Piłką nożną fascynowałem się do czasów studenckich, potem mi przeszło. Stało mi się obojętne, czy nasi przegrywają, czy wygrywają, bo żadnego wpływu na moje życie to nie ma, a piłka nożna obserwowana na chłodno jest grą zwyczajnie nudną (dziewięćdziesiąt minut gapienia się, żeby często nie zobaczyć nawet jednej bramki). Zdecydowanie wolę popatrzeć na bardziej strategiczny curling czy dynamiczniejszy futbol amerykański.
Piłka nożna odgrywa jednak taką rolę we współczesnym świecie, że tylko feministki mogły wpaść na pomysł, by protestować przeciwko organizacji Euro i oburzać się, że pieniądze pójdą na stadiony, a kibice na dziwki. Na stadionie można zorganizować też koncert, a większość prostytutek pracuje dobrowolnie, więc feministki powinny się raczej cieszyć, że kobiety będą miały okazję zarobić.
Mając świadomość, że na Euro będziemy musieli przygotować infrastrukturę, składającą się nie tylko ze stadionów, byłem zadowolony, że przypadła nam organizacja tej imprezy. Nie obawiałem się też kompromitacji, zakładałem, że wyrobimy się tradycyjnie po polsku, to znaczy na wariackich papierach, w kompletnym chaosie i bałaganie, ale na koniec wszystko w miarę sprawnie zagra. I nie pomyliłem się, zresztą ciężko było się pomylić, skoro zawsze tak się to odbywa, i na małą, i na dużą skalę. Nie jest to oczywiście żaden powód do dumy, jak większość wydaje się uważać. To, że oddajemy kluczowy kawałek autostrady dwa dni przed terminem, kiedy na jego zbudowanie mieliśmy parę lat, świadczy nie o zaradności, tylko o nieumiejętności planowania i organizowania. I proszę zauważyć, że była to jedyna przeszkoda, standardowa – brak pieniędzy – tutaj nie występowała. Skandaliczne jest też, że chlubimy się stadionami, lotniskami, drogami i dworcami, kiedy firmy, które je zbudowały albo odnowiły, bankrutują, bo wskutek idiotycznej zasady, że przetarg wygrywa najtańszy oferent, zasady, o której od dawna wiemy, że się nie sprawdza, a mimo to ją stosujemy, nie otrzymały należności za swoją pracę. Przypominamy gospodarza, który na przyjęcie gości wysprzątał salon, ale śmieci nie wyniósł, tylko zdążył je zagarnąć do drugiego pokoju i kolanem przyciska drzwi, żeby goście nie zobaczyli brudów.
Skoro już Euro było rozgrywane w Polsce, postanowiłem odświeżyć swoją dawną fascynację i trochę na te mecze popatrzeć, zresztą bywam takim niedzielnym kibicem i jak jest finał mistrzostw świata, to oglądam. Ciekawostką był dla mnie skład polskiej reprezentacji, w której znaleźli się piłkarze mówiący, że „jest dobra atmosfera w grupa”, a potem przechodzący na francuski. Może w kadrze, której trener również nie mówi po polsku, nie powinno to dziwić, no ale akurat trener ma prawo porozumiewać się z zespołem za pośrednictwem tłumacza, poza tym każdy się zgodzi, że Smuda nie mówi po polsku najczystszą polszczyzną. Rację ma Jan Tomaszewski, wściekając się, że nie potrafimy wystawić rodzimej jedenastki. Można zrozumieć, że kłopoty miałoby z tym Tuvalu, ale 38-milionowy kraj? Słuchaczka dzwoniąca do Trójki powiedziała, że nie jest istotne, czy zawodnik zna polski, grunt żeby strzelał bramki. Otóż jeśli zabawa polega na tym, że jedne narody grają przeciwko drugim, to jest to bardzo istotne, inaczej zabawa w ogóle nie ma sensu. Bo dlaczego nie rozwinąć wtedy twórczo zastosowanej przez nas metody, nie wziąć jakiegoś drugoligowego zespołu brazylijskiego, nie nadać mu hurtem polskiego obywatelstwa i nie wystawić do rozgrywek? Na pewno wypadłby lepiej niż nasza kadra. Bo co, Obraniak ma jednak polskie korzenie? Aha. No to po tym, jak nic nie zaprezentował na mistrzostwach, trzeba się rozejrzeć na wschodzie. Nasi wojacy pod hetmanem Żółkiewskim z pewnością trochę pogwałcili, więc kilku dobrych piłkarzy z polskimi korzeniami powinniśmy tam znaleźć.
Występ naszej reprezentacji mnie nie rozczarował, bo byłem przekonany, że Polska z grupy nie wyjdzie. Owszem, przed ostatnim meczem – kiedy Polacy psim swędem, nie wygrywając dwóch wygranych meczy, zachowali szanse na awans i zależał on tylko od nich, a nie od szczęśliwego układu w grupie – to przekonanie zaczęło się chwiać, ale nasi (i nie nasi) niezawodni piłkarze nie omieszkali mnie w nim umocnić. Jak objaśnił mi komentator, zabrakło im kondycji i sił do gry na pełnych obrotach przez dziewięćdziesiąt minut. I to mnie dobiło. Rozumiem, że można mecz przegrać. To jest sport, raz się wygrywa, raz się przegrywa (malkontentów twierdzących, że nasi zawsze przegrywają, nie słuchajmy). Kwestia, w jakim stylu. Czy ktoś może mieć pretensje do Ukrainy o porażkę z Anglią? Ale jeśli dwudziestoparoletni chłopak nie daje rady biegać przez 45 minut, a po kwadransie odpoczynku drugie tyle, to coś chyba nie działa. Ludzie biegają supermaratony, uprawiają triathlon, a on się męczy po godzinie? I przecież to jest jego praca, za którą bierze niewyobrażalne dla zwykłego obywatela pieniądze. On powinien być tak zaprogramowany, żeby paść nieżywy w 91. minucie po rajdzie przez pół boiska i zdobyciu bramki w 90.
Mecze okazały się interesujące, do ostatniego ćwierćfinału żadnych bezbramkowych remisów, ale naprawdę nie rozumiem, jak komuś może podobać się uprawiany za każdym razem pod koniec spektakl pod hasłem „dowieźmy to zwycięstwo”: celebrowanie wolnych i wrzutów z autu, dokonywanie zmian na minutę czy dwie przed gwizdkiem sędziego. Dlaczego nie można liczyć efektywnego czasu gry jak w innych dyscyplinach? Dwa razy po 35 minut i już. Słyszałem argumenty, że ze względu na relacje telewizyjne. Ale przecież koszykówkę, hokej, futbol amerykański pokazuje się w telewizji i nie ma z tym żadnego problemu. Ta nadwyżka ponad efektywny czas gry jest zawsze mniej więcej taka sama, więc bez trudu można zaplanować transmisję.
Kiedyś się mówiło o sporcie, że służy wychowaniu młodzieży, wpajając jej m.in. zasady fair play. Niestety, w tej chwili można zaobserwować, że podobnie jak w życiu fair play w sporcie też już nie ma czego szukać. Liczy się wyłącznie zwycięstwo, nieważne jak osiągnięte. Czerwona kartka dla Greka była błędem sędziego, bo polski zawodnik tylko się pośliznął. Dlaczego nie mógł się uczciwie przyznać? Czy to naprawdę jest jakaś satysfakcja wygrać dzięki pomyłkom sędziego? A tu uczciwość jeszcze by popłaciła. Bo po wyrzuceniu greckiego zawodnika z boiska Polacy uznali, że mecz mają wygrany, co omal nie skończyło się kompromitacją. A tak może nie osiedliby na laurach. Może, bo tej mentalności co Niemcy nie mają. Ci, kiedy strzelili Grekom gola, nie starali się dociągnąć z jednobramkową przewagą do końca, tylko natychmiast ruszyli strzelać dalsze bramki. No owszem, Grecy ich skontrowali, ale potem Niemcy zdobyli jeszcze trzy. Nic dziwnego, że z takim nastawieniem wygrywają. A Polacy na mecz, który muszą wygrać, wychodzą w obronnym ustawieniu, żeby przede wszystkim nie stracić gola. Jaki to ma sens, kiedy remis jest równoznaczny z porażką? Przecież trzeba zaryzykować, nastawić się na wynik trzy-dwa, a nie jeden do zera.
Chociaż może Smuda obawiał się, że wtedy skończyłoby się porażką jeden do pięciu i wolał mecz zremisować albo minimalnie przegrać, bo za pięć straconych bramek to by go zlinczowano. Trener jest zawsze odpowiedzialny, choć to nie on biega po boisku. Pewnie dlatego, że trenera można wylać, piłkarzy nie bardzo. Ale co ma zrobić trener, kiedy piłkarze w najlepszym razie średniej klasy? Smudzie trudno odmówić fachowości, facet zna się na tym, co robi (co w Polsce nie jest bynajmniej regułą). Mimo to jest winny, bo w spotkaniu z Grecją nie dokonał zmian. Nie wiem dlaczego, ale kibice są zawsze przekonani, że trener ma na ławce rezerwowych jakąś Wunderwaffe, która zmieniłaby losy meczu, ale najwyraźniej im na złość nie chce z niej skorzystać.
Ponieważ skupiłem się na pustej części szklanki, można pewnie odnieść wrażenie, że jestem bardzo krytyczny wobec Euro i występu naszych piłkarzy. Przeciwnie, dostrzegam, że ta szklanka jest w połowie pełna: organizacyjnie bardzo udana impreza, wspaniała atmosfera, infrastruktura zostanie. Sportowo wyjście z grupy też niewiele by zmieniło, bo to raczej byłoby wygramolenie się, nie te czasy, kiedy kadra Górskiego rzeczywiście zwycięsko remisowała z Anglią na Wembley, a na mistrzostwach świata wychodziła z grupy z kompletem punktów, pokonując Włochy i Argentynę. To, że teraz nie przegraliśmy wszystkich trzech meczy, a trzeci nie był o pietruszkę, i tak trzeba uznać za sukces, bo to najlepszy wynik od ćwierćwiecza.
Euro nie ominęło również świata literackiego i w majowym numerze „Magazynu Literackiego Książki” (nie mylić z tym wydawanym przez „Wyborczą”) ukazał się artykuł pt. „Pióro piłką się toczy” autorstwa Tomasza Zbigniewa Zaperta i Krzysztofa Masłonia, poświęcony futbolowi w literaturze. Nie wymieniono w nim jednak jednej z najlepszych książek o tej tematyce, a mianowicie „90 minut” węgierskiego pisarza Antala Végha. Powieść wydana w 1979 r., w Polsce ukazała się cztery lata później w przekładzie Tadeusza Olszańskiego. Narratorem jest obrońca drugoligowej drużyny, który w trakcie meczu decydującego o awansie do ekstraklasy opowiada o zdarzeniach na boisku i klubowej rzeczywistości. Rewelacyjna satyra na piłkarzy więcej myślących o pieniądzach niż o strzelaniu bramek i na korupcyjne, realnosocjalistyczne układy.
PS. Szukałem w sieci, ale nie znalazłem. Wie ktoś może, czy istnieje możliwość zobaczenia meczu Anglia – Polska z Wembley z 1973 roku w całości? Czy TVP wypuściła to na jakimś DVD?
Świetnie napisane!
OdpowiedzUsuń