Paweł Pollak
FAIR PLAY
ze zbioru „Czarna wdowa”
odc. 2 (ostatni)
Poderwał się roztrzęsiony na nogi. Co teraz? Najpierw policja. Nie, najpierw Lyla! Wybiegł z pokoju. Całkowite ciemności w holu uświadomiły mu, że jest środek nocy. Jak to? Carolynn nie wróciła? Gdzie jest Lyla? Okazało się, że Carolynn wróciła, nie usłyszał jej pochłonięty grą, i położyła Lylę spać. Czy raczej położyła się spać razem z nią. Pewnie wzięła jak zwykle środki nasenne i zmorzyło ją, zanim zdążyła pójść do siebie. Zastanawiał się, czy je budzić, doszedł jednak do wniosku, że lepiej ich nie straszyć. Psychopata wyraźnie groził tylko jemu, a nie całej rodzinie. A psychopaci to nie zawodowi killerzy, z zimną krwią likwidujący świadków. Zamknął tylko okno, które Carolynn otworzyła na noc, a potem drzwi na klucz. Jeśli ten świr będzie próbował do nich wejść, usłyszy go. Wybierając numer policji, wyciągnął z garderoby kij bejsbolowy i poszedł do sypialni.
– Ktoś chce pana zabić, bo przegrał pan w szachy? – Dyżurny nie był pewien, czy dzwoniący nie stroi sobie żartów.
– Zabił naszego kota i groził mojej córce, żebym potraktował go poważnie.
To przekonało dyspozytora.
– Już do pana posyłam radiowóz.
Wyglądając przez okno policjantów, mimo przerażenia analizował przegraną partię. Nawyk pozostał. Przesuwał w głowie figury, szukając błędnego ruchu, który pozwolił przeciwnikowi uzyskać przewagę. Jeden znalazł, ale nie on zadecydował o przegranej.
Zobaczył migające światła radiowozu i zbiegł na dół, żeby wpuścić funkcjonariuszy. Zdał im nieco bezładną relację i pokazał przybitą Chloe – przez cały wieczór nie nadarzyła się okazja, żeby ją zdjąć. I na szczęście, bo pewnie by to zrobił, nie chcąc, żeby Lyla albo Carolynn przypadkiem natknęły się na martwą kotkę, ale opis nie wywarłby na policjantach takiego wrażenia. Bo relacji wysłuchali z lekką flegmą, za to ujrzawszy zabitego zwierzaka, sięgnęli po radiotelefon.
– Groźba zabójstwa przez internet. Wygląda poważnie.
Ten komunikat ściągnął dwóch detektywów w cywilu. Jeden z nich zasiadł do laptopa Snidera, a drugi zaczął go przepytywać.
– Domyśla się pan, kto mógłby panu grozić?
– Tak i nie.
– To znaczy?
– Ktoś z szachowego środowiska, skoro gra na takim poziomie, że wygrał ze mną partię.
– Mógł posiłkować się komputerem.
– Też tak myślałem. Ale przeanalizowałem tę partię i okazało się, że zrobiłem dość gruby błąd, a on go nie wykorzystał. Komputer by nie popuścił. Nie, to był żywy człowiek. Tylko nie potrafię wskazać nikogo ze środowiska, kto mógłby chcieć mojej śmierci. Zarzucał mi, że przyczyniłem się do śmierci jego matki, ale to absurd.
– Może to zagrywka obliczona na wytrącenie pana z równowagi? Bierze pan teraz udział w jakimś ważnym turnieju?
– Tak. O mistrzostwo stanu. Ale jeszcze tylko jeden gracz ma szansę mnie przeskoczyć, a on nie posunąłby się do zabijania kota czy grożenia mojej córce.
– Jak się nazywa?
– Kendrick Lange. Ale to na pewno nie on. Jego matki nie widziałem nigdy na oczy, nie mówiąc o tym, żebym miał wyrządzić jej krzywdę.
– Może chciał odsunąć od siebie podejrzenia, podając fakty, które do niego nie pasują.
– Proszę zrozumieć: stosujemy różne zagrywki psychologiczne, ale jednak pewnych granic nie przekraczamy. A z Kendrickiem spotykam się na turniejach od dwudziestu lat, wczoraj nawet o tym rozmawialiśmy, i facet należy akurat do tych grających bardziej fair.
– W porządku, przyjmuję ten argument. Tylko że nie jest to wcale dobra wiadomość. Bo gdyby za tą groźbą stał Lange, oznaczałoby to, że prawdziwe niebezpieczeństwo panu nie grozi.
Drugi z detektywów odwrócił się od laptopa.
– Zlokalizowałem połączenia. Wygląda na to, że jeździł samochodem i łączył się z różnych miejsc. Trasę zrekonstruujemy bez problemu, może coś wyłapiemy z kamer albo będą jacyś świadkowie.
– Świetnie. Coś jeszcze?
– Tak. Ten jego login to „Śmierć” po szwedzku.
– Czyli dobry szachista, mający coś wspólnego ze Szwecją, zainteresowania albo pochodzenie, do marki samochodu dojdziemy, może zostawił jakieś odciski, kiedy buszował po pana domu, przepytamy sąsiadów. Myślę, że za dwa, trzy dni ptaszek wpadnie nam w sieci.
– A do tego czasu? – zapytał Snider.
– Damy panu ochronę.
– Mojej rodzinie też? Niby im nie groził śmiercią, ale jeśli nie będzie mógł dopaść mnie…
– Oczywiście, proszę się nie niepokoić. Zabierzemy was wszystkich do hotelu.
– Do hotelu?
– Tak, będą tam państwo bezpieczniejsi niż w domu.
– Ale będę mógł z tego hotelu wychodzić?
– Nie bardzo.
– Nie bardzo? Ale ja mam jutro czy właściwie dzisiaj – Snider popatrzył na ścienny zegar – mecz o mistrzostwo!
– Nie lepiej sobie odpuścić? Dopóki niebezpieczeństwo nie minie?
– Ale co mi tam może grozić? Przecież będę wśród ludzi.
– Wśród szachistów, z których jeden chce pana zabić.
– Przecież nie zrobi tego podczas turnieju. Nawet jeśli nie zostałby ujęty od razu, to cały tłum świadków potrafiłby go zidentyfikować.
Detektyw uległ tej logice.
– Nie ułatwia nam pan, ale niech będzie. Funkcjonariusze pójdą z panem.
*
Snider i Lange zasiedli naprzeciw siebie. Postronny obserwator mógłby uznać, że turniej był szalenie wyczerpujący, bo obaj nie wyglądali najlepiej. W stwierdzeniu, że szachy wymagają fizycznej kondycji, nie było cienia przesady.
Z nieco sztucznym uśmiechem podali sobie ręce.
Obrońca tytułu zagrał pionem na e4 i wcisnął przycisk elektronicznego zegara, zatrzymując swój czas, a uruchamiając bieg czasu przeciwnika.
Pretendent przesunął o dwa pola piona sprzed białopolowego gońca.
Snidera jakby ktoś uderzył.
Lange popatrzył na niego ze zdziwieniem.
– Co się stało?
– Sycylijka – powiedział Snider, pokazując na szachownicę.
– No tak. Jedna z częściej grywanych obron. A minę masz taką, jakbym wyjechał pionem od wieży.
Miał rację. Snider nakazał sobie w duchu spokój. Jeśli da się zwariować, straci pewny tytuł i sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A wyraźnie dawał się zwariować, skoro wstrząsnęło nim, że Kendrick i nocny gracz wybrali to samo – rzeczywiście popularne – otwarcie. Tymczasem Kendrick mógł rozegrać cały debiut tak samo i nic z tego nie wynikało. Warianty debiutów były przecież powtarzalne.
Poza tym o ich wyborze decydowały obie strony. Gdyby Snider zagrał teraz gambit Morra, od drugiego posunięcia ta partia o mistrzostwo wyglądałaby inaczej niż nocna batalia. Ale się na niego nie zdecydował. Miał pół punktu przewagi nad Langem w turniejowej klasyfikacji, a skoro do zwycięstwa w mistrzostwach wystarczał mu remis, nie było sensu prowadzić ryzykownej gry. Wybrał wariant Ałapina.
I rzeczywiście debiut okazał się identyczny, a nawet pierwsze posunięcia gry środkowej, ale Snider nie przywiązywał już do tego wagi. Skupił się na walce o swój piąty tytuł, koncentracji sprzyjało też to, że nic złego dotąd się nie wydarzyło. Nawet jeśli zabójca planował zaatakować na turnieju, to obecność policjantów musiała ostudzić jego zamiary.
Pokrzepiony tym spostrzeżeniem Snider zaczął zyskiwać niewielką przewagę pozycyjną. Doprowadził nawet do sytuacji, w której pojawiła się możliwość zdobycia wieży za gońca.
Walczył zażarcie, bo wygrywając jakość, postawiłby Kendricka w niezwykle trudnym położeniu. Ale ten się wybronił.
I wtedy do Snidera dotarło, że gra tę samą partię, co w nocy. Niewinne wyjaśnienie, że nie ma w tym nic dziwnego, bo przez towarzyszące jej emocje wryła mu się w pamięć i mimowolnie powtarza ruchy, odrzucił. Byłoby do przyjęcia, gdyby tylko on decydował o obrazie partii. Ale Kendrick powtarzał posunięcia jego przeciwnika!
Kendrick b y ł jego nocnym przeciwnikiem.
Snider podniósł głowę i napotkał wzrok Langego.
– Ty?
– Ja.
– Ale dlaczego?
– Pamiętasz, jak wczoraj powiedziałem o naszej pierwszej partii? Poprosiłem cię wtedy, żebyś się podłożył. Potrzebowałem pieniędzy z nagrody na operację matki. Odmówiłeś. I moja matka zmarła.
– I teraz postanowiłeś się zemścić? Po dwudziestu latach?!
– Chyba zauważyłeś, że źle wyglądam. Rak trzustki. Bez szans na ratunek. Mogłoby pomóc leczenie eksperymentalne, ale się nie zakwalifikowałem. Naukowcy dostali grant na dziesięciu pacjentów, ja byłem czternasty na liście. I wtedy zrozumiałem, jak rozpaczliwie bezsilny czuje się człowiek, który umiera, a odmawia mu się pomocy nie dlatego, że medycyna jest bezradna, tylko z braku pieniędzy.
– Ale co miałem zrobić? To byłaby gra nie fair.
– Powiedziałeś wtedy dokładnie to samo. I przyznałem ci rację. To, że stawką było życie mojej matki, nie oznaczało, że miałem prawo grać nie fair. Dlatego teraz dałem ci uczciwą szansę. Nie zabiłem cię, tylko wyzwałem na pojedynek o twoje życie. Nawet miałeś pewne fory, bo grałeś białymi i wystarczał ci remis. Ale przegrałeś.
– Ty, Kendrick, masz wyraźnie przerzuty do mózgu. Guzik mi teraz zrobisz.
Snider rozejrzał się za funkcjonariuszami, jednak ci, dokonawszy pewnie podobnej oceny jak ich podopieczny, że niebezpieczeństwo tutaj mu nie grozi, akurat gdzieś znikli. Ale Snidera to nie przestraszyło. Zwłaszcza że Lange nie wykonał żadnego ruchu wskazującego, że ma zamiar sięgnąć po nóż czy pistolet. A nawet gdyby sięgnął, Snider był pewien, że zdoła mu wytrącić broń z ręki. Nie walczyłby z zawodowym mordercą czy wytrenowanym komandosem, tylko z osłabionym przez chorobę człowiekiem, nad którym również w normalnej sytuacji – będąc od niego wyższym i cięższym – miał niewielką przewagę fizyczną.
– Wiesz, że przyszedłem dzisiaj wcześniej i to ja rozstawiłem figury na szachownicy?
– Nie wiem. I co z tego?
– Ano to, że twoje – te, których nie miałem zbijać – posmarowałem dimetylortęcią.
– Dimo… czym?
– Dimetylortęcią. Silnie toksyczna trucizna wchłaniana przez skórę. Przy dawce pięć setnych mililitra śmiertelna dla człowieka. A jeśli dobrze policzyłem, tyle już miałeś, robiąc roszadę.
Snider z przerażeniem wpatrzył się w swoje bierki, a Lange wyciągnął rękę i przewrócił białego króla.
A tutaj, jak opowiadanie zostało przełożone przez "fachowca" na angielski: Rycerz pojmał biskupa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.