Pamiętają państwo jeszcze ekspertów od tłumaczeń? Postanowili dać mi odpór i wysmażyli polemikę, którą zatytułowali Nieukontentowany.
Na początku stwierdzają, że mój tekst jest za długi i że łatwo skróciłby go nawet „średnio uzdolniony redaktor”. Ciekawe, skąd to wiedzą, bo jeśli wnioskować z ich artykułu w „Bluszczu”, żadnego takiego nie znają. To już drugi raz, kiedy dyletant reaguje zarzutem, że moja krytyka jest za długa (oczywiście nawet nie próbując wskazać rzekomo zbędnych fragmentów), więc trochę sobie to poanalizowałem. Motywacja jest jasna: jeśli się nie potrafi odpowiedzieć merytorycznie, trzeba jakoś zdyskredytować sam tekst. Ale – skoro nie jest w sam raz – dlaczego zawsze za długi, a nie za krótki? Czy nie dlatego, że zbytnia krótkość mogłaby sugerować, że autor jakieś błędy pozostawił nieomówione?
Dowiedziałem się również, że ów hipotetyczny redaktor „wyrzuciłby kilka wulgaryzmów”. Przyjrzałem się swojemu tekstowi krytycznie, zmartwiony, że przesadziłem w rzucaniu mięsem, i rzeczywiście jedną „kurwę” znalazłem. Ale drugiej nie, żadnej cholery, gówna czy choćby dupy. Przeczytałem więc jeszcze raz, co napisałem, bo żeby wyrzucić kilka wulgaryzmów, w tekście muszą być przynajmniej dwa. I znalazłem!: delikatne uszka Marceliny Szumer i Pawła Wieczorka uraziło ohydne słowo „kupa”. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak przeprosić, że naraziłem ich na takie bluzgi. Naprawdę nie miałem świadomości, że są absolwentami szkółki niedzielnej. Skąd miałem wiedzieć? Absolwenci szkółki niedzielnej zazwyczaj znają Biblię na wyrywki.
Szumer i Wieczorek informują, że lubię „wziąć na tapetę cudzą pracę, rozłożyć ją na kawałki, by walić w nią młotkiem”. Słowo „pracę” zastąpiłbym słowem „fuszerkę”, ale generalnie się zgadzam. Sformułowanie „walić w nią młotkiem” wskazuje jednak, że wytykanie błędów państwo dziennikarstwo uznają za coś nagannego. Najpierw pomyślałem więc, że zapomnieli, co napisali we własnym artykule. To byłoby jednak dziwne, skoro dobra pamięć jest w dziennikarskim zawodzie niezbędna. Drugie wyjaśnienie, że złożyli w ten sposób głęboką samokrytykę, też odrzuciłem. Z dalszej części wynika jasno, że samokrytyką nigdy by się nie splamili. Było więc oczywiste, że jakieś różnice powodują, że państwo Szumer i Wieczorek do krytykowania innych są uprawnieni, a ja nie. I szybko je znalazłem. Ja jestem niekonsekwentny. Raptem tydzień przed recenzją ich artykułu wychwalałem pod niebiosa za doskonale wykonaną pracę Bartosza Marca, autora biografii Bronisława Zielińskiego. Poszukałem, czy Szumer i Wieczorek napisali choć jeden artykuł chwalący znakomitą robotę, jaką wykonują setki tłumaczy literackich, czy wzięli na warsztat jakiś kongenialny przekład (których przecież nie brakuje) i omówili go punkt po punkcie, by docenić czyjś wysiłek. Nie znalazłem. Nic dziwnego, to byłaby rażąca niekonsekwencja, a jak wiadomo brak konsekwencji jest godzien potępienia. Drugi trop wskazali mi sami Szumer i Wieczorek, pisząc, że jestem zadufany. No tak, w Polsce, jak się na czymś znasz i masz czelność się swoją znajomością tematu wykazywać, bez odpowiednich przeprosin, że się znasz, bez podkreślania, że twoje umiejętności tak właściwie funta kłaków warte, jesteś zadufany. Co innego, kiedy kora mózgowa żadną wiedzą niepofałdowana, wtedy masz kwalifikacje na krytyka.
Najcięższe armaty czekały mnie jednak w środku tekstu, otóż Szumer i Wieczorek postanowili zdyskredytować mnie jako pisarza. Moje pisarstwo niespecjalnie ma tu coś do rzeczy, wystąpiłem z krytyką jako tłumacz, ale najwyraźniej nie znaleźli dostatecznie negatywnej opinii o moich tłumaczeniach, by mogli ją do swojego ataku wykorzystać. Znaleźli taką o mojej powieści. Opinię napisał z zemsty inny fuszer, po którym się przejechałem, co Szumer i Wieczorek bez trudu by ustalili, gdyby posiedli umiejętność ustalania faktów. No ale dziennikarze Szumer i Wieczorek tej umiejętności nie posiedli, więc opinię wzięli i krzyknęli światu: patrzcie, czepia się nas grafoman i gryzipiórek, pismak, co sam nie potrafi dobrze zrobić tego, za co się bierze, ale nam wytyka, pisarczyk z Bożej łaski.
Dowiadując się, jaka to ze mnie pisarska miernota, byłem jednak pełen podziwu dla ich kunsztu dyskredytowania ludzi, wręcz talentu, bo tego nie można się nauczyć, to trzeba mieć we krwi. Aż przykro, że kariera zawodowa Szumer i Wieczorka przypadła na niewłaściwe czasy i muszą zajmować się tym, czego nie potrafią. W dziale propagandy KC PZPR zrobiliby błyskotliwą karierę, umiejętnie zohydzając dysydentów i opozycjonistów. Bo formalnie jest wszystko pico bello, mucha nie siada, Szumer i Wieczorek jedynie pokazali metodę, jaką rzekomo zastosowałem wobec ich tekstu, metodę wybiórczego cytowania. No to zobaczmy.
Szumer i Wieczorek twierdzą, że jeśli chodzi o tłumaczenia Szekspira, oni przytoczyli tylko opinie Stanisława Barańczaka i wskazane przez niego cytaty, a ja, nie mając odwagi polemizować z Barańczakiem, napadłem na nich. Jedno z dwojga: Szumer i Wieczorek albo nie wiedzą, co piszą, albo nie rozumieją, co czytają. Bo „złotą myśl”, że jedynym, co łączy przekłady „Hamleta”, jest imię bohatera, sformułowali sami. Frazę na poparcie tej tezy wybrali rzeczywiście z cytatów podanych przez Barańczaka. Tyle że Barańczak cytuje cały szesnastowersowy fragment i przeprowadza skomplikowaną analizę, na ile każdy z tłumaczy spełnił wymóg wierności, zrozumiałości, poetyckości i sceniczności tekstu. Z tego fragmentu Szumer i Wieczorek wyciągnęli pół linijki, do której Barańczak zresztą akurat wcale się nie odnosi, i nią uzasadniają wygłoszony przez siebie nonsens.
To, w jaki dyletancki sposób Szumer i Wieczorek referują książkę Barańczaka „Ocalone w tłumaczeniu”, jest tematem na osobny artykuł i w ogóle się tym nie zajmowałem. Ale proszę. „Tłumacz (…) liryków George’a Herberta nie sprawdził – piszą Szumer i Wieczorek (przypomnę, że chodzi o artykuł „Tłumaczenie tłumaczy” z „Bluszczu” z kwietnia 2012 – może nie każdemu chciało się spojrzeć na mój poprzedni wpis) – że w dawnej angielszczyźnie słowo ‘sweets’ znaczyło ‘perfumy’ i popełnił wiersz o… cukierkach”. Barańczak rzeczywiście zarzuca Jerzemu S. Sicie złe przetłumaczenie słowa, ale konkluzja, że Sito w miejsce wiersza o perfumach napisał wiersz o cukierkach, jest wyłącznie autorstwa naszych dyletantów. Rzeczona strofa liryku „Cnota” (Vertue) brzmi (podkreślenia moje): „Wiosno dni słodkich, pełna róż płonących, / W szkatule twojej słodycz ułożona; / Muzyka moja dla ginących / Jest przeznaczona”. W przekładzie Barańczaka: „Wiosno, pogody i róż poro słodka, / Jak puzdro perfum twój czas się otwiera, / Lecz ma kadencję swą, jak pieśni zwrotka; / Bo cały świat umiera”. Głównym punktem krytyki Barańczaka nie jest jednak pomylenie tego słowa (które dla wiersza jako całości nie ma większego znaczenia), tylko niezachowanie przez Sitę pointy wiersza, opozycji, że wszystko umiera, a cnotliwa dusza jest nieśmiertelna, opozycji dobitnie wyrażonej końcowymi wersami strof, brzmiącymi po angielsku następująco: „For thou must die”, „And thou must die”, „And all must die”, „Then chiefly lives”. Barańczak zwraca uwagę na jednolitą treść i rym w trzech pierwszych strofach i na przeciwstawienie im czwartej, co w swoim przekładzie oddaje tak: „Bo każdy dzień umiera”, „Kwiat każdy też umiera”, „Bo cały świat umiera”, „Ona żyje na pewno”. W wersji Sity zakończenia te brzmią następująco: „Bo musisz zgasnąć”, „Przyjmij śmierć oną”, „Jest przeznaczona”, „Ma w nim osłonę”. Nie wiadomo, czy Szumer i Wieczorek nie potrafią wyłapać istoty czyjegoś wywodu, czy nie potrafią tego streszczać.
Barańczak krytykuje użycie przez Sitę zwrotu „za jaje” (na nic, mieć coś za nic), kiedy mowa o śmierci. Krytykuje ze względów stylistycznych i wskazuje, że Kochanowski użył go w pogodnej fraszce, a nie w „Trenach”. W kolejnym wydaniu częściowo się z tej krytyki wycofał, zamieszczając stosowny przypis, gdyż zorientował się, że jednak również w „Trenach”: „A póki wełny skąpej prządce staje, / Śmierć nam za jaje”. Szumer i Wieczorek korzystają z tego nowego wydania (cytują teksty, których w pierwszej edycji nie było), ale z wywodu Barańczaka dotarło do nich tyle: „Gdyby w jajach chodziło o śniadanie, można by się domyślać kontekstu, jednak w zwrocie ‘śmierć za jaje’ nawet Kochanowski, który sam użył kiedyś tego sformułowania we fraszce erotycznej, nie wiedziałby, o co chodzi”.
Albo taki cytat z artykułu Szumer i Wieczorka: „Tylko patrzeć – ironizuje Barańczak – jak zwykłe jajko sadzone tłumacz uczyni ‘białkiem podejrzanej białości’, a pierwszeństwo przejazdu ‘prawicą drogi’”. Podane przykłady pochodzą z rozdziału „’Wiatr porywisty na wysokości pupy’, albo: Jak zarżnąć tępym nożem poezję amerykańską (Poradnik praktyczny w sześciu punktach)”. Szumer i Wieczorek potraktowali ten tytuł serio, samego rozdziału już nie czytali, przerzuciwszy strony, wybrali jedynie na chybił trafił dwa przykłady do swojego artykułu i nie zorientowali się, że Barańczak nie pisze o możliwych, hipotetycznych błędach, tylko krytykuje opublikowaną z tymi właśnie błędami antologię poezji amerykańskiej w tłumaczeniu Grzegorza Musiała.
„[Barańczak] prosi, by tłumacze darowali sobie przekład, jeśli chcą skrócić lub wydłużyć sonet (14 wersów: dwa czterowiersze i dwa dwuwiersze, rymy: abba, abba)”. Już na pierwszy rzut oka widać, że uwaga w nawiasie nie pochodzi od Barańczaka. „Antoni Słonimski opowiada gdzieś, jak to po wydaniu jego debiutanckich Sonetów pewien recenzent napisał: ‘Sonet na stronie 18 jest szczególnie ładny, szkoda tylko, że taki krótki!’ Sonet w wykonaniu [tłumaczeniu] Mierzejewskiego jest również całkiem ładny, szkoda tylko, że taki długi". Przytaczając anegdotkę i formułując krytykę, Barańczak nie widzi potrzeby objaśniania, dlaczego sonet nie może być za krótki albo za długi, pewnie w ogóle nie przyszło mu do głowy, że będą czytać go ignoranci, którzy tego nie wiedzą. Szumer i Wieczorek są takimi ignorantami, przy czym najwyraźniej uważają, że ich ignorancja jest reprezentatywna, zaglądają więc do Wikipedii i wyjaśniają swoim czytelnikom rzeczy oczywiste. A skąd wiem, że do Wikipedii? Bo tam w pierwszym akapicie nie jest podany układ rymów w tercynach, więc Szumer i Wieczorek, którzy „przygotowują kontent od ręki” i nie mają czasu na czytanie całych artykułów, nie wiedzą, że tercyny również są rymowane. Barańczak, chociaż humanista, potrafi też dodawać i mnożyć w przedziale do dwudziestu. Szumer i Wieczorek nie zdołali tej trudnej sztuki opanować, więc według nich dwa razy cztery plus dwa razy dwa jest czternaście.
Szumer i Wieczorek nie przyznają się również, że postulat, by tłumaczony tekst biblijny miał dokładnie taką samą długość jak oryginał, jest ich, i twierdzą, że wyczytali to u Barańczaka. Jeśli tak, to stanowią ciężki przypadek wtórnego analfabetyzmu. Barańczak nie stawia nigdzie takiego warunku („fragment monologu Klaudiusza, mający w oryginale 16 linijek, u niemal każdego tłumacza polskiego (…) wydłuża się co najmniej o 2 wersy. Jest to skądinąd zjawiskiem dość normalnym”, podkreślenie moje), nie mówiąc już o tym, by uzasadniał go w tak głupawy sposób jak Szumer i Wieczorek. Barańczak pisze o ekwiwalentności formy, owszem są takie, które muszą być identyczne (sonet w tłumaczeniu też musi mieć czternaście wersów), ale jest to wyjątek i dotyczy poezji. Biblia, szanowni państwo erudyci, nie została napisana wierszem. Ta, którą znacie, to jest wersja dla dzieci.
À propos Biblii, państwo dziennikarstwo twierdzą, że zgadzają się ze mną, że „jest to święta księga dwóch narodów”. Stanowisko, że Biblia tak naprawdę jest świętą księgą tylko Polaków i Żydów, bo to narody wybrane, a reszta podczepiła się psim swędem, mogłoby zostać poddane krytyce. Szumer i Wieczorek krytykę pewnie by odrzucili, pisząc, że pretensje nie do nich, bo oni tylko cytują pana Pollaka. Pan Pollak pisał akurat o świętej księdze dwóch religii, ale tego, że wszystko mylą i przekręcają, nasi mistrzowie pióra najwyraźniej nie są świadomi.
Pozostańmy jeszcze na chwilę przy biblijnej tematyce. Cudowny jest sposób, w jaki Marcelina Szumer i Paweł Wieczorek tłumaczą się z nieznajomości elementarnych kodów kulturowych. Po prostu stwierdzają fakt, że jest inaczej, niż napisali: „przytoczone zdanie z Biblii nie jest jej zdaniem pierwszym. Jest trzecim wersem pierwszego rozdziału”. Aha. Słoń nie fruwa, jak twierdziliśmy. Jest ssakiem. Nawet ciężkim. Napoleon nie był Chińczykiem. To Francuz. Adam Mickiewicz nie napisał „Kordiana”. Okazuje się, że był taki gość jak Słowacki i on to machnął. Ale poza tym uważamy, że ten nasz artykuł o „Kordianie” był świetny.
Wróćmy jednak do moich „przemilczeń”: otóż dopuściłem się niemal zbrodni, nie informując, że w przypadku wierszy Zellera „co poeta miał na myśli”, Szumer i Wieczorek wiedzą od Autorytetu Najwyższego, czyli od samego Poety. Szumer i Wieczorek nie zrozumieli (generalnie mało rozumieją z tego, co czytają), że ani przez moment nie kwestionowałem, że ich diagnoza, co poeta miał na myśli, może być trafna, tylko że to nie ma znaczenia, gdyż istotne jest, co poeta napisał. I polski czytelnik musi wywieść taką interpretację z tego samego tekstu, co oryginalny, a nie dostać ją zreferowaną. Skoro nie kwestionowałem interpretacji, nie było istotne, kto ją sformułował.
A opisywanie spotkania z Zellerem wymagałoby dodatkowego akapitu, gdyż jest to niezły cyrk. No ale skoro Szumer i Wieczorek się domagają… „Właśnie skończyłam mu czytać przekłady wierszy (…). Przekłady na polski, dlatego tłumaczenia musiałam objaśniać poecie po angielsku. (…) Niestety, nie było wśród nich [tłumaczy] znawcy poezji, o czym świadczyła mina Michaela. / – Łaaaadne – powiedział bez przekonania. / – Ładne, ale nie to poeta miał na myśli. / Odpowiedział mi uśmiechem pomieszanym z ulgą”. Jak widzimy, Szumer tłumaczy wiersze ad hoc na język obcy, czego nie potrafiłby nawet Stanisław Barańczak, a Marcelina Szumer jako żywo Barańczakiem nie jest. Potem, nie wiadomo dlaczego przekonana, że ta zabawa w głuchy telefon dała Zellerowi pojęcie, jak brzmią polskie przekłady jego wierszy, interpretuje sobie miny autora tak, jak jej pasuje. Ja bym tam utrzymywał, że autor odczuł ulgę, że nie musi dalej wysłuchiwać translatorskich popisów Szumer i udawać, że rozpoznaje w nich swoją poezję. A zanim szanowni państwo znowu podniesiecie wrzask, że coś pominąłem: widzę i informuję czytelników, że przestudiowaliście te wiersze z Zellerem ze słownikami w ręku. I dokładnie nic to nie zmienia: „Blick” nie można tłumaczyć jako „świat”.
„Nadal uważamy – piszą Szumer i Wieczorek – że oryginał [„Kubusia Puchatka”] jest znacznie bardziej dowcipny niż tłumaczenie Adamczyk”. Ponieważ w swoim artykule uważali, że od tłumaczenia Adamczyk znacznie bardziej dowcipne jest tłumaczenie Tuwim, trzeba przyjąć, że nie wiedzą, iż przysłówek „nadal” oznacza kontynuację. „Czytaliśmy bowiem i tłumaczenie, i oryginał – o czym również napisaliśmy w tekście, co autor (…) przemilczał”. No cóż, z faktu, że państwo piszecie o jakiejś książce, naprawdę trudno wyciągać wniosek, że ją przeczytaliście.
Skoro jesteśmy przy tłumaczeniu Ireny Tuwim: Szumer i Wieczorek stosowaną przez siebie odmianę (tłumaczenie Tuwima) wyjaśniają literówką. Takoż nazwisko Chwalewnik (zamiast Chwalewik). Potwornie złośliwy ten chochlik drukarski, który uwziął się na Szumer i Wieczorka, bo nie dość, że dodał albo pogubił im literki tylko tam, gdzie powodowało to błąd rzeczowy czy gramatyczny, to jeszcze te „literówki” z niesłychaną konsekwencją powtarzał.
Nie tłumaczą za to literówką tytułu „Po Wieży Babel”, w ogóle go nie tłumaczą, tylko wypominają mi, że to zauważyłem, bo „niewiele osób dostrzegłoby przecież różnicę” między błędną a poprawną wersją. Nie wiem, skąd u Szumer i Wieczorka przekonanie, że ludziom wykształconym nie rzucają się w oczy błędy ortograficzne, ale pretensje są zaiste znamienne: Szumer i Wieczorek nie chcą, żeby uważnie czytać ich teksty. Nie należy wnikać w to, co napisali, bo oni tworzą sieczkę, sorry, kontent, żeby zapełnić miejsce przy reklamach, a nie, żeby ją omawiano. I są bardzo zniesmaczeni faktem, że ktoś tego nie rozumie. Skrobnęli parę bzdetów, wzięli kasę i miało być git, a tu jakiś dziwny facet się czepia.
A na koniec coś pozornie z zupełnie innej beczki. Czytam sobie artykuł w „Tygodniku Powszechnym” (nr 34 z 19 sierpnia) pt. „Igrzyska na huśtawce”: „To kosztuje –mówi Henryk Szynal, prezes i trener Tarpana Mrocza – macierzystego klubu Sebastiana Zielińskiego, złotego medalisty w podnoszeniu ciężarów”; „– Kto jedzie, ma walczyć o medal – mówi twardo trener Adriana Zielińskiego”; „gdy szkoły fundują stypendia uzdolnionym sportowo dzieciakom, to potem są efekty w postaci medali – potwierdza trener Adama Zielińskiego”. Trochę się zdziwiłem, że posłaliśmy na igrzyska taką silną ekipę braci Zielińskich, którzy zdobyli trzy złote medale w sztandze, bo do mnie dotarła informacja że Polacy wrócili tylko z dwoma, z czego jeden miał zdobyć kulomiot Tomasz Majewski. Za dokładnie jednak igrzysk nie śledziłem, więc już chciałem sprawdzać, kiedy mój wzrok padł na nazwiska autorów artykułu. Myślę, że z odgadnięciem, jak brzmiały, nikt nie będzie miał problemu.
Kiedyś przeczytałam wypowiedź bodajże Pasternaka, że krytycy literaccy to niespełnieni pisarze, którzy nie mają talentu i o tym wiedzą, dlatego zabrali się za wytykanie błędów innym.
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie, to miałam kiedyś kontakt z wielkim krytykiem literackim. WIELKIM. Napisała kobiecina paszkwil na temat mojej pierwszej książki. Strasznie to przeżyłam. Oj, jak bardzo strasznie. Mój świat się zawalił. Pierwsza książka i pierwsza wypowiedź krytyka zmieszała mnie z błotem. Dramat. Ale ten WIELKI krytyk został doprowadzony do pionu przez portal, na którym się wypowiadał. Okazało się, że portal ten był jednym z moich patronów i takie faux pas. Wielki krytyk literacki nie bardzo wiedział co ma zrobić, ale przeprosić musiał i odszczekać co powiedział. Od tego momentu przestałam przejmować się krytykami. Oni nie piszą tego co sądzą, tylko to czego oczekują od nich inni, od których są zależni. Na ogół są to wiadra pomyj wylewanych na autora, bo tak jest najprościej. Jak napiszą coś miłego, to NIE DAJ BOŻE (!!!) ktoś pomyśli, że są opłaceni. Żenada.
UsuńZ tego wpisu wynikła chyba dokładna odwrotność tego co próbowała Pani wykazać, bo przecież opisywany krytyk te "wiadra pomyj" wylał od siebie, na przekór temu czego oczekiwał portal, który książkę kazał pochwalić. Ja bym się tym bardziej zaczął przejmować.
UsuńGdyby tak było, to krytyk nie cofnąłby swojego zdania. Stwierdziłaby, że sorry, ale mam rację i koniec. Ja nie wstydzę się swoich poglądów, nawet jeżeli są zupełnie odmienne od wszystkich pozostałych.
UsuńPrzeprosiny były dowodem, że krytyk nie wyraża swoich poglądów, tylko pisze to co mu nakazują.
A tak z drugiej strony gdybym pisała wyłącznie dla pochlebstw krytyków, to nie miałabym czytelników. Nie jestem odosobnionym przypadkiem. Pani Grochola - krytycy powiesili już chyba na niej wszystkie psy jakie tylko można było powiesić. Wbrew temu odbiera nagrodę za nagrodą za ilość sprzedanych książek.
Dlatego jakoś nie podniecają mnie zbytnio te "wiadra pomyj".