dla tłumaczy w Sodertornie? Tak żeby pokazać, że nie tylko u nas oszczędza się na kulturze. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNie znam tematu.
UsuńOwszem, „Pożegnanie z bronią”, „Komu bije dzwon” i „Starego człowieka” przełożył Bronisław Zieliński, ale Hemingwaya przekładali też inni: Mira Michałowska, Krystyna Tarnowska, Jan Zakrzewski.
OdpowiedzUsuńNazwisko Michałowskiej pojawia się w tej książce, o innych nie pamiętałem, tym bardziej dziękuję za przypomnienie.
UsuńMiło widzieć, że Pszetfurnia znowu aktywna.