Zmęczyłem książkę Tomasza P. Terlikowskiego pt. Operacja „Chusta” (wyd. Fronda, 2010).
Gdyby nie to, że w trakcie lektury zdecydowałem się o niej napisać, poddałbym się po jakichś 80 stronach. Operacja „Chusta” to powieść sensacyjna i antyutopia w jednym. W obu tych gatunkach z definicji łatwo przykuć uwagę czytelnika, tymczasem Terlikowski przynudza tak, że musiałem przerywać lekturę i dla odegnania snu podczytywać sobie książkę telefoniczną. W Operacji mamy przyszłą zjednoczoną ateistyczną Europę, która zwalcza przede wszystkim katolicyzm. Pomysł sam w sobie ciekawy (i dla niego po tę książkę sięgnąłem), ale zamiast spójnego, przekonującego obrazu tego świata mamy zestaw tez (eutanazja jest dobra, aborcja jest dobra, religia to przesąd itd.), z którymi Terlikowski polemizuje. Poza tym obraz jest bzdurny, bo Terlikowski nie odróżnia ustroju, który zakłada neutralność światopoglądową państwa z prawem każdego do wyznawania takiej religii, jaką chce, pod warunkiem, że nie będzie narzucał jej innym, od ustroju typu komunistycznego, który religię z założenia zwalcza. Operacja opiera się na założeniu i udowadnia, że jest to jedno i to samo. Tymczasem nie jest, bo między szykanowaniem ludzi za chodzenie do kościoła a niezgodą na to, by z tym kościołem przychodzili do instytucji publicznych, występuje diametralna różnica.
Wątek sensacyjny to wykradzenie tytułowej chusty z wizerunkiem Chrystusa, cudownej chusty, którą władze chcą zarekwirować, i ucieczka z nią za granicę. Tyle że normalnie człowiek, który gdzieś ucieka, gna ile sił w nogach do celu, tymczasem tutaj zakonnik z chustą co rusz się zatrzymuje, a to żeby wybawić kogoś od eutanazji, przeszkodzić w aborcji, wesprzeć duchowo, w efekcie mamy takie katolickie przygody Koziołka Matołka. Budowie napięcia nie służy fakt, iż Biuro do Walki z Fundamentalizmem niespecjalnie próbuje nieuciekającego zbiega złapać. Akcja jest dla Terlikowskiego tylko pretekstem do przedstawienia własnych przekonań, więc szkoda mu atramentu na opisy procedur i działań mających doprowadzić do ujęcia uciekiniera, daleko bardziej interesuje go udowadnianie, że religia katolicka ma taką potężną moc, że ulegnie jej nawet zatwardziały karierowicz, jakim jest wywodzący się z muzułmańskiej rodziny porucznik Hassan Obama. W efekcie Obama, zamiast organizować pościg, chodzi i otrząsa się (nie mogąc się otrząsnąć) z wrażenia, jakie wywarł na nim obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Swoją drogą takie nazwisko bohatera w takim kontekście przywiodło mi na myśl słowa posła Górskiego o końcu cywilizacji białego człowieka, ale rozumiem, że autor za skojarzenia czytelników nie odpowiada.
A kiedy już Terlikowski, zamiast sławić dobroczynną moc katolicyzmu, zmusił się do przyziemnego opisu wydarzeń, to nie miał głowy do szczegółów. I tak na stronie 217 uciekinierzy zostają uwięzieni przez jakąś sektę, której przywódca „wydał polecenie, by związać ich i położyć w kącie salki modlitewnej”. Na stronie 220 uwięzionych uwalnia jeden z członków sekty: „Chłopak sprawnymi ruchami zdjął zakonnikowi kajdanki”. Czyli z tego wynika, że związano ich kajdankami. Okej, może Terlikowski nie wie, jak wyglądają kajdanki i w jaki sposób unieruchamia się nimi więźnia, ale na tym nie koniec. Zakonnik czuje się pokrzepiony, bo „uwolnienie z więzów przywróciło mu nadzieję” (str. 221), tymczasem w następnym akapicie chłopak, który zostawił zakonnika i jego towarzyszy na dwie godziny, wrócił i… „nożem rozciął więzy ojca Jana i Benedykta. A potem wskazał im, by rozcięli także sznury na dłoniach Gretki”. Czyli rozciął więzy, z których ich wcześniej uwolnił. Chyba że te pierwsze więzy to były jednak kajdanki. Za taką interpretacją przemawiałoby zachowanie chłopaka: przychodzi do uwięzionych, uwalnia ich z „więzów”, po czym każe im czekać dwie godziny, aż reszta zaśnie, by mogli się wymknąć. Normalnie powinien się bać, że ktoś z sekty zajrzy do zakonnika i jego towarzyszy i zobaczy, że nie są już związani. Rozsądniejsze byłoby wyswobodzenie ich bezpośrednio przed ucieczką. Ale skoro więźniowie byli zakuci w kajdanki i skrępowani sznurem, to kajdanki mógł im spokojnie zdjąć, żeby im ulżyć, a sznury zostawić, żeby zmylić innych członków sekty, którzy pewnie podobnie jak autor nie odróżniali jednego od drugiego.
Takich nietrzymających się kupy opisów jest w tej książce więcej. Jeśli autor jest nieudolny, redaktor winien podkreślać mu kwiatki na czerwono, ale redaktorka tej książki (nawiasem mówiąc, mająca to samo nazwisko co autor) też nie miała kwalifikacji do tego, za co się wzięła. Postanowiła np. udowodnić, że zasada, mówiąca o niestawianiu przecinka przed „i”, nie jest bezwzględna i że ona o tym wie. O tym, że zdań współrzędnie złożonych połączonych spójnikiem „i” nie rozdzielamy przecinkiem ani że nie stawiamy przecinka przed powtórzonym po spójniku łącznym „że”, nie miała już pojęcia: „Strzelkowski wiedział, że zawsze może liczyć na ciepłe słowa pod adresem nowych akcji Biura, i że arcybiskup nie wywinie mu jakiegoś numeru” (str. 133); „Przeglądał swój telefon, i rozpaczliwie szukał kogoś (…) (str. 139); „Leżał na niepościelonym łóżku, i nie miał najmniejszej ochoty, by wstać” (str. 205).
Z tego, że Terlikowski jest pisarzem nieudolnym, trudno jednak czynić mu zarzut, gdyż wyraźnie nie ma on pisarskich ambicji, jego celem nie było stworzenie dobrej powieści, tylko DANIE ŚWIADECTWA. Książka to po prostu dodatkowa trybuna, ani lepsza, ani gorsza od łam prasy czy stron internetowych, żeby zwalczać swoich przeciwników. A w takiej sytuacji to, jak Terlikowski pisze, schodzi na drugi plan, ważniejsze jest, co pisze.
Z książki wyłania się obraz człowieka, który praktycznie wszystkie zachodzące zmiany i cały rozwój uważa za zły. Eutanazja, aborcja, wiadomo, ale Terlikowskiemu nie podoba się też ekumenizm, prawo innych do niewyznawania żadnej religii, swoboda seksualna itd. Przez to też książka jest nieznośna, bo Terlikowski starannie zadbał, żeby rozprawić się z każdym zjawiskiem, które mu leży na wątrobie, dostało się nawet ekologom. Aż chciałoby się zapytać, dlaczego jego Bóg na to całe zło pozwala, stawiając swego gorącego wyznawcę w tak przykrej sytuacji, ale pewnie Terlikowski ma jakieś pokrętne teologiczne wyjaśnienie i na najprostsze, że Boga usprawiedliwia jego nieistnienie, się nie zgodzi. A przecież gdyby Bóg istniał, przesunąłby datę urodzin Terlikowskiego do średniowiecza, czyniąc go szczęśliwym: żadnego postępu medycyny, pozwalającego na takie bezeceństwa jak aborcja, in vitro i leczenie komórkami macierzystymi, wszystko naturalnie, żadnej seksualnej rozwiązłości, tylko włosiennica i pas cnoty, żadnego brania żydów pod pejs, że niby młodsi bracia w wierze, tylko zdrowy antysemityzm (przecież łobuzy ukrzyżowały Zbawiciela!) niekrępowany jakąś durną poprawnością polityczną, żadnych ateistów, wszyscy wierzyli, czyli panował naturalny porządek rzeczy. A może nawet lepsze niż średniowiecze byłyby czasy inkwizycji, bo Terlikowski jest typem fundamentalisty walczącego, więc za inkwizycji mógłby jednego czy drugiego heretyka spalić na stosie. Trzeba powiedzieć, że ten Bóg Terlikowskiego jest niezwykle perfidny, bo jak już zawalił z czasem, to mógł lepiej wybrać miejsce. Kilka tysięcy kilometrów dalej na wschód i Tomas ben Terlik trzymałby stery samolotu lecącego na World Trade Center z niezachwianą wiarą, że to, co robi, jest głęboko słuszne, i z radością, że może zniszczyć wrogów jedynej prawdziwej religii. A tu i teraz, kicha. Piórem może tylko przywalić. Nie byłoby to mało, gdyby ktoś słuchał, ale Europa świecczeje, Terlikowskiego nie słuchając, więc ten zakreślił „przerażającą” wizję, co to będzie, jak ta Europa nie zawróci ze złej drogi.
Jedną z najgorszych plag współczesności jest zdaniem Terlikowskiego oczywiście eutanazja. Możliwość powiedzenia „nie” obraźliwym warunkom, jakie proponuje nam rzeczywistość, przełom w myśleniu na taką możliwość pozwalający, będący w etyce przełomem kopernikańskim, jest dla Terlikowskiego nie do przyjęcia. Wiadomo, w jego mniemaniu tę rzeczywistość stworzył Bóg, więc jeśli ktoś się na nią wypina, wypina się na Boga. To jeszcze można by zrozumieć. Nawet to, że wierzący chcą zakazywać eutanazji niewierzącym. Bóg jest dla nich bytem obiektywnym, a jego przykazania obowiązują też niewierzących. Na tej płaszczyźnie można się jeszcze spierać, dyskutować, choć porozumienie - przy takim założeniu ze strony wierzących - rzeczywiście nie jest możliwe. Ale Terlikowski przedstawia w Operacji inne „argumenty” przeciwko eutanazji. Przede wszystkim nie wierzy, że człowiek może jej chcieć (zresztą co się dziwić zdrowemu facetowi w kwiecie wieku, mającego ułożone życie osobiste i satysfakcjonujące zajęcie - trudno wtedy sobie wyobrazić, co czuje człowiek, który zdycha w męczarniach). Zgodnie z tym przekonaniem bohaterka, którą uciekający zakonnik porywa z kliniki eutanazyjnej, okazuje się po prostu opętana przez szatana i zakonnik musi odprawić egzorcyzmy. Tak, tak, to nie jest parabola czy symbol, w XXI wieku mamy w Polsce pisarzy, którzy zamieszczają w swoich powieściach śmiertelnie poważnie potraktowane opisy skutecznych egzorcyzmów. Chwała Bogu, że książka Terlikowskiego jest tak zła, że przekłady jej nie grożą, bo oprócz Kaczyńskiego i naszych piłkarzy za granicą mieliby trzeci powód, żeby się z nas podśmiewać.
Drugim „argumentem” Terlikowskiego przeciwko eutanazji jest po prostu pokazanie jej jako formy morderstwa. Dziadek zapada na raka, więc rodzina podejmuje decyzję o zabiciu dziadka, co Terlikowski nazywa eutanazją. Albo ktoś zdecydował się na eutanazję, zmienił zdanie, ale już nie może się wycofać, bo „nie można narażać rodziny na stres związany z odwołaniem śmierci, a wstrzymanie procedur eutanazyjnych wymaga zbyt wielu kosztów” (str. 113). I Terlikowski opisuje scenę zabicia tej wyleczonej egzorcyzmami i chcącej żyć i chociaż opisuje morderstwo, to nazywa je eutanazją. Po prostu uznał sobie, że nazwa określa podłożony przez niego desygnat, a nie ten właściwy, i w ten sposób się z eutanazją rozprawia. Równie dobrze mógłby opisać społeczeństwo, w którym morduje się niedoszłych samobójców, bo „nie można narażać rodziny na stres związany z ponowną ewentualną próbą, a leczenie wymaga zbyt wielu kosztów”. Nic dziwnego, że w tym kraju żadna sensowna dyskusja nie jest możliwa, skoro tego rodzaju argumentacji używa gość z doktoratem.
Druga ciekawa metoda stosowana przez Terlikowskiego przypomniała mi broszurkę świadków Jehowy rozprawiającą się z teorią ewolucji. Z braku rzeczowych w broszurce stosowano głównie argumenty typu „nawet znany ewolucjonista, profesor X, powiedział, że to nieprawda”. Po lekturze miało się wrażenie, że najbardziej zażartymi przeciwnikami teorii ewolucji są jej badacze z Darwinem na czele (zresztą Terlikowski stosuje identyczny zabieg, w powieści właśnie biolog tłumaczy dzieciom, że ewolucja „nie jest jedyną możliwą wersją powstania gatunków”, str. 25). I podobne wrażenie, że najbardziej doceniają katolicyzm jego przeciwnicy, ma się po lekturze powieści Terlikowskiego. Bo generalnie wszyscy, którzy nie są prawdziwymi katolikami, czyli karierowicze reżimu, wysługujący mu się dziennikarze, koncesjonowani księża, a nawet szczerzy ateiści są pod urokiem katolicyzmu. A jeśli nie są, to dostrzegają, że czegoś - czytaj: religii - im brakuje. Terlikowski żywi niezachwiane przekonanie, że człowiek bez religii jest jak ryba bez wody, tymczasem jako człowiek bezreligijny mogę mu powiedzieć, że religia tak mi jest potrzebna jak rybie rower. (Wiem, oczywiście, że mi nie uwierzy, uzna po prostu, że nie zdaję sobie sprawy, czego potrzebuję.)
Kim są owi koncesjonowani księża? To duchowni, którzy współpracują z ateistycznym reżimem i cieszą się przywilejami w zamian za dostosowywanie katolickiej doktryny do reżimowych wymagań i trzymanie w ryzach księży chcących głosić prawdziwą wiarę. Terlikowski, który w swojej publicystyce poucza duchownego, jak ma się zachowywać, żeby został zbawiony (nie znam się na teologii, ale wydawało mi się, że to duchowni są od wskazywania wiernym drogi do zbawienia), pije tutaj do liberalnej części duchowieństwa, idącej na kompromisy z nauką i współczesnym światem, czego przejawem jest choćby odcięcie się od egzorcyzmów czy akceptacja innych religii jako równouprawnionych. I akurat z tą krytyką Terlikowskiego się zgadzam. Prawdziwa religia monoteistyczna musi uznawać inne religie za fałszywe, inaczej przestaje być religią, staje się zbiorem pustych haseł i obrzędów. Jeśli nasz Bóg jest jedyny i prawdziwy, to ich Bóg nie może również być jedyny i prawdziwy. Twierdzenie, że to ten sam Bóg, tylko inaczej się nazywa, a inne przykazania daje tamtym, bo mają inną kulturę, jest właściwie oświadczeniem wprost, że Bóg to wytwór kulturowy, a nie realny byt. Jeśli tamci są w błędzie, należy ich nawrócić. Perswazją, a jeśli nie skutkuje, to siłą. Bo przecież w ostatecznym rozrachunku to dla ich dobra. Takie myślenie wynika z istoty religii i dopóki ta jest żywa, w niej przeważa. Chrześcijaństwo powoli dociera do swego wieku starczego i choć Terlikowski tak by tego nie określił, za to właśnie je krytykuje. I z niepokojem (ale też - postawię taką tezę - z zazdrością) spogląda na islam, będący na etapie chrześcijaństwa sprzed kilkuset lat. Oczywiście, prawdziwa religia monoteistyczna jest szkodliwa i niebezpieczna, czego dowodzą stosy trupów, jakie zostawiło za sobą chrześcijaństwo (głoszące miłość bliźniego) i jakie zostawia teraz islam (o tyle uczciwszy, że miłości do niewiernego bliźniego nie głosi). I chociaż chrześcijaństwo jest już bezzębnym staruszkiem, to jednak można się przestraszyć, czytając uzasadnienie stosowania przemocy, jakie Terlikowski wkłada w usta jednego z bohaterów po podpaleniu kliniki aborcyjnej (str. 67-68). A przemyślenia innego pokazują, że Terlikowski gotów jest odrzucić chrześcijańskie zasady, by to chrześcijaństwo zwyciężyło (co, i ta zbieżność nie jest przypadkowa, przypomina przekonanie komunistów, że najpierw trzeba część ludzi wymordować, żeby zapanowała ogólna szczęśliwość): „rozumiał, że trzeba nadstawiać drugi policzek, ale miał dosyć tego cielęcego oczekiwania na kolejne decyzje rządu, tego przekonania, że taki już chrześcijański los, że przyjęcie go jest wzięciem krzyża, a walka jest jego odrzuceniem” (str. 84).
I na koniec ciekawostka. Tak głęboko wierzący Terlikowski nie wierzy w dwie rzeczy: w inkwizycję i pedofilię księży („Nic odkrywczego, stare sprawdzone w rozmaitych okolicznościach triki. Przypomnienie mitów o inkwizycji, opowieści o pedofilii”, str. 247). O ile mi wiadomo, tych faktów nie kwestionuje nawet hierarchia z papieżem na czele, ale czytając Operację „Chusta”, trudno oprzeć się wrażeniu, że Jan Paweł II popełnił błąd, nie likwidując konklawe i nie mianując po prostu Terlikowskiego swoim następcą.
"Przez to też książka jest nieznośna, bo Terlikowski starannie zadbał, żeby rozprawić się z każdym zjawiskiem, które mu leży na wątrobie"
OdpowiedzUsuńTo można zadbać niestarannie? :P
Żydzi to starsi bracia chrześcijan w wierze, nie młodsi :) No chyba, że był to zabieg celowy, taka więcej metafora... Poza tym - no mimo wszystko warto było zmęczyć tę książkę, bo recenzję czyta się z przyjemnością :)
OdpowiedzUsuńNie od dziś wiadomo, że Jezus kocha grafomanów.
OdpowiedzUsuńA po tytule można by wnioskować, że to thriller medyczny o polskiej służbie zdrowia. Tyle się słyszy tych historii jak to pan Zdzisław wrócił do domu ze szpitala i potwornie bolał go brzuch, a potem okazało się, że mu pijani chirurdzy chustę w brzuchu zaszyli.
OdpowiedzUsuń"Książka to po prostu dodatkowa trybuna, ani lepsza, ani gorsza od łam prasy czy stron internetowych..." Łamów, panie Pawle, łamów.
OdpowiedzUsuńI nie trybuna tylko ambona, panie Pawle, ambona.
OdpowiedzUsuńEee, jaka tam ambona, nie przesadzajmy z tym wyszukiwaniem błędów.
OdpowiedzUsuńTurning Torso sobie zażartował, ale nie ze mnie, tylko z autora książki. Żydzi oczywiście starsi bracia, czeski błąd, łamów, jasne, wstyd, zadbać starannie, rzeczywiście pleonazm, ale czy nie z tych dopuszczalnych jak np. jeniec wojenny? Ale nie znalazłem potwierdzenia, więc się nie upieram. Wszystko to pokazuje, do jakiego stopnia niezbędnym ogniwem przy tworzeniu tekstu jest redaktor.
OdpowiedzUsuńTak patrzę na tę okładkę i dochodzę do wniosku, że niczym mnie ona nie zachęca. Jaka okładka taka książka. A podobno po wyglądzie i po okładkach się nie ocenia.
OdpowiedzUsuń„Jaka okładka, taka książka”.
UsuńNo nie, wyraża Pani opinię o książce, której, jak rozumiem, Pani nie zna. Zna Pani moją subiektywną ocenę, ktoś inny może mieć odmienną, w recenzjach w Merlinie Terlikowski jest np. chwalony, że akcja toczy się wartko i nie ma dłużyzn. Uznawanie powieści za niewartą przeczytania pod wpływem negatywnej recenzji to pozwalanie, by inni decydowali, co będziemy czytać. Jeśli tematyka czytelnikowi odpowiada, powinien po książkę sięgnąć i wyrobić sobie własny pogląd.
Właśnie sama tematyka nie przypadła mi do gustu. Aczkolwiek być może znajdą się pasjonaci i pozytywnie nastawieni. Wszak o gustach się nie dyskutuje. I być może popełniam wielki błąd, ale nie mam wielkiego pragnienia by po nią sięgnąć.
OdpowiedzUsuńDzięki, ten tekst był fenomenalną odtrutką po lekturze tej "powieści". Obok zmierzchu, ląduje na liście najgorszych zapoznanych książek. Sam nie wiem skąd w człowieku takie masochistyczne ciągoty. Też czułeś to narastające zażenowanie podczas lektury?
OdpowiedzUsuń...Czuł Pan. Przepraszam, jakoś tak wpadłem i jeszcze nie zdążyłem zapoznać się z tutejszym konwenansem :)
UsuńZażenowanie z jakiego powodu?
UsuńKrytyka utożsamiająca się z dziełem życia Terlikowskiego, radośnie okrzyknęła "Chustę" następcą "1984" i "Nowego Wspaniałego Świata". Już choćby to budzi we mnie pewien niesmak. Dodać do tego, że rzecz jest napisana po prostu słabo, że to wyjątkowo nachalna propaganda... Powodów jest wiele!
UsuńNie ja napisałem tę książkę i nie ja się nią zachwycam, więc nie wiem, dlaczego miałbym odczuwać zażenowanie.
Usuń