poniedziałek, 14 grudnia 2015

Ejdżentki

W radiu usłyszałem wypowiadającą się panią z agencji. Potem Michał Szymański zapytał mnie na fejsie, co sądzę o agencjach. Wszedłem więc na stronę tejże agencji, żeby wyrobić sobie opinię. Na zdjęciu zobaczyłem trzy ładne, młode panie, które miały na głowach coś, co w pierwszej chwili wziąłem za królicze uszy (oglądało się tego „Playboya”, to i człowiek skojarzenia ma :-), ale to były obite materiałem aureolki. Panie noszą imiona Kamila, Maria, Magda i są założycielkami i współwłaścicielkami Liczereri Ejdżensy Macadamia. Bo my, mocium panie, obywatele, znaczy się Sitizeny tego, no, Werlda jesteśmy.

Żeby się dowiedzieć, co Ejdżensy może dla mnie jako pisarza zrobić, wszedłem w zakładkę „Dla autorów”:

(…) szukamy dla książki odpowiedniego wydawcy, negocjujemy warunki kontraktu, nadzorujemy terminowość i prawidłowość rozliczeń, egzekwujemy płatności, rozwiązujemy problemy na linii autor-wydawca – słowem: robimy wszystko, żeby nasi autorzy byli zadowoleni.

Hm, z miejsca mogłem sobie wyobrazić jeszcze parę aktywności tu niewymienionych, którym ejdżentki mogłyby się, a nawet powinny oddać, by autor był zadowolony. Kluczową zaś było promowanie książki i samego pisarza. W FAQ powiedziano mi, że fuck:

(…) nie jesteśmy agencją PR i nie zajmujemy się promowaniem książek już wydanych.

Gdyby ejdżentki napisały „nie jesteśmy agencją towarzyską i nie spotykamy się z panami na płatnych kolacjach”, to trudno byłoby mieć pretensje. Ale agencja literacka ma być właśnie dla autora agencją PR. Ma promować książkę i pisarza. Organizować mu spotkania autorskie, umawiać wywiady, załatwiać wejścia na imprezy, gdzie będzie mógł swoje wypociny opchnąć. Tymczasem panie Kanafa, Kabat i Cabajewska wymyśliły sobie, że wydawnictwo odwali całą robotę reklamowo-promocyjną, a one będą kasowały od tego prowizję, żeby mieć za co bawić się we Frankfurcie, nakładając sobie na czerepy aureolki.

Ale może należy uznać, że zasiały, więc czemu nie ma im rosnąć? Wynegocjują warunki kontraktu. To samo zrobi prawnik za jednorazową stawkę, a nie za stały procent. Co więcej, prawnik jest jakby bardziej predestynowany do oceny umowy wydawniczej niż anglistka, ekonomistka i miejska przewodniczka. Będą nadzorować terminowość i prawidłowość rozliczeń oraz egzekwować płatności. Zawsze bardzo mi się podoba, jak pośrednik z jednej czynności stara się zrobić trzy, żeby pokazać, jak ciężko haruje. A jak tej płatności nie wyegzekwują, to co? Pójdą do sądu? Czy spiszą swoją prowizję na straty i niech się autor martwi? Rozwiążą problemy na linii autor-wydawca. Na tej linii występują zwykle dwa problemy: wydawca nie płaci (czyli mamy to samo napisane po raz czwarty) i wydawca nie promuje książki (co będzie Ejdżensy wisiało, bo nie jest agencją PR).

Co powinno interesować mało znanego pisarza, kiedy rozważa współpracę z agencją literacką? Ano, jakie nazwiska ta agencja ma w swojej stajni. Bo każdy szanujący się agent prowadzi sprzedaż wiązaną. Chcecie, żeby Krajewski do was przyjechał? Nie ma sprawy, ale Krajewski jest tylko w pakiecie z Pollakiem. Pies z kulawą nogą go nie zna, ale świetnie gada, nie będziecie żałować. A jak Krajewskiemu zapłacicie dwa tysiące, to tych dwóch stówek dla Pollaka nawet nie zauważycie.

Sprawdzam więc, pod kogo mógłbym się podczepić w Ejdżensy. Szukam rubryki „Nasi autorzy”, „Reprezentujemy”, nie ma. Jest „Nasi klienci”. Autor klientem? hm, w sumie tak, no dobra, wchodzę. Ale nie wyświetla mi się lista nazwisk, tylko jakieś boksy z obcojęzycznymi nazwami. Cudzoziemskie agencje literackie. Super! Ejdżensy znajduje autorom wydawców za granicą. Bomba! Na przekładach można ładnie zarobić. Ale, chwila moment, czemu nie ma okładek z polskimi nazwiskami i obco brzmiącymi tytułami? Przewijam i przewijam, a kiedy dochodzę do Bonnier Rights, dociera do mnie, że ejdżentki chcą brać kasę za to, że jakiś polski wydawca kupi książkę szwedzkiego autora. Swego czasu, gdy prowadziłem wydawnictwo i chciałem opublikować szwedzką powieść, zgłaszałem się do Bonniera bezpośrednio, negocjowaliśmy warunki i podpisywaliśmy umowę, i żadna polska ejdżensy nie była nam do niczego potrzebna. Dalej nie jest potrzebna, ale wtryniła się między wódkę a zakąskę i bierze prowizję za nic. No, ale wycieczki do Frankfurtu kosztują, a drinkować – co, jak wynika z najnowszej relacji, było głównym zajęciem ejdżentek na ostatnich targach – za darmo też się nie da.

Jednym z zadań agenta literackiego, przynajmniej działającego w normalnym kraju, jest załatwianie autorowi zamówień na teksty. Pewnie się państwo nie zdziwią, że myśl, by taką usługę polskim pisarzom zaoferować, w głowach pań ejdżentek, otumanionych drinkami i ozdobionych aureolkami, w ogóle nie postała.

Podsumowując: pisarz z pewnym dorobkiem, niemający kłopotów ze znalezieniem wydawcy, lepiej wyda swoje pieniądze, płacąc za drinki paniom z innego rodzaju agencji.

Czy oferta Ejdżensy może być atrakcyjna dla debiutanta? Panie ejdżentki wymieniają rodzaje tekstów, jakie ich interesują (FAQ, pytanie „Jakich książek szukacie?”). Ktokolwiek odrobinę zorientowany na rynku od razu dostrzeże, że chcą dostawać wyłącznie rzeczy chodliwe. Coś, co wydawca weźmie i bez ich udziału. Reportaże, literatura dziecięca, kryminalna, obyczajowa dla kobiet – wszystko, jeśli tylko sprawnie napisane, samograje.

Jeśli napisaliśmy książkę z gatunku, na który wśród wydawców tak czy tak jest popyt, ale mamy dobre serce i poza górnikami chcemy wziąć na swoje utrzymanie również ejdżentki, musimy im wskazać, kto naszą książkę kupi. Odpowiedź, że właściwie napisaliśmy powieść dla siebie, i nie zastanawialiśmy się, kto ją kupi, panie ejdżentki nie urządza. Mamy im wyjaśnić, dlaczego kogoś poza nami miałaby ona zainteresować. Odpowiedź jest wprawdzie oczywista, dlatego że żaden człowiek nie jest takim odosobnionym przypadkiem, by jego problemów i zainteresowań nie podzielała jakaś tam grupa osób, ale ejdżentki chcą, żeby to autor ustalił im tę grupę. Innymi słowy, odwalił za nich ich robotę. Bo rolą pisarza jest pisać, a właśnie rolą agencji i wydawnictwa jest głowienie się nad tym, komu można jego teksty sprzedać. Jeśli autor ma sam sobie szukać nabywców, to Ejdżensy mu tak potrzebna, jak Jarkowi Trybunał Konstytucyjny.

Zresztą jeśli nawet debiutant przyniesie Ejdżensy w zębach odpowiednio komercyjną rzecz i wskaże potencjalnych czytelników (na plus trzeba ejdżentkom zapisać, że nie żądają, by autor przedłożył potwierdzenie odpowiedniej liczby wstępnych zamówień na swoją powieść), to i tak może się zdarzyć, że go nie przyjmą.

Książki odrzucamy w dwóch przypadkach – gdy uważamy, że rzecz napisana jest słabo albo gdy po prostu nie skradła naszego serca (…)

Sorry, ale tą metodą wybiera się narzeczonego, w agencji jest klient, który płaci, i zapewnia mu się usługę bez względu na uczucia.

Do tego trzeba ejdżentkom przedłożyć streszczenie powieści. Rzekomo chcą sprawdzić, czy autor ogarnia swoją książkę. Jak wiadomo, książki zwykle piszą debile, którzy mają z tym problem. I którzy nabiorą się na takie idiotyczne uzasadnienie i nie dostrzegą, że ejdżentkom zwyczajnie nie chce się czytać wszystkich nadsyłanych tekstów. Autor ma je najpierw przekonać, że to akurat jego utwór się sprzeda, wtedy one łaskawie go przeczytają, z tych przeczytanych wybiorą rodzynki i zaproponują wydawnictwom. Biznes jak ta lala.

Interesujące jest wezwanie, by przysyłane książki były napisane poprawną polszczyzną:

Teksty, w których roi się od literówek, błędów ortograficznych, czy brakuje przecinków w „podstawowych” miejscach (przed „który”, „ale”) już na wstępie zniechęcają czytelnika.

No cóż, mnie jako autora do ejdżentek zniechęca to, że w zdaniu, wzywającym do poprawnego stosowania przecinków, walą dwa byki interpunkcyjne.

Podsumowanie dla debiutantów: jeśli macie tekst, który spełnia wymagania Ejdżensy, prędzej czy później znajdziecie wydawcę sami. I z pewnością prędzej od Ejdżensy, wziąwszy pod uwagę liczbę książek polskich autorów, jaka dotąd (czyli przez dwa lata działalności) ukazała się za jej pośrednictwem. A nie będziecie ejdżentkom fundować wycieczek po świecie, jak panie ejdżentki chcą sobie pojechać na wycieczkę do Bolonii czy Londynu, niech sfinansują ją z pieniędzy zarobionych gdzie indziej (czy nawet w agencji, ale w takiej, gdzie wykonuje się uczciwą pracę), a nie z części waszego i tak nader skromnego honorarium.

Muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tej hucpy, bo dotąd myślałem, że tak bezczelnymi pośrednikami, którzy biorą kasę, dokładnie nic nie robiąc, a jedynie ustawiając się w miejscu, gdzie ta kasa przepływa, są tylko właściciele biur tłumaczeń. Właścicielki Macadamii oczekują, że autor przyniesie im pewniaka, powie, gdzie go sprzedać, a one łaskawie wezmą za to od niego prowizję.

4 komentarze:

  1. Komentarze pod wpisem były zamieszczone w systemie Disqus, z którego zrezygnowałem. Poniżej je przytaczam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Autor komentarza: tomato

    Jak tak dalej pójdzie, to niebawem na rynku pojawi się jakaś „Walking Agency”, w której reprezentowani przez nią spacerowicze otrzymują całościową, długofalową opiekę, w ramach której ejdżentki/ejdżenci dbają o zgodność każdego postawionego kroku z ogólnie przyjętymi normami anatomii człowieka, nadzorują terminowość i prawidłowość przy osiąganiu punktu docelowego wędrówki i rozwiązują problemy na linii stopa-podłoże.

    OdpowiedzUsuń
  3. Autor komentarza: Kamila Perczak

    Zarobić, ale się nie narobić - motto cwaniaczka w praktyce.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jest jeszcze trzeci powód (o którym panie nie wspominają na stronie), który powoduje, że odrzucają tekst. Książka ma mieć przynajmniej 300 stron. Jakieś liche 120 jest śmiechu warte. Oczywiście nie zajrzały do tekstu nawet z ciekawości, na pierwszej strona była ilość stron, to oda razu odpisały, że za mało. I zatkało kakao - w sensie, że mnie zatkało. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.