Jako były belfer odczułem niemałą satysfakcję, kiedy w końcu udało mi się do redaktora Pawła M. przebić z komunikatem, że dyskusja polega na tym, że na argument musi przedstawić kontrargument, a nie domagać się od oponenta innych argumentów, jeśli na dany nie potrafi odpowiedzieć. Długo to trwało, ale satysfakcja tym większa, bo wytłumaczyć coś uczniowi zdolnemu, który chwyta w pół słowa, to żadna sztuka, prawdziwym wyzwaniem jest sprawić, by ten tępy włączył mózg.
Zdjęcie © WoGi
Oczywiście uczeń specjalnej troski nie wskoczy od razu na poziom piątkowy, ocena mierna będzie zadowalająca, więc nie ma co się czepiać, że redaktor swój merytoryczny wpis rozpoczął od personalnego ataku, w którym strzela ślepymi nabojami. Usiłuje mnie zdyskredytować, nazywając pisarczykiem i wskazując, że obserwuję swój własny blog. Ponieważ obserwowanie własnego bloga żadnych korzyści nie daje, łatwo się domyślić, że kliknąłem coś przez przypadek, a że na swój profil nie wchodzę, bo i po co, to nie jestem tego świadom, ale akurat myślenie nie jest mocną stroną naszego redaktorka. O właśnie, określenia „pisarczyk” i „pisarzyna” są odwetem za „redaktorka” i „redaktorzynę”. Różnica polega na tym, że te drugie są konkluzją po dokonanej ocenie redaktorskich predyspozycji Pawła M., a te pierwsze wyłącznie epitetem.
Ale przejdźmy do meritum, bo to jest znacznie ciekawsze. Najpierw ogólnie. Przypomnijmy, że szanowny pan redaktor lansował tezę, że strony mogą sobie umową wyłączyć postanowienia ustawy. Konkretnie, że chociaż ustawa o prawie autorskim mówi o niezbywalności osobistych praw autorskich i nakazuje dać autorowi tekst do korekty autorskiej przed publikacją, to regulaminem danej gazety czy danego serwisu można zadecydować inaczej. Wygląda na to, że Paweł M. z tego stanowiska się wycofał, bo już nie udowadnia, że regulamin sprzeczny z ustawą jest wiążący, tylko że regulamin pozwalający redaktorowi decydować o ostatecznym kształcie tekstu wcale z ustawą sprzeczny nie jest. Mimo że nasz redaktorek najwyraźniej porzucił swoje pierwotne stanowisko, że aktem prawnym niższego rzędu można wyłączyć postanowienia aktu prawnego wyższego rzędu, bardzo się pilnuje, żeby wprost nie przyznać, że nie miał racji. Jakie w ten sposób niweluje kompleksy, nie jest już naszą sprawą, o tym powinien porozmawiać w innym miejscu.

Zdjęcie © Trueffelpix
Przejdźmy teraz do cytowanego przez Pawła M. orzecznictwa:
1) Orzeczenie Sądu Apelacyjnego w Krakowie z 29 października 1997 roku (sygn. akt I ACa 477/97):
Nie każda zmiana dowolnego elementu treści lub formy utworu narusza prawo do jego integralności (art. 16 pkt 3 Prawa autorskiego), lecz tylko taka jego zmiana, która „zrywa” lub „osłabia” więź twórcy z utworem, usuwa lub narusza więź między utworem a cechami indywidualizującymi jego twórcę. Tak oznaczonych cech naruszenia prawa do integralności utworu nie spełniają drobne zmiany elementów jego treści lub formy, które nie uchylają atrybucji utworu.
2) Wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 14 marca 2006 roku (VI ACa 1012/2005):
zakres czynności potrzebnych do usunięcia skutków naruszenia praw autorskich powinien być adekwatny do rozmiarów i skutków naruszenia.
Nie przypominam sobie, bym w jednym czy drugim przypadku twierdził coś przeciwnego, więc może szanowny pan redaktor zechciałby zacytować moje słowa sprzeczne z tymi orzeczeniami i wyjaśnić, co usiłuje nimi udowodnić. Bo nie stanowią one dowodu na to, że od korekty autorskiej można odstąpić, żadne z tych orzeczeń nie odnosi się do dyspozycji art. 60 ustawy o prawie autorskim, na który wskazywałem. Co więcej, powiedziałbym, że one w ogóle nie mówią o redakcji, gdyż redakcja obejmuje coś więcej niż drobne zmiany (o czym pisałem w swoim tekście).
3) Opinia prawnika (adwokata Jarosława Góry) o zgodzie z góry na zmiany w dziele:
W literaturze dopuszcza się również możliwość umownego udzielenie takiej zgody na przyszłość, pro futuro. Problem pojawia się jednak w kwestii zakresu zmian, tj. czy twórca może wyrazić zgodę na wprowadzenie konkretnej zmiany przez konkretną osobę, czy może udzielić zgody blankietowej, na wprowadzanie wszelkich zmian? W tej kwestii w literaturze również nie panuje zgoda. Znajdziemy liberalne podejście do tej kwestii, które dopuszcza możliwość zezwolenia na dokonywanie wszelkich zmian, związanych z korzystaniem z utworu. Znajdziemy również restrykcyjne podejście, opowiadające się za możliwością udzielenia zgody tylko na dokonanie konkretnych zmian. Zdaje się, iż większe poparcie ma drugie stanowisko, zgodnie z którym twórca może udzielić zezwolenia tylko na dokonanie dokładnie określonych zmian w przyszłości. Zgodnie z nim udzielenie zgody na dokonywanie w przyszłości wszelkich zmian jest nieskuteczna.
Paweł M.: Jak widać nie ma zgody co do zakresu, jest zgoda, że ogólnie takowej zgody udzielić można.
Smaczne. Dominuje stanowisko, że można „udzielić zezwolenia tylko na dokonanie dokładnie określonych zmian w przyszłości”, co według Pawła M. oznacza, że ogólnie można udzielić zgody na zmiany w przyszłości. Do tego Paweł M. zapomniał dodać, że ten spór dotyczy zmian, które nie naruszają prawa do integralności utworu, nie ma takiego stanowiska, że twórca może się zgodzić na zmiany w przyszłości, którym mógłby się słusznie sprzeciwić. No i Paweł M. nie potrafi prawidłowo zakwalifikować wypowiedzi, którą cytuje. Nieumiejętność rozpoznawania rodzaju tekstu byłaby czymś obojętnym na przykład u hydraulika, u pana redaktora musiałaby dziwić, gdyby pan redaktor nie dostarczył już wcześniej dowodów, że tak się nadaje na redaktora jak Stephen Hawking na hydraulika. Adwokat Jarosław Góra nie wyraża żadnej opinii, tylko referuje, jak kształtują się stanowiska w tej kwestii. Jego opina jako szeregowego prawnika, zamieszczona nie wiadomo gdzie (pewnie gdzieś w internecie), byłaby bezwartościowa. O wadze opinii rozstrzygają tytuły przed nazwiskiem i miejsce publikacji. Licząca się opinia w tej kwestii powinna być zacytowana następująco:
Prof. dr hab. Marian Kępiński: twórca może się zgodzić tylko na konkretne zmiany proponowane przez nabywcę praw. Nie może natomiast skutecznie pozwolić nabywcy na dokonywanie wszelkich zmian w przyszłości („System prawa prywatnego”, t. XIII, Prawo autorskie, red. J. Barta, Warszawa 2003, s. 444).
4) Wyrok Sądu Najwyższego z 31 października 1975 roku (I CR 624/75):
Wydawca, który wbrew żądaniu twórcy nie umożliwił mu wypowiedzenia się co do redakcyjnych, merytorycznych zmian w opublikowanym utworze, narusza autorskie dobra osobiste twórcy.
Paweł M.: Jeszcze raz: wbrew żądaniu twórcy. To przerzuca piłeczkę na pole autora – to on powinien wystąpić o korektę autorską.
Tak. Na mocy ustawy z 1952 roku, która mówiła, że twórca ma prawo żądać udostępnienia mu tekstu do korekty autorskiej. Obecna ustawa z roku 1994 zobowiązuje korzystającego z utworu do udostępnienia twórcy tekstu do korekty autorskiej. Powoływanie się na wyrok z 1975 r., bazujący na uchylonej ustawie i przepisie, który w nowej ustawie się nie znalazł, dość dobitnie pokazuje żenujący poziom wiedzy Pawła M. Facet usiłuje udawać oblatanego w orzecznictwie z zakresu ustawy o prawie autorskim, chociaż o jej istnieniu dowiedział się dwa miesiące temu. Wypowiada się „ze znawstwem” o interpretacjach tej ustawy, choć nawet nie raczył spojrzeć, kiedy ją uchwalono. Daje to pewne pojęcie o tym, jak sprawdza fakty w poprawianych przez siebie tekstach.
Jak widzimy, orzecznictwo przytoczone przez Pawła M. obala moje stanowisko, że twórcy należy udostępnić tekst do korekty autorskiej, w takim samym stopniu, jak wyroki w sprawie wchodzących w szkodę krów. Ale przypomnę, na razie cieszymy się z faktu, że Paweł M. w ogóle jakiekolwiek orzecznictwo przytoczył, gdyż świadczy to o uruchomieniu procesu, którego się u niego nie spodziewaliśmy:
Za okoliczność łagodzącą należy też uznać, że Paweł M. wcale nie chce ustalić, jaki jest stan faktyczny, jakie uprawnienia ustawa daje autorowi, a jakie redaktorowi. Za wszelką cenę dąży do wykazania, że ustawa nie wyznacza mu podrzędnej roli, bo ze swoim ego bardzo chce rządzić i nie może się pogodzić z faktem, że wybrał sobie zawód, w którym nie on podejmuje ostateczne decyzje. Z tym że w tej kwestii też muszę uznać się za niewłaściwego partnera do rozmowy.

Poza orzecznictwem szanowny pan redaktor przytacza argumenty „na chłopski rozum”. Posługiwanie się chłopskim rozumem w dyskusji o prawie jest de facto oświadczeniem, że nie ma się o prawie bladego pojęcia. Nic dziwnego, że redaktor ignorant wygłasza pogląd, jakoby prawo nie obowiązywało, jeśli nie ma czasu na przewidziane nim procedury. Wygłasza zresztą po raz kolejny, chociaż na bezsens tego poglądu wskazałem, ale najwyraźniej Paweł M. uważa, że przez powtarzanie jego argumenty nabiorą sensu. Ponieważ też mu napisałem, że tak nie jest, rodzi się pytanie:

Skoro nie, to nie wiem, dlaczego do Pawła M. pewne rzeczy nie docierają. Nowinką jest twierdzenie, że jak prawnicy wielkiej firmy coś napiszą, to ex definitione jest to zgodne z prawem. Nasz redaktor powinien stanąć koło tej babuni, która dokładała drewienek Husowi do stosu, bo prawnicy wielkiej firmy kierują się interesem tej firmy, a prawo mają tam, gdzie słabszy kontrahent firmy może im skoczyć. W przypadku zastrzeżenia, że redakcja może dokonać zmian i skrótów w nadesłanym tekście, jest to standardowa formułka jeszcze z czasów PRL-u. I nawet wtedy nie miała ona takiej mocy, jaką przypisuje jej Paweł M., który by o tym wiedział, gdyby raczył przeczytać cytowany przez siebie wyrok Sądu Najwyższego w całości, bo jest tam mowa o tym, że zastrzeżenie redakcji czasopisma o prawie skracania materiałów niezamówionych nie upoważnia do naruszania prawa do integralności utworu.
Przejdźmy teraz do regulaminu Biblionetki, który tę dyskusję sprowokował. Przypomnijmy, że Biblionetka odmawiała autorowi recenzji właśnie prawa do korekty autorskiej. Odmawiała, bo po tekstach na blogu Koczowniczki i moim uznała, że działa niezgodnie z prawem, i regulamin zmieniła. Tę okoliczność Paweł M. dyskretnie pominął, bo to, że serwis przyznał mi rację, średnio wspierałoby jego tezę, że racji nie mam.
Recenzent Biblionetki nie miał wpływu na to, co redaktor mu zmieni, mógł zareagować dopiero post factum:
Jeśli autor tekstu uzna ingerencję za zbyt daleko posuniętą, może poprosić redakcję o usunięcie tekstu z serwisu w terminie 7 dni od pojawienia się tekstu w BiblioNETce.
Samo sformułowanie „ingerencja zbyt daleko posunięta” wskazuje, że mowa o zmianie zdefiniowanej w przytoczonym przez Pawła M. orzeczeniu Sądu Apelacyjnego jako tej, która „zrywa” lub „osłabia” więź twórcy z utworem, usuwa lub narusza więź między utworem a cechami indywidualizującymi jego twórcę. Czyli Biblionetka chciała wprowadzać zmiany, co do których zakładała, że autor słusznie może się z nimi nie zgadzać. I pozwalała mu na reakcję, tyle że taką, jakiej ustawa nie zna, do tego cokolwiek spóźnioną. Bo autor ma prawo żądać, by jego teksty były publikowane w takiej postaci, w jakiej on chce, a nie do żądania (i to w określonym terminie), by wycofywano jego teksty spreparowane przez redaktora.
Jakie zmiany wprowadzała Biblionetka, referuje nam Paweł M., cytując recenzentkę:
Kiedy tydzień temu dodałam do Biblionetki swoją recenzję, pani redaktor poczyniła w niej kilka zmian – opisuje Koczowniczka. – Na pytanie, co znowu napisałam źle, otrzymałam odpowiedź, że w dwóch kolejnych zdaniach aż trzy razy pojawiło się „i”.
I nasz znawca komentuje:
Z tego wnoszę, że redaktorka po prostu zamieniła jedno lub dwa „i” na „oraz”. Nie sądzę, żeby jakikolwiek biegły uznał to za naruszenie integralności utworu lub pogorszenie jego jakości.
I ja się z Pawłem M. całkowicie zgadzam. Pomijając kwestię, że zmiana była najprawdopodobniej bezsensowna, bo trzykrotne „i” w dwóch zdaniach normalnie nie razi, o naruszeniu prawa do integralności utworu trudno mówić. Co najwyżej o manierze pań redaktorek i panów redaktorów, którzy na siłę poprawiają dobry tekst i wykazują swoje zaangażowanie, pracowitość i głęboką wiedzę przez zmienianie „i” na „oraz”. Ale Koczowniczka pisała też o innych zmianach:
Gdyby biblionetkowy redaktor ograniczał się do poprawiania błędów, nikt rozsądny by nie narzekał. Ale zmiany pojawiają się również w miejscach, gdzie błędów nie było. Podam przykłady:
– z prawidłowo zbudowanego przeze mnie zdania redaktor usunęła jedyny czasownik i nie zastąpiła go innym,
– przerobiła zdanie Mieszka samotnie, pracuje dorywczo i zachowuje się inaczej niż większość jej rówieśniczek, bo nie marzy o koncie bankowym, ślubie i dzieciach, tylko chce być „dzika, wolna, szalona” na Mieszka samotnie, pracuje dorywczo i zachowuje się inaczej niż większość jej rówieśniczek, bo nie marzy o koncie bankowym, ślubie i dzieciach, tylko chce być dzika, szalona i wolna.
(…) Redaktorka usunęła cudzysłów, nie pytając mnie, co on oznacza. A mógł to być cytat, wypowiedź ironiczna, przytoczenie, ważne słowa zrozumiałe jedynie dla tych, którzy przeczytali książkę. I wreszcie ustawiła przymiotniki w innej kolejności.
Paweł M. w swoim wywodzie w żaden sposób się do tego nie odniósł, co wyraźnie świadczy o jego przekonaniu, że jeśli pominie treści, na które nie potrafi odpowiedzieć, te niewygodne dlań fakty i argumenty znikną. Zmusza nas to po raz kolejny do zadania mu pytania:

Hm. Skoro jednak nie, to znaczy, że Paweł M. za głupich ma czytelników mojego bloga i bloga Koczowniczki. Najwyraźniej uważa, że to tępaki niezdolne do zauważenia, jak manipuluje i pomija te wypowiedzi i argumenty, które obalają jego tezy, a których nie jest w stanie zanegować. (Trzy razy „i” w dwóch zdaniach, nie trzeba zmieniać na „oraz”). W odpowiedzi na jego pytanie, na czym opieram swoją opinię, że ma się za geniusza, który nie robi błędów, wskazałem dwa cytaty (w komentarzach pod wpisem o redagowaniu). Paweł M. odniósł się tylko do jednego, dopisując zresztą swojej wypowiedzi nową treść (nie ma w niej mowy o działaniu z braku czasu), drugi pominął milczeniem. Ale najwyraźniej uznał, że udowodnił w ten sposób, że żaden z cytatów nie wspiera mojej opinii. No cóż, dyskutowania w szkole nie uczą, a szkoda. Paweł M. orłem intelektu nie jest, ale myślę, że gdyby w szkole poćwiczył, to od biedy jakąś sensowną dyskusję zdołałby przeprowadzić.
Wróćmy do wskazanych przez Koczowniczkę zmian. Co do pierwszej, nie mamy szczegółów, ale jeśli przyjmiemy, że tak to rzeczywiście wyglądało, to wprowadzenie błędu w miejsce poprawnego zdania jest jednoznacznym pogorszeniem jakości utworu. A może uważasz inaczej, szanowny panie redaktorze? Przy czym ingerencja tego rodzaju wcale nie jest nieprawdopodobna, też się z taką zetknąłem, bierze się ona pewnie stąd, że redaktor skreśla jakieś słowo, chcąc je zastąpić innym, ale potem zapomina to zrobić (bo coś go na moment oderwało od tekstu albo dlatego, że pracuje w pośpiechu).
Druga zmiana jest jednoznaczna. Cytat z omawianej książki, zgrabnie wpleciony w tekst recenzji, został przerobiony na tekst odautorski. Jeśli to nie jest naruszenie prawa do integralności utworu, to co nim będzie, panie dwumiesięczny znawco prawa autorskiego i orzecznictwa?