Wydawnictwo Akurat (imprint Muzy) po zdemaskowaniu, że wydało skopany przez pseudotłumacza Marcina Ringa przekład „Marsjanina”, uznało, że polskim czytelnikom nie należą się żadne wyjaśnienia ani przeprosiny. Przeciwnie, bez żenady dalej opychało tego bubla, co spowodowało, że poinformowałem o poziomie przekładu samego Andy’ego Weira. W tym miejscu jeszcze raz podziękowania dla Jacka Slaya, który wydatnie pomógł mi zredagować list po angielsku.
I od razu powiem, że reakcja jest raczej mało zadowalająca. Weir odpisał od ręki, że przekazał list do swojego wydawcy Random House. Po paru dniach dostałem maila od agencji literackiej Graal, reprezentującej Weira w Polsce. Dowiedziałem się, że Muza zrobiła redakcję tłumaczenia i dodruki będą już w wersji poprawionej oraz – uwaga! – „w ciągu najbliższych dwóch tygodni zdjęta zostanie również dotychczasowa wersja ebooka i zastąpiona wydaniem poprawionym”. Innymi słowy: szajs papierowy będziemy sprzedawać, dopóki się nie sprzeda, szajs elektroniczny będziemy sprzedawać, dopóki nie będziemy mieć nowej wersji. Ci czytelnicy, których dotąd naciągnęliśmy i których w ten sposób dalej naciągamy, mogą nas cmoknąć w odbyt.
Niestety, wygląda na to, że Amerykanów generalnie mało obchodzi, jaki jest poziom przekładu na tak barbarzyński język jak polski. W sumie można ich zrozumieć. Gdyby do polskiego pisarza, którego powieść byłaby tłumaczona na całym świecie, zgłosił się dzikus z Laosu, że po laotańsku wydano jakąś parodię oryginału, zapewne w polskim pisarzu krwi by to nie wzburzyło. Co innego, gdyby dowiedział się, że sknocono mu przekład, powiedzmy, na niemiecki. Wyjść przez tłumacza na durnia na tak ważnym i dochodowym rynku jak Niemcy, to nie przelewki. Ale może właśnie dlatego jesteśmy dziką prowincją, że takie przekłady mogą się u nas ukazywać, a odpowiedzialnym za ich stworzenie i wypuszczenie obcy jest etos, że coś robimy dobrze, bo tak należy i wypada.
Weźmy tę agencję literacką Graal. Reprezentuje pisarza w Polsce, ale przez półtora roku nie zajrzała do książki i nie zainteresowała się, jak wygląda przekład. Mojej krytyki tłumaczenia albo nie zauważyła, czyli nie monitoruje, co się pisze o powieści pisarza, którego interesów ma pilnować, albo wisi jej, jak wyglądają przekłady jego utworów. Zareagowała dopiero, kiedy zwrócili się do niej Amerykanie. Ale zamiast domagać się od wydawcy wycofania felernego nakładu i sporządzenia nowego przekładu, zadowala się obietnicą (której realizacji zapewne sprawdzać nie będzie), że na przyszłość przekład zostanie zredagowany, chociaż w tym przypadku ma to taki sens, jak robienie truposzowi makijażu, żeby wyglądał na żywego. Na czym więc polega dbanie o interesy zagranicznego pisarza przez taką agencję w Polsce? Bo ja nie widzę innej roli tworów typu Graal czy Macadamia, jak kasowanie prowizji za zupełnie zbędne pośrednictwo w obrocie prawami.
Graal poinformowała mnie, że dalsze kwestie związane z „Marsjaninem” mam sobie omawiać z naczelnym wydawnictwa Akurat Arkadiuszem Nakoniecznikiem. No jasne. Agencja swoją dolę wzięła, od odpowiadania na maile w sprawie książki moniaków już nie przybędzie, więc pisanie do palanta, który nie rozumie, że chodzi o to, by kasa się zgadzała, a nie, żeby przekład był dobry, jest marnowaniem czasu.
Nie bardzo też wiem, po co miałbym do Arkadiusza Nakoniecznika pisać. Ten pan najpierw okazał mi jako czytelnikowi głębokie lekceważenie, wydając tę parodię przekładu, następnie usiłował wcisnąć mi kit, że to wypadek przy pracy, a teraz nie chce oddać pieniędzy za tego bubla. Jeśli jego słowa, że w Akurat starają się wydawać jak najlepsze przekłady, wziąć za dobrą monetę, znaczyłoby to, że Nakoniecznik jest nieudolny i nie potrafi tak zorganizować pracy wydawnictwa, by tłumaczenia zlecane były osobom kompetentnym, albo nie wie, jak wygląda dobry przekład. A że sam jest tłumaczem literatury, pod znakiem zapytania stawiałoby to poziom jego własnych przekładów. Z tym że to oczywiście ściema, żałosna próba stworzenia pozorów, że literatura dla tego pana ma jakiekolwiek znaczenie. Gdyby tak było, gdyby rzeczywiście dowiedział się dopiero ode mnie, że przekład Ringa to jawna kpina, wycofałby „Marsjanina” w tej wersji ze sprzedaży albo podałby się do dymisji, gdyby ktoś stojący wyżej mu to uniemożliwił.
Przykre to, ale konkluzja jest taka, że rynek książki w Polsce opanowali cwaniacy, dla których czytelnicy w ogóle się nie liczą i których interesuje wyłącznie wyciąganie od tych czytelników kasy. A że da się to zrobić, wypuszczając byle jak przygotowaną książkę, etos wydawniczy, nakazujący dbać o poziom publikowanych utworów, odesłali oni do lamusa.
Chciałam podziękować za ostrzeżenie przed tym akurat wydaniem "Marsjanina". Przyznam się, że długo krążyłam przy półce w księgarni, ale na szczęście zakup odłożyłam na nieokreśloną przyszłość. Może kiedyś doczekamy się porządniejszego przekładu?
OdpowiedzUsuńNie doczekamy się. Prędzej dalszych produktów tłumaczeniopodobnych w tym stylu. Skoro Nakoniecznik i s-ka sami z siebie nie widzą potrzeby dbania o jakość przekładu, to co ma ich do tego skłonić, jeśli teraz przekonują się, że generalnie czytelnik może im skoczyć? I żeby jeszcze to wydawnictwo prowadził burak, któremu byłoby obojętne, czy handluje książkami, czy gwoździami, grunt, żeby mieć zysk, to jakoś łatwiej dałoby się zrozumieć takie lekceważenie czytelnika. Ale przecież ten pan mieni się tłumaczem literatury.
UsuńSmutne to bardzo, takie bezkarne olewanie.
OdpowiedzUsuńChomik
Z polskimi wydawcami jest jak z producentami ubrań. Modny zielony - czerwonej bluzki w sklepach nie uświadczysz, wszystko zielone. Podobnie z książkami. Rozumiem, że wydawnictwo to także biznes i zarobić trzeba, ale jako czytelnik marzę, żeby (trochę niemodnie) wydawca miał jeszcze misję. Opowieści o wampirach się sprzedają? W porządku - niech będą. Skoro jednak się już na tych wampirach zarobiło, może wydać coś innego, ciekawego, spoza trendu? Po to, żeby literatura nie zdechła. Żeby czytelnik miał jakiś wybór. Podobnie z tłumaczeniami. Nie ma misji - nie ma staranności. To co wyprawiają wydawcy jest zwyczajnie nieprzyzwoite. A potem lamentują, że poziom czytelnictwa spada. Może po prostu czytelnicy nie tacy głupi jak wydawcy myślą, a literatura to nie tylko biznes?
OdpowiedzUsuńAS
Dopóki - jak w popalrnym powiedzeniu - hajs się zgadza (a najlepiej, gdy mamy go w nadmiarze) to nikt z tych, którzy mogą się wzbogacić, palcem nie kiwnie.
OdpowiedzUsuń