Temat Szwedów zaproponował jeden z komentujących i propozycja przypadła mi do gustu, choć wyszło mi tak bardziej porównawczo.
Szwedów bardzo cenię i wiele ich cech z chęcią przeniósłbym na polski grunt. Na przykład świetną organizację państwa i społeczeństwa. Tłumaczyłem teraz dokumenty w sprawie kradzieży roweru, dokonanej przez Polaka w szwedzkim sklepie. Kradzież dokonana w ubiegłym roku 17 sierpnia, złodziej złapany na gorącym uczynku, akt oskarżenia skierowany do sądu 18 sierpnia, wyrok wydany 20 sierpnia. Bez żadnych ustaw o postępowaniu 24-godzinnym, po prostu szybko i sprawnie, bo duperelami nie ma co zajmować się całe wieki. Polski wymiar sprawiedliwości grzebie się z tą sprawą po roku i, jak ten wymiar znam, będzie się nią zajmował jeszcze długo. I nie jest to kwestia tylko pieniędzy albo nie przede wszystkim pieniędzy, lecz organizacji. Większość szwedzkich dokumentów jest na przykład znacznie krótsza niż ich polskie odpowiedniki, a więc potrzeba mniej czasu na ich sporządzenie. Treści jest oczywiście tyle samo, ale po polsku musi być długo, kwieciście i urzędowo, żeby dokument miał należytą wagę. Po szwedzku wystarczy napisać, że podejrzanego aresztowano, po polsku musi być, że „zastosowano środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztowania”. Szwedzki akt oskarżenia jest podsumowaniem śledztwa, bo przecież całą dokumentację sędziowie mają do wglądu, i jeszcze nie widziałem takiego, który miałby więcej niż dwie stroniczki (trzy przy najcięższych przestępstwach), w polskim przytacza się większość ustaleń ze śledztwa, więc powstają obszerne elaboraty. W efekcie w tym samym czasie, kiedy polski prokurator sporządzi dwa akty oskarżenia, jego szwedzki kolega napisze dziesięć czy piętnaście. Jakby się ktoś zastanawiał, dlaczego u nas procesy trwają latami, to tu ma jedną z przyczyn.
Cechą sprzyjającą dobrej organizacji jest umiejętność dyskutowania i nastawienie w dyskusji na rozwiązanie problemu. Szwed, nie przerywając, wysłuchuje argumentów kontrdyskutanta, a potem się do nich odnosi. Polaka argumenty kontrdyskutanta nie interesują, bo jego celem jest zazwyczaj danie świadectwa własnym przekonaniom i wyłuszczenie przeciwnikowi, że nie ma racji. Stąd przerywanie w pół słowa i wygłaszanie monologów mających raczej luźny związek z kwestiami, jakie podnosił rozmówca. Raz zdarzyło mi się zaobserwować zderzenie tych dwóch stylów dyskusji w czystej postaci. Polak mówił i mówił, skoro rozmówca mu nie przerywał, a Szwed z coraz bardziej nietęgą miną czekał, aż ten skończy, najpierw przekonany, a potem już tylko mając nadzieję, że Polaka jego opinia w tej sprawie interesuje i dopuści go do głosu.
To dostrzeganie drugiej osoby, a nie skupianie się wyłącznie na sobie objawia się też w panującej w Szwecji ciszy. Hałas to jest coś, co innym przeszkadza, więc nie należy go bez potrzeby powodować. Impreza (w tym na przykład również wesele!) nie może trwać za długo w noc, bo inni muszą się wyspać. Kiedy mieszkałem w szwedzkim akademiku, co sobotę odbywała się impreza, muzyka na cały regulator, śmiechy, krzyki, ale zawsze o pierwszej w nocy jak nożem uciął zapadała cisza. Bez proszenia, wskazywania, że taki jest przepis, bez wzywania służb porządkowych. I kiedy człowiek do tej ciszy przywyknie, trudno wrócić tutaj, gdzie tramwaje przeraźliwie piszczą, bo nie wiadomo dlaczego szwedzkie mogą jeździć cicho, a polskie nie, gdzie dozorczyni drze jadaczkę o szóstej rano, bo „rozmawia” z kimś, kto stoi przy drugim końcu bloku, i do głowy jej nie przyjdzie, że nie wszyscy wstają o tej porze co ona, gdzie kundle ujadają dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo „pies jest od tego, żeby szczekał”, gdzie świat należy do imprezowiczów, a nie do tych, którzy wstają do pracy.
Jak Szwed odbiera styl i hałaśliwość naszych rozmów, pokazują wrażenia Andersa Bodegårda, tłumacza literatury polskiej na szwedzki (przekładał m.in. Gombrowicza i Szymborską). Na początku lat 80. Bodegård został zatrudniony jako lektor na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jeden z wykładowców zaprosił go do siebie do domu, a Bodegård tak później relacjonował tę wizytę: „Myślałem, że trafiłem akurat na jakąś dziką awanturę i kuliłem się ze strachu. Dopiero potem zorientowałem się, że chociaż oni na siebie krzyczą, to wcale się nie kłócą. Był to zupełnie normalny wieczór w zupełnie normalnym polskim domu, Polacy tak po prostu ze sobą rozmawiają”.
Szwedzkim pisarzom zazdroszczę nie tylko ciszy, w jakiej mogą tworzyć, ale też czytelników. Szwedzi kupują książki i je czytają, a przy tym pisarza traktują normalnie. Zawód jak każdy inny, ot, opowiadacz historii. Polacy stawiają pisarza na piedestale, ale z czytaniem już gorzej. Na Szwedzie informacja, że jestem pisarzem, nie robi większego wrażenia, niż gdybym powiedział, że jestem fizykiem czy pilotem, ale gdybym pisał po szwedzku, zapewne moją twórczość by znał, u rodaków dostrzegam wyraźny podziw, który jednak nie skłania ich do sięgnięcia po książkę.
Ze wskazaniem, co mi się u Szwedów nie podoba, mam natomiast spory kłopot. Z jednej strony dlatego, że ich charakter mi pasuje, z drugiej strony rzadko ostatnio w Szwecji bywam, co sprzyja idealizowaniu. Na pewno nie lubię ich poprawności politycznej. Szwed obawiając się zarzutu o rasizm, za nic nie zgłosi pretensji, że sąsiad Arab czy Murzyn hałasuje, choć przecież z kolorem skóry tamtego nie ma to żadnego związku. Przy czym jest w tym pełna hipokryzja, bo Szwedzi imigrantów wcale nie lubią, tyle że skrzętnie to ukrywają. Ale wielokrotnie mogłem zaobserwować, jak zmieniało się nastawienie rozmówcy, gdy dowiadywał się, że pierwsza ocena mojej osoby, jakiej dokonał (gość ma ciemne włosy i mówi po szwedzku, a nie po angielsku, ergo: pieprzony imigrant), jest błędna i wcale w Szwecji nie mieszkam. Po informacji, że filologię szwedzką studiowałem na polskim uniwersytecie, pojawiał się już niekłamany podziw, a jak doceniają, że tłumaczy się ich literaturę, najlepiej oddają słowa Stewe’a Claesona (szwedzkiego pisarza, na polski niestety, nie licząc fragmentów w jednej z antologii, nietłumaczonego): „My powinniśmy tym ludziom kłaniać się w pas i dziękować, że chcą uczyć się języka tak małego narodu i przekładać nasze książki”.
PS. Obie wypowiedzi, Bodegårda i Claesona, cytuję tak, jak je zapamiętałem ze spotkań z nimi.
No! To pańszczyznę Pan odrobił ;)
OdpowiedzUsuńCzy mam pisać o co chodziło Knoxowi z tym Chińczykiem, czy raczej sam Pan już wyszperał w sieci?
Kolega Turning Torso jak zwykle się czepia:) Fajny wpis:)
OdpowiedzUsuńA ja chce wiedzieć jak to było z tymi Chińczykami, bo nie chciało mi się szukać w sieci. Więc poproszę o rozwiązanie zagadki:)
Pozdrawiam, Ania
Pisać, pisać, ja podobnie jak pani Ania leniwy jestem...
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam z przyjemnością, bywając dosyć często w Szwecji, szczególnie w okolicach wschodniego wybrzeża Szwecji. Zawsze zachwyca mnie cisz, porządek, krajobrazy, uśmiech przechodniów i podejście do człowieka. Dziękuję. Beata :-)
OdpowiedzUsuńRozwiązanie zagadki z Chińczykiem znalazłem na kilku anglojęzycznych forach poświęconych literaturze popularnej.
OdpowiedzUsuńZasady Knoksa pochodzą z 1929 roku - w tamtych czasach w kryminałach i powieściach sensacyjnych, zwłaszcza tych niskich lotów, adresowanych do niezbyt wymagających czytelników, niezwykle często pojawiała się postać Chińczyka, można nawet powiedzieć o pewnej "nadobecności" Chińczyków w tego typu brukowej literaturze.
I zazwyczaj było tak, że jeżeli w takim czytadle pojawiał się Chińczyk, to wraz z nim pojawiał się na stronicach książki cały arsenał chwytów, które Knox stanowczo odradzał, np. nadprzyrodzone siły, tajemnicze trucizny, sekretne pokoje i przejścia, bliźniaki, sobowtóry, słowem - cuda na kiju. Ten Chińczyk to był często taki deus ex machina, w powieści z Chińczykiem realizm często bywał zaburzony...
Najznamienitszym przykładem takiego bohatera jest Fu Manchu, zwłaszcza w latach trzydziestych ten "geniusz zła" z powieści Saksa Rohmera cieszył się dużą popularnością - posługiwał się na przykład eliksirem nieśmiertelności, do zadawania śmierci służyły mu węże, pająki...
Taki Chińczyk musiał się więc spotkać z potępieniem ze strony Knoksa, jego zasady przecież dotyczyć miały kryminału "szlachetnego"... Ten piąty punkt wydaje się więc bez sensu (wręcz rasistowski) bez tego kontekstu popularnej produkcji literackiej z lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku...
Podsumowując: może Pan, Panie Pawle, spać spokojnie - Chińczyk w Pana mini powieści jest jak najbardziej do zaakceptowania...
Pozdrawiam!
P.s.: Ha! Mam nadzieję, że jak tylko zdobędzie Pan status "polskiego Henninga Mankella" to zatrudni mnie Pan jako researchera do kolejnych bestsellerów. Może mi Pan wtedy płacić w koronach szwedzkich.
Świetna robota. No i faktycznie pisarz musi zarabiać w koronach szwedzkich, żeby go było stać na researchera. Chociaż akurat tutaj to nie problem, bo moim zdaniem zbieranie informacji jest nieodłączną częścią pisania.
OdpowiedzUsuń