Po parodii procesu Doda została skazana za swoją wypowiedź, że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”. Teraz Trybunał Konstytucyjny uznał, że paragraf o obrazie uczuć religijnych, z którego ją dupnięto, jest zgodny z konstytucją i zasadą wolności słowa. Fabuła tej farsy rozgrywa się nie w średniowieczu na Bliskim Wschodzie, lecz w Europie XXI wieku.
Swój komentarz opieram na artykule w „Wyborczej”, co zaznaczam, bo jego autorka Ewa Siedlecka, jak to dziennikarz, myli fakty, podaje nieprawdziwą kwotę grzywny (nie 50, a 5 tysięcy, taka drobna różnica) i źle cytuje wypowiedź Dody, więc diabli wiedzą, co jeszcze w swoim tekście zdołała pokręcić.
Przepisu, karzącego de facto za bluźnierstwo, przed Trybunałem Koście… tfu, Konstytucyjnym bronili przedstawiciele Prokuratura Generalnego i Sejmu. Przedstawili argument, że skazań jest mało i nikt nie poszedł siedzieć. Skoro nikła liczba ściganych osób i niewymierzanie maksymalnej sankcji usprawiedliwiają karanie za rzecz w całym cywilizowanym świecie dopuszczalną, to proponuję, w celu zlikwidowania grafomanii, wprowadzić karę śmierci za opublikowanie więcej niż pięciu książek rocznie.
Sędzia Andrzej Wróbel wyjaśnił, że przepis nie ogranicza wolności słowa, bo nie wolno swoich oponentów obrażać. W swym dążeniu do podlizania się biskupom on i jego koledzy zapomnieli o takim szczególe, że kardynalną zasadą wolności słowa jest to, że nikt nie może być ścigany za swoje wypowiedzi przez prokuratora, o ile nie namawia bezpośrednio do popełnienia przestępstwa. A obrażanych doskonale chroni procedura cywilna, w ramach której mogą dochodzić odszkodowania od tego, kto ich spostponował.
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że chociaż polski Trybunał Konstytucyjny bardziej przypomina Towarzystwo Obrońców Ewangelii niż świecki sąd, to akurat jeśli chodzi o niezrozumienie zasady wolności słowa, jego sędziowie nie są bardziej tępi niż inni polscy intelektualiści. „Wyborcza” na okrągło publikuje pretensje, że jakiś faszysta nie ma procesu, chociaż obrażał żydów czy, ostatnio, muzułmanów. Bo pan Maziarski i s-ka nie rozumieją, że faszyści też mają prawo do głoszenia swoich poglądów, dopóki wyrażają je gębą, a nie pięścią. A ja powinienem móc napisać, że faszysta ze swoim antysemityzmem jest durniem, że Maziarski i Wróbel ze swoją koncepcją wolności słowa są durniami, i jedyną sankcją, jaka powinna mi za to grozić, to proces cywilny. A swoją drogą ciekawe, że inkryminowany paragraf nie ma zastosowania do uczuć religijnych muzułmanów. Przestępstwo jest ścigane z oskarżenia publicznego, obecnie popełniane jest masowo (głównie zresztą przez osoby deklarujące się jako katolicy), a o żadnych działaniach prokuratury nie słychać.
Wróćmy do orzeczenia Trybunału. Trzeba się naprawdę dobrze napruć wodą święconą i upalić kadzidłem, żeby nie dostrzegać, że zarówno celem tego przepisu, jak i jego efektem jest tłumienie krytyki i polemiki z religią katolicką. Wybicie tej krytyce zębów. Jednym ze skuteczniejszych sposobów wykazania absurdalności jakichś poglądów jest ich wyśmianie. Tę metodę zastosowali twórcy Pomarańczowej Alternatywy, odsłaniając nonsensy komunistycznej ideologii, po nią sięgnęli artyści z grupy Monty Python, kręcąc „Żywot Briana”. Sędzia Wróbel zamknąłby jednych i drugich, bo obrażają, znieważają czy co tam jeszcze.
Ale jest światełko w tunelu. Otóż gdyby ktoś – obserwując, jak nasi politycy i sędziowie ścigają się, kto głębiej wejdzie w anus episcoporum – miał wątpliwości, to sędzia Wróbel uspokaja: „Można (…) negować istnienie Boga, byle nie w sposób znieważający”. Można, proszę państwa! W roku dwa tysiące piętnastym, blisko pięćset lat po przewrocie kopernikańskim, dwieście lat po oświeceniu i rewolucji francuskiej, sto pięćdziesiąt lat po odkryciu procesu ewolucji można w europejskim kraju powiedzieć, że Boga nie ma. Oględnie, ale można. Nie będą za to łamać kołem, nie wrzucą do lochu, nie spalą na stosie, ba, nawet grzywny się nie zapłaci. Czy państwo odczuwają tę samą dumę, co ja, że żyjemy w takim postępowym kraju?
A na koniec chciałbym dołączyć do podziękowań Jana Hartmana. Dla Dody pięć tysięcy to grosze, wyrok nie uniemożliwia jej wykonywania zawodu, a jednak nie machnęła na niego ręką. Dostrzega, że walczy o pryncypia i chce się jej o te pryncypia walczyć, czego po gwiazdce znanej ze sporów o majtki trudno się było spodziewać. Szacunek, bo może dzięki takim ludziom jak Dorota Rabczewska w końcu doczekamy się, że polskie władze nie będą obywatelowi dyktowały, w jaki sposób wolno mu powiedzieć, że Boga nie ma.
Komentarze pod wpisem były zamieszczone w systemie Disqus, z którego zrezygnowałem. Poniżej je przytaczam.
OdpowiedzUsuńAutor komentarza: Kamila Perczak
OdpowiedzUsuńTa rada puchaczy otwarcie przyznaje, że zabobony są dla niej ważniejsze niż prawo, a jej szefo bez zażenowania przyjmuje cukierki "za zasługi" od obcego państwa. I nie ma w tym zapyziałym bantustanie nikogo, kto zadałby pytanie o legalność orzeczeń składu jawnie gwałcącego zasadę niezawisłości sądu. Iranizacja tego kraju postępuje w tempie geometrycznym. Rabczewska jest w tym wszystkim pozytywnym zaskoczeniem, ale z drugiej strony już nieraz się zdarzało, że błazen był jedynym na tyle odważnym, żeby mówić rzeczy oczywiste.
Autor komentarza: Radosław Botev
OdpowiedzUsuńNiestety albo stety mamy w Polsce szereg przestępstw ograniczających swobodę wypowiedzi - mamy na przykład znieważenie Prezydenta RP, znieważenie głowy obcego państwa, pomówienie Narodu polskiego, zaprzeczanie zbrodniom popełnionym przez systemy totalitarne. Szczególnie te dwa ostatnie mnie zastanawiają - czy należy prawem ograniczać dyskusję na temat historii?