Kaja Malanowska, autorka nominowanej do Nike powieści „Patrz na mnie, Klaro!” dostała rozliczenie sprzedaży swojej książki, z rozliczenia wynikło, że zarobiła 6800 nowych złotych polskich, co jest kwotą przyzwoitą, dopóki nie rozłoży się jej na 16 miesięcy, przez które autorka nad książką pracowała. Malanowska rozłożyła, wyszło jej dużo mniej niż zasiłek dla bezrobotnych, więc dziewczyna się wkurzyła i rzuciła na fejsie paroma bluzgami pod adresem rynku czytelniczego.
Bluzgi nie spotkały się ze zrozumieniem kolegów pisarzy. I tak Jakub Żulczyk uznał, że lewicująca pisarka nie powinna publicznie narzekać na niskie zarobki, czyli się „mazgaić”, bo pisarstwo nie jest „zawodem pierwszej potrzeby społecznej”, a i tak ma nieźle jak na to, że „mieszka w kraju pełnym biednych, oszukanych, zadłużonych, głodnych ludzi”. Jak rozumiem „zawody pierwszej potrzeby społecznej” to dla Żulczyka górnik, hutnik i traktorzystka. Co do biednych i głodnych ludzi, to Żulczyk ma najwyraźniej jakieś wizje, że w Polsce udało się w pełni zaprowadzić komunistyczny raj, tymczasem to nie w Polsce, a w Korei Północnej. Do porządku Malanowską przywołał też Jacek Dehnel, wskazując, że gdyby pisała ona albo tłumaczyła wiersze, zarabiałaby jeszcze mniej. W zasadzie do Dehnela nie można mieć pretensji, że używa takich argumentów, pięty należałoby obić ministrowi edukacji, że w polskiej szkole nie uczą logiki i sztuki dyskusji. Bo wedle takiego rozumowania cieszyć się powinien każdy, kto zarabia więcej niż hinduski pomywacz. Cieszyć się Malanowskiej nie kazał Wojciech Orliński, tylko polecił, by stukała szybciej w klawiaturę. Myliłem się więc, sądząc, że chłopcy stachanowcy, zalecający mi, bym zamiast targował się z wydawnictwami, tłumaczył po dwanaście arkuszy miesięcznie, są odosobnieni w swoim postrzeganiu literatury jako zajęcia równoważnego z układaniem cegieł na akord. Z deklaracji Malanowskiej, że „pierdoli pisanie” ucieszył się Krzysztof Varga, oceniając, że „to jest najlepsze, co Malanowska dla literatury może uczynić”, a w świetle tej oceny posługiwanie się sformułowaniami „pierdolić pisanie” należy uznać za wysoki poziom kultury.
Malanowska ma oczywiście rację, że pisarstwo to zawód, ma prawo poczuć się sfrustrowana, że ten zawód jest w Polsce tak nisko opłacany, i ma prawo dać temu publicznie wyraz.
Atak na Malanowską wynika z faktu, że Polacy, w tym sami pisarze, na ogół nie uznają pisarstwa za normalny zawód. W naszym kraju pokutują na temat pisarstwa dwa poglądy: jeden, że pisarz to artysta, a artysta nie tworzy dla pieniędzy, tylko dzieła ku pokrzepieniu serc, drugi, że pisanie to nie jest prawdziwa praca, bo kiedy człowiek pisze, to się nie poci. Przy czym to z artystą dotyczy tylko pisarzy. Nikt nie ma problemu z tym, że muzyk negocjuje odpowiednio wysoką stawkę za koncert, a malarz nie oddaje obrazu za grosze. I nikt nie zarzuca im, że tworzą sztukę wyłącznie dla hajsu, a taki zarzut pojawia się natychmiast (vide tytuł felietonu Vargi), kiedy pisarz upomina się o godziwe honorarium. Jeśli chodzi o pocenie się, to ciekawe, że ta komunistycznej proweniencji interpretacja jest często łączona z pierwszą. Żulczyk pisze, że książki są dla niego „najświętsze”. Ale umówmy się, że książki nie są święte (poza Biblią i Koranem), to opowiedziane fikcyjne historie. Ich wymyślenie i napisanie wymaga zdolności i warsztatu. Przelanie na papier tego, co się wymyśliło, wymaga czasu i umiejętności. Za poświęcony czas na zrobienie jakiejś rzeczy, jeśli potrzebne są do tego określone umiejętności, ludziom się płaci, uznając, że wykonali jakąś pracę.
Jeśli przekonamy tych, którzy ze swoimi poglądami na temat pisarstwa tkwią w XIX wieku albo w PRL-u, pojawia się słuszne skądinąd zastrzeżenie, że płacenie za pracę, z której owoców mało kto chce korzystać, to lewactwo i komunizm. Szkopuł w tym, że jeśli chodzi o kulturę, jest to przyjęta ideologia w większości krajów europejskich (jeśli nie we wszystkich). Osobiście nie mam problemu z tym, by kultura była wyłącznie domeną wolnego rynku, ale – o czym pisałem już w artykule Artysta (nie)dofinansowany – jeśli wolny rynek to dla wszystkich, bo nie może być tak, że pisarz ma zarabiać tylko na sprzedaży swoich książek (więc zazwyczaj mało), ale z tych niskich zarobków oddawać haracz na utrzymanie urzędników ministerstwa kultury, na wcześniejsze emerytury górników czy na zasiłki dla bezrobotnych. Albo na telewizję publiczną. A teraz jest tak, że Malanowska z tych 6800 ma zapłacić telewizji publicznej 308 zł, bo ta rzekomo pełni jakąś misję, tyle że zamiast programów naganiających Malanowskiej czytelników, nadaje komercyjną sieczkę w pogoni za kasą z reklam. Ale nawet gdyby w najlepszym czasie antenowym były programy o książkach, to skoro Malanowska ma płacić na te programy, sama powinna dostawać stypendium za to, że tworzy coś, o czym w tej prawdziwej telewizji publicznej by rozmawiali.
Pisarstwo jest normalnym zawodem, ale nie takim, jak każdy inny. Piekarzem może zostać każdy, pisarzem nie. I chociaż coraz więcej ludzi pisze, to jednak cały czas pisarze tworzą stosunkowo wąską grupę, posiadającą określone predyspozycje. Do tego uznaje się, że owoce ich pracy są danemu narodowi niezbędne. A ponieważ nie da się tych owoców sprowadzić z zagranicy, państwo musi wspierać własnych pisarzy. I polskie państwo też taką filozofię wyznaje w przekonaniu (może błędnym), że kultura polska i język polski to jest coś, co warto zachować i rozwijać, tyle że za tą filozofią nie idą żadne działania realnie poprawiające sytuację ludzi pióra.
A jakie to mogłyby być działania? Przede wszystkim porządny system stypendialny, zamiast tego listka figowego, który jest obecnie. Skąd wziąć środki? Wystarczy, że Ministerstwo Kultury przestanie funkcjonować jako Ministerstwo Dotowania Kościoła Katolickiego i Lizania Dupy Hierarchom. Przez sześć lat Zdrojewski dał na Świątynię Opatrzności Bożej 44 miliony złotych, czyli ponad 7 milionów rocznie. Z tego można ufundować co roku ze 150 stypendiów oscylujących wokół średniej krajowej. To nie są teoretyczne pieniądze, nie trzeba ich znikąd ściągać, nie trzeba zmieniać prawa, Ministerstwo Kultury tę forsę ma, tylko woli ją dać panom w czarnych sukienkach, choć ci swoje fanaberie powinni finansować za pieniądze własne i tych, którzy wierzą w opowiadane przez nich bajędy. Gdyby Zdrojewski miał blade pojęcie, co znaczy państwo neutralne światopoglądowo, stu pięćdziesięciu pisarzy mogłoby się poświęcić wyłącznie pisaniu. Przez rok albo dłużej, bo dawanie rocznego stypendium tylko w Polsce jest przejawem niezwykłej hojności (obecnie są też stypendia półroczne), w normalnym kraju jak Szwecja, o czym pisze Milena Rachid Chehab w artykule „Pisarska lista płac” („Gazeta Wyborcza” z 14.03.2014), pisarz może liczyć również na stypendium „dwuletnie, pięcioletnie, a w końcu nawet trwające do emerytury”. Chociaż z tą emeryturą to bzdura, dziennikarz jak to dziennikarz, sorry, dziennikarka jak to dziennikarka pisze artykuł, tradycyjnie nie uznawszy za stosowne sprawdzić faktów, bo to ostatnie stypendium jest 10-letnie i niekoniecznie dostaje się je w takim wieku, że w trakcie jego pobierania dociągnie się do emerytury. Dostała je np. Carina Rydberg, której książkę „Za krawędzią nocy” przełożyłem, choć do emerytury sporo jeszcze jej brakuje.
Rachid Chehab pisze też o tym, że szwedzcy pisarze dostają tantiemy od wypożyczeń swoich książek w bibliotekach. Również tutaj myli fakty, bo kwota, którą państwo wypłaca specjalnej fundacji za każde wypożyczenie, to nie jest 1,2 korony, tylko 1,41 korony i z tego do pisarza nie trafia 70%, tylko 60% (0,85 korony) (reszta rzeczywiście idzie na wspomniane wyżej stypendia). Rachid Chehab nie chciało się nawet sprawdzić kursów walut, bo to nie jest pięćdziesiąt groszy, tylko czterdzieści. Ale, co najważniejsze, Rachid Chehab nie wie (nie wymagajmy od dziennikarza, żeby wiedział, o czym pisze), że to wcale nie jest szwedzki system, tylko europejski i Polska od dawna jest zobowiązana do jego wprowadzenia. Niestety, Donald Tusk boi się, że tępy, bo nieczytający naród nie zrozumie, że jego wprowadzenie nie wymaga wprowadzenia opłat za korzystanie z bibliotek. A to rozwiązanie poprawiłoby dolę polskich pisarzy na dwa sposoby: po pierwsze zyskaliby dodatkowe źródło wynagrodzenia, po drugie wytrąciliby złodziejom z ręki argument, że skoro nic nie mają z wypożyczeń swoich książek, to można ich okradać.
Piractwo to jest kolejne pole do popisu. Złodzieje mogą sobie używać dowolnych argumentów, dlaczego okradają pisarzy, ale prawo na to nie pozwala, a państwo jest od tego, żeby prawo egzekwować. Niestety, tylko państwo amerykańskie, które potrafi złodzieja złapać, choćby uciekł do Nowej Zelandii. W Polsce wystarczy, że złodziej ucieknie na Cypr (nadal Unia Europejska), i państwo jest bezradne. Czy raczej nie tyle bezradne, co dla polskiego państwa jest to doskonała wymówka, by złodzieja nie ścigać. Nie wymagajmy od polskiego policjanta czy prokuratora, który sam ma pewnie niezłą biblioteczkę ściągniętą z Chomikuj, by chciał jego właścicielom zrobić krzywdę. Kiedy złożyłem zawiadomienie przeciwko udostępniającym tam ukradzione mi pliki, dostałem odmowę wszczęcia postępowania. Odmowa bazowała na ekspertyzie, którą policjant (w stopniu aspiranta) sam sobie napisał (bo po co zawracać głowę biegłym), że nie mogło dojść do przestępstwa, gdyż regulamin rzeczonego serwisu powiada, iż służy on do przechowywania i udostępniania wyłącznie plików legalnych. Ta doniosła myśl prawnicza, z której wynika tyle, że nożem nie da się zamordować człowieka, jeśli producent napisze w instrukcji, że przeznaczony jest on do krojenia chleba, została w pełni zaakceptowana przez prokuratura. Dopiero sąd kazał obu panom zająć się sprawą, no to się zajmują i szukają Chomika na Cyprze tak, żeby go nie znaleźć.
Malanowska podkreśla, że nie tyle chodzi jej o same pieniądze, co o fakt tymi pieniędzmi wyrażony, że tak niewielka liczba czytelników zechciała zapoznać się z jej książką. Spotkało to się z takimi reakcjami polemistów, że powinna pisać mądrzej lub atrakcyjniej i lepiej organizować sobie promocję albo wydawać w lepszym wydawnictwie. Tymczasem znowu Malanowska ma rację, bo to nie chodzi o to, czy ona sprzeda ten tysiąc czy dwa więcej, tylko o generalnie niską liczbę czytających i kupujących książki.
Zacznijmy od tych czytających. Diagnoza, że literatura kuleje, bo ma konkurencję w postaci stu pięćdziesięciu kanałów telewizji cyfrowej, internetu, gier komputerowych i czego tam jeszcze, jest z gruntu nieprawdziwa, skoro ta sama literatura ma się w najlepsze w Stanach, w Skandynawii, w Niemczech, we Francji, w Hiszpanii czy nawet w Rosji. Czytanie powieści jest atrakcyjną formą spędzania czasu, tylko przeciętny Polak o tym nie wie, bo w domu nikt mu o tym nie powiedział, a w szkole katowano go Jankiem Muzykantem, Trenami, Dziadami, opisami nadniemeńskich łąk i innymi niestrawnymi dla współczesnego człowieka rzeczami, skutecznie utwierdzając w przekonaniu, że nie ma na świecie nic nudniejszego niż zadrukowane kartki książkowego papieru. Dopóki nie wywalimy tej całej wybitnej narodowej papki do kosza i nie wprowadzimy jako lektur współczesnych utworów ze średniej półki (a więc przystępnych w odbiorze) poruszających problemy, którymi uczniowie żyją, nie wyrobimy w Polakach nawyku czytania. I żadne akcje, promocje ani zaklinanie rzeczywistości nie pomogą. Dopóki będziemy upierać się, że każdy Polak ma czytać Mickiewicza, większość nie będzie czytała niczego, jeśli uznamy, że wystarczy, by Mickiewicza znała elita, możemy mieć czytający naród. Niestety, ta prosta prawda nie ma najmniejszych szans, by przebić się do głów zaczadzonych XIX-wiecznym patriotyzmem.
Skoro Polak książki nie potrzebuje, to jej nie kupuje, a nie dlatego, że jest za droga (jak pisze Malanowska). W Polsce książki rzeczywiście dużo kosztują w stosunku do zarobków, ale dokładnie to samo tyczy się większości rzeczy. Wycieczka zagraniczna też jest dla Polaka droższa niż dla Niemca, Szweda czy Francuza, ale jednak biura podróży dobrze prosperują. To nie jest kwestia cen, tylko priorytetów. I nie ma żadnej innej metody na obniżenie cen książek niż doszlusowanie z naszym PKB do poziomu PKB tych bogatszych krajów. A to nastąpi tym szybciej, im mniej pomysłów środowiska Krytyki Politycznej zostanie wprowadzonych w życie.
PS. Po napisaniu powyższego tekstu przeczytałem komentarze pod wspomnianym artykułem „Wyborczej” i choć nie jestem w internecie od wczoraj, zaskoczyła mnie skala agresji i ilość inwektyw pod adresem Malanowskiej, z których za najłagodniejsze należy uznać wysyłanie do pracy na kasie w Biedronce. No, ale skoro pan Varga może być zdania, że utwory osoby niewątpliwie potrafiącej pisać są zbędne, jeśli nie odpowiadają panavargowym wymaganiom, co się dziwić internetowym idiotom, że jest im bez różnicy, czy Malanowska będzie pisać, czy pracować jako kasjerka w dyskoncie. Najwyraźniej Polacy (w tym pan Varga) polskiej literatury nie potrzebują, nie zależy im, by była możliwie różnorodna, bogata, wszechstronna, by przebiła się na świat. No to zwijajmy ten interes, ja osobiście nie mam z tym żadnego problemu, właśnie napisałem swoje pierwsze opowiadanie po niemiecku.
Dobrze i mocno powiedziane!!!
OdpowiedzUsuńOczywiście, że pieniądze są, tylko są niewłaściwie dystrybuowane. A i czytelnictwo dałoby się wypromować niewielkim wysiłkiem. Jeśli czołowy dziennik w tym kraju prowadzi od lat kampanię na rzecz biegania, dlaczego nie mógłby poprowadzić kampanii na rzecz czytania? Podczytuję w internecie dział "książki hiszpańskiego dziennika El Pais - codziennie jest tam kilka artykułów o samych książkach, spotkaniach, nagrodach plus felietony okołoksiążkowe. W Gazecie Wyborczej artykuły o książkach toną w dziale kultura wśród informacjach o koncertach, wystawach, kasowych filmach, programie telewizyjnym. Trochę lepiej jest w "Rzepie" ,ale tam informacje o książkach wyglądają na zerżnięte żywcem ze stron promocyjnych wydawnictw, brakuje głębszego namysłu nad prezentowanym dziełem. Tutaj bym zaczęła. I od dofinansowania bibliotek na prowincji, żeby miały nowości, żeby oferowały coś więcej - spotkania z pisarzami, kółka dyskusyjne, nawet warsztaty pisarskie czy translatorskie. Trzeba to stymulować, bo inaczej zostaną nam do czytania książki kucharskie i wyznania celebrytów.
OdpowiedzUsuńIngrid
Przyznam, że czekałem na Pana głos w tej sprawie.
OdpowiedzUsuńDyskusja wywołana przez Kaję Malanowską zaczyna powoli zamierać. KP, Wyborcza, NaTemat, Onet - wszyscy już opróżnili po kilka magazynków. Poziom debaty - przerażający. W pierwszej kolejności zabrakło mi opublikowania zestawienia, jak wyglądała sprzedaż ( przypuszczalne dochody autorów) pozostałych osób nominowanych do Nike. Można przypuszczać, że Morfina Twardocha wyraźnie pod tym względem "odjechała" , ale co z Bator lub Ostachowiczem? Dopiero przyjrzenie się takiemu zestawieniu, pozwala ocenić, czy głos Malanowskiej to nieuzasadniony lament pseudo-pisarki (taka była większość opinii komentujących), czy zwrócenie uwagi na szerszy problem. Do najważniejszej w danym kraju nagrody literackiej może zostać nominowana książka słaba, nieatrakcyjna pod każdym względem, książka, której ludzie nie chcą kupować, to się zdarza wszędzie, ale jeśli podobnie wygląda sytuacja pozostałych nominowanych, to jest to tragedia. Jako naród, jako czytelnicy powinniśmy się zesrać ze wstydu.
W ciągu kilku tygodni Kaję Malanowską ( bo przecież nie jej książkę) prawdopodobnie skomentowało więcej osób, niż sięgnęło po jej propozycję twórczą. To też jest tragedia.
Pana propozycje poprawy sytuacji pisarzy i czytelnictwa w Polsce...hmmm...
Transformacja dotacji dla Kościoła na dotację dla pisarzy, w przedstawionej przez Pana formie, to - proszę wybaczyć - ale koszmarna postać populizmu.
Co do zmiany programu nauczania. Podzielam zdanie Bernharda, że szkoła to morderca sztuki. Jakiej literatury nie dać nauczycielom do rąk, to oni ją zabiją, stłamszą i uczynią niestrawną. Moje czytanie często rodziło się jako bunt wobec szkoły. Czy jeśli w szkole czytałbym, to, co czytałem buntując się, to nie zostałbym z pustymi rękoma, albo nie przeniósł swoich zainteresowań zupełnie gdzie indziej. Nie wiem. Ale problem nie jest taki oczywisty i na pewno nie sprowadza się do tego, że Dziady są nudne.
kuba
Malanowska opublikowała więcej niż jedną powieść w poważnym wydawnictwie, została nominowana do dwóch znaczących nagród literackich. Nie każdemu jej twórczość musi się podobać, nie każdy musi ją doceniać, ale nie można kwestionować, że jest pisarką z prawdziwego zdarzenia.
Usuń"Za poświęcony czas na zrobienie jakiejś rzeczy, jeśli potrzebne są do tego określone umiejętności, ludziom się płaci, uznając, że wykonali jakąś pracę" - pod warunkiem, że się efektów ich pracy potrzebuje lub chce.
OdpowiedzUsuńI, moim zdaniem, w tym jest cały problem. Jeżeli to dobra pisarka, a my - społeczeństwo - nie potrzebujemy efektów jej pracy, to albo nie czytamy, albo czytamy "byleco", a to źle świadczy o intelekcie i kulturze narodu, w związku z czym należałoby zacząć wychowywać naród. Jak wygląda to wychowywanie np. w środkach masowego przekazu (ze szczególnym uwzględnieniem telewizji), to wszyscy widzimy. A swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, jaka część nauczycieli - pierwszych przecież wychowawców społeczeństwa - regularnie czyta. Z moich obserwacji wynika, że niewielka, i jest to dla mnie rzecz przerażająca.
Przerażająca jest również wiadomość, że przeciętny zarobek pisarza na jednej napisanej książce jest tak "wysoki". Czy nie więcej zarobił na niej korektor?
Alicja Górczyńska
W pierwszej chwili pomyślałam, że jeżeli istnieje miejsce, gdzie można tyle dostać za korektę jednej książki, to ja chcę tam pracować. Ale gdyby podzielić zarobek przez czas pracy, to w przeliczeniu na miesiąc faktycznie prace redakcyjne mogą okazać się bardziej dochodowe od sporej części książek.
UsuńElżbieta
http://www.wykop.pl/wpis/7577016/
OdpowiedzUsuńWarto poczytać, zanim zaczniemy obwiniać rynek, nieczytający naród i kogo tam jeszcze.
Zgodzę się, że młoda osoba w Polsce, dochodząc do wieku, w którym ma własne pieniądze i decyduje, na co je wydać, jest skatowana latami analiz lektur według klucza, dzięki czemu często nie kojarzą czytania z przyjemnością. Z drugiej strony zastanawiam się, czy "odmłodzenie" kanonu lektur jest dobrym rozwiązaniem z punktu widzenia edukacji, jest pewien zakres wiedzy, który trzeba posiąść, żeby się poszczycić minimum średnim wykształceniem, i tak jak budowa ameby, wojna trzynastoletnia czy wiązania kowalencyjne, tak i Mickiewicz i Słowacki powinny być znane przez osoby po liceum (nie twierdzę wcale, że w życiu dorosłym będą wszystko to pamiętać).
OdpowiedzUsuńKrótko po ogólniaku, a więc z głową wciąż wypełnioną "Weselem", fraszkami i innymi "Dziadami", trafiłam do Danii i spytałam kolegę tubylca, czy by mi zapisał lektury, które pamięta z kanonu ze szkoły. Kolega się zdziwił, żadnej ogólnokrajowej listy lektur nie było w duńskich szkołach... Poprosiłam więc o propozycje tytułów, które są duńskimi klasykami oraz takie, które mi opowiedzą coś o historii i kulturze samego kraju. Miałam szczęście, że był on absolwentem skandynawistyki uwielbiającym literaturę i przygotował mi "spersonalizowaną" listę, ale wyobrażam sobie, że przeciętny elektryk/bankier/kucharz w Danii nie byłby w stanie takiej listy bez pomocy internetu zrobić - czy taki miałby być nowy standard wylształcenia?
A jaki jest poziom czytelnictwa i poziom życia w Danii?
UsuńPoziom życia, jak mniej więcej wiadomo, pozwala na kupienie dosyć wielu książek, czasu w sumie też mają na czytanie stosunkowo dużo.
UsuńOdsetek osób nieczytających w ogóle zwiększył się od 2004 roku z 10% do 18-25% (zalezy od źródła), co ciekawe, jako jeden z powodów wymieniamy jest wzrost pisarstwa kobiet... W porównaniu z polskim odsetkiem na poziomie 60% brzmi to jednak nieźle. Dalej, prawie 29% Duńczyków pożera ponad 10 książek rocznie, podczas gdy w nad Wisłą chętnych na minimum 6 rocznie jest zaledwie 12% - niewątpliwie więc czytają chętniej, jakkolwiek z roku na rok coraz mniej. Aha, wzrasta ilość książek sprzedawanych mimo tej tendencji!
Anna Grønvold
To nie było pytanie pytanie, lecz pytanie argument.
UsuńCzyli brak znajomości klasyki literatury u Duńczyków można usprawiedliwić tym, że przynajmniej czytają cokolwiek? Brak kontaktu w szkole ze specyficznym językiem starszych utworów powoduje niechęć do czytania ich w dorosłości.
UsuńAnna Grønvold
1. Szwecja jest tak normalnym państwem jak poglądy wymieniane na tym blogu. Norma godna psychiatryka.
OdpowiedzUsuń2. Neutralność światopoglądowa państwa powinna polegać na dotowaniu wszelkich ateistów i niedotowaniu katolików, no chyba że czegoś niedoczytałem.
3. Rozliczając dotacje na Świątynię Opatrzności sprawdź ile państwo powinno oddać za np tylko same nieruchomości kościoła zabrane w Warszawie dekretem Bieruta. Reprywatyzacja tylko dla gmin żydowskich ( "neutralnych" światopoglądowo) jest niezgodna z ww zasadą neutralności ale kogo to ... Czyli w sumie "zgodna inaczej". Ale o tym sza, nie mówimy w lewym towarzystwie i jedziemy dalej.
Opowiadaj te stasiukowe bajędy ( oczywiście bajęd islamskich, buddyjskich itp nie ma bo za to dają w ryj, tylko chrześcijańskie bo tu nadstawiają drugi policzek), starych idiotów made in PRL nie brakuje.
Niby filolog, a nie rozumie roli kanonu literatury w tworzeniu tożsamości narodowej. Może warto byłoby dla odmiany o tym pomyśleć, a nie o czytelnictwie (czyli o pieniądzach, bo wszak o to się pisarzom w rzeczywistości rozchodzi, a to całe bajdurzenie o kulturze ma tylko mydlić ludziom oczy).
OdpowiedzUsuń