Swego czasu na blogu Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk przeczytałem wpis pod tytułem Czy artysta to zawód?. Przypomniały mi go teraz dwie informacje, na które natknąłem się w prasie: o zamknięciu na jeden dzień muzeów w ramach protestu artystów, że nie mają ubezpieczenia społecznego, oraz o zarobkach urzędników Ministerstwa Kultury (mających ubezpieczenie społeczne), które wynoszą, bagatela, siedem tysięcy miesięcznie.
Autorka „Cukierni Pod Amorem” dochodzi do wniosku, że uprawianie sztuki może być jedynie pasją, chyba że artysta trafia w gusta dużej rzeszy odbiorców, wtedy może się z tego utrzymywać. Jeśli nie, powinien obrać sobie inny zawód albo pogodzić się z tym, że będzie klepał biedę, bo to jest „a priori wpisane w nasz los”. Prawdziwemu artyście powinien wystarczać sam akt twórczy.
Wygłaszanie takich koncepcji na początku XXI wieku w europejskim kraju jest dosyć zaskakujące. Bo w tej części świata ludzie dość dawno doszli do wniosku, że rozwój kultury i sztuki sprzyja rozwojowi społeczeństwa, co więcej, niekoniecznie tej kultury, którą większość owego społeczeństwa chce konsumować. I z tego względu summa summarum opłaca się wspierać artystów, jeśli na wolnym rynku nie dają sobie rady. Jednak jako liberał i członek tej mniejszości, która trzyma się swoich poglądów nie tylko w niedzielę, z postulatem, że twórca ma dawać sobie radę sam, jestem skłonny całkowicie się zgodzić. I piszę to jako autor, który ze swojej twórczości nie jest w stanie się utrzymać. Decyduje rynek, nie umiesz swoich utworów czy dzieł sprzedać albo z definicji są one niesprzedawalne, zarób najpierw w McDonaldzie na obiady i rachunki. Akceptuję taki układ. Tylko jeśli wolny rynek i kapitalizm, to dla wszystkich. Wtedy nie może być tak, że artysta ze swojej pensji w McDonaldzie ma opłacać wcześniejszą sowitą emeryturę policjanta i górnika, pensje urzędników w Ministerstwie Kultury oraz dotacje dla rolnictwa i Kościoła katolickiego. A kiedy już naharuje się, biorąc nadgodziny, żeby na to wszystko starczyło i zostało mu jeszcze na własne wydatki, to w nocy nikt mu nie broni malować obrazu czy pisać książki. A jeśli nie ma już siły czy chęci, to znaczy, że nie jest prawdziwym twórcą. Swoją drogą takie postrzeganie artysty, że to człowiek, który zawsze zaciśnie zęby i bez względu na wszystko będzie się twórczo realizował, nie uwzględnia tych mimoz, które potrzebują cieplarnianych warunków i zwyczajnie nie dają rady. Talent niekoniecznie musi iść w parze z odpornością czy wytrwałością.
Model rynkowy nie wyklucza, a wręcz przeciwnie, nakazuje państwu stworzenie takich warunków, by uczestnicy rynku mieli równe prawa i równe szanse. Zapewnienie uczciwych reguł gry. Mamy artystę, który zarabia mało i nieregularnie, ale starcza mu na własne potrzeby, woli je ograniczyć, niż dorabiać w McDonaldzie. Do państwa ręki nie wyciąga, bo akceptuje, że wolny rynek. Ale państwo nie akceptuje i mówi: „Ty nam, kochany, zapłać tysiąc złotych co miesiąc, bo my musimy mieć na pokrycie deficytu w KRUS-ie i ZUS-ie. Bez względu na to, czy w ogóle coś zarobisz. Nie masz skąd wziąć, jak nie zarobisz? I jeszcze śmiesz twierdzić, że w pracy artysty to normalne, że czasami się nie zarobi? Trudno, to o ubezpieczeniu emerytalnym i zdrowotnym zapomnij”. Państwo nie musi wspierać artystów, ale nie ma prawa wyrzucać ich na margines życia społecznego, a dokładnie to teraz robi. I tego dotyczył protest, podczas którego zamknięto na jeden dzień muzea.
Problemem nie jest kwestia, czy przyjmiemy model wolnorynkowy, czy z mecenatem państwa. Każdy model ma swoje wady i zalety, każdy jest w stanie funkcjonować. Problem w tym, że w Polsce mamy deklarowany model opiekuńczy, a artystom każe się działać na wolnym rynku. Opowiada się, jaka to kultura ważna dla narodu, że wizytówka Polski w świecie, ale to puste slogany, bo wspiera się sportowców. Pieniędzy na stypendia dla twórców nie ma, ale są na pensje urzędników Ministerstwa Kultury. Po siedem tysięcy. Pracowników ministerstwa jest ponad trzystu. Gdyby tym trzystu zabrać po tysiąc złotych i dać ten tysiąc w formie stypendium trzystu artystom, to urzędnicy nadal mieliby aż nadto, a trzystu artystów mogłoby dzięki temu stypendium ograniczyć się do pół etatu w McDonaldzie i przez pozostałe cztery godziny malować, pisać i komponować. Śmiem twierdzić, że kultura polska wyszłaby na tym znacznie lepiej, niż gdyby przez całe osiem godzin smażyli hamburgery. Ale jak już państwo każe im te hamburgery smażyć, to z jakiego tytułu artyści hobbyści mają utrzymywać pracowników Ministerstwa Kultury? Jeśli przyjmujemy model rynkowy, jeśli artyści mają się martwić sami o siebie, to jaką rację bytu ma ten resort? Żadnej. A kiedy go nie będzie, w kieszeniach artystów podatników zostanie trochę więcej pieniędzy, tak że trochę więcej czasu będą mogli poświęcić, by pracować nad osiągnięciem sukcesu na wolnym rynku.
A czy nie lepiej by było po prostu całkiem zlikwidować Ministerstwo Kultury, wszak te 7 tys. na głowę, które przejadają urzędnicy, pochodzi w całości z podatków, które płacą - również - artyści. Wtedy te pieniądze po prostu pozostałyby w ich kieszeniach.
OdpowiedzUsuńBardzo nam się taki pomysł podoba.:D
OdpowiedzUsuń