poniedziałek, 12 grudnia 2011

Społecznie nieuzasadnieni

Donald Tusk w swoim exposé, które spokojnie mógł zatytułować „Jak z ministrem Rostowskim kłamaliśmy w kampanii wyborczej, a ciemny lud to kupił”, zapowiedział zniesienie 50% kosztów uzyskania przychodu dla twórców.

Pewnie nie wszyscy orientują się, na czym to polega. Jeśli przetłumaczę książkę, to z otrzymanego honorarium, powiedzmy, sześciu tysięcy, połowę odliczam sobie jako koszty uzyskania przychodu i podatek płacę tylko od tej drugiej połowy, w tym przypadku od trzech tysięcy. Takiego pomniejszenia podstawy opodatkowania może dokonać każdy, kto wykonał pracę, w której wyniku powstał jakiś utwór. Utworem (w rozumieniu prawa autorskiego) jest również artykuł prasowy czy praca naukowa, więc z tego przywileju korzystają także dziennikarze i naukowcy.

No właśnie, czy to rzeczywiście jest przywilej, jak twierdzą politycy, a za nimi powtarzają popierający tę rządową propozycję dziennikarze? Do polityków trudno mieć pretensje, przecież nie powiedzą uczciwie, że twórcom zabierają dlatego, że ci w przeciwieństwie do górników nie pojawią się z łomami pod URM-em. Albo dlatego, że zabraknie na waloryzację poselskich diet (absolutnie niezbędną, przecież inflacja jest). Muszą uzasadnić, że sięganie do kieszeni twórców to sprawiedliwość dziejowa. Ale dziennikarze mogliby myśleć.

Otóż nie jest to żaden przywilej. Każdy wykonujący pracę odlicza sobie koszty uzyskania przychodu. W przypadku etatu jest to pewien ryczałt, w przypadku działalności gospodarczej realnie poniesione koszty, przy umowach o dzieło i zleceniach 20%. Czemu twórcy mają więcej? Ano dlatego, że ich nakład pracy nie przekłada się w sposób proporcjonalny na efekty. Biznesmen albo stolarz im więcej pracuje, tym więcej zarobi (jeśli nie, oznacza to tyle, że jest nieefektywny), twórca niekoniecznie. Asar Eppel, autor znakomitej „Trawiastej ulicy” (po polsku w doskonałym przekładzie Jerzego Czecha), tłumacz literatury polskiej na rosyjski, opowiadał, że często, by perfekcyjnie przełożyć wiersz, czyta kilka tomów opracowań. Wiadomo jednak, że wydawca uzależnia jego honorarium nie od poświęconego czasu, a od objętości wiersza. Pisarz może spędzić pół dnia na obserwowaniu wróbla na balkonie, by z tej obserwacji wpleść do swojej powieści dwa budujące nastrój zdania. Twórca ma też prawo do braku natchnienia. Może odsiedzieć osiem godzin przy komputerze, ale napisać pół stroniczki. I trudno uznać to za obijanie się jak w przypadku kafelkarza, który przez kilka godzin położy pół metra kwadratowego kafelków.

Z tłumu dziennikarzy piszących o przywileju przed szereg wyrwała się Dominika Wielowieyska, która bezkompromisowo oświadczyła: „50-proc. koszty uzyskania przychodu dla (…) twórców to przywilej, który nie ma żadnego uzasadnienia społecznego” (artykuł Czy to ministrowie, czy zderzaki?). No pewnie, siedzi taka banda darmozjadów, coś tam sobie skrobie, pacykuje, podśpiewuje, nazywa to sztuką i chce jakichś przywilejów. Z jakiego tytułu?! W cieple sobie siedzą, na głowę im nie pada, nawet się przy tej swojej „pracy” nie spocą, to czemu mieliby płacić de facto niższy podatek? Przecież społeczeństwo nie ma z tego żadnej korzyści. Żeby taki liście zagrabił, fasadę domu odmalował, ulicę zamiótł, to przynajmniej zrobiłby coś pożytecznego. A czemu właściwie, zamiast tylko odbierać mu „przywileje”, go do tego nie przymusić? Pani Dominiko, zorganizować grupkę hunwejbinów i zatroszczyć się, co by taki uprzywilejowany twórca przestał żerować na społeczeństwie. Na pewno poprze panią prezes PZU Andrzej Klesyk, który zapytany, czy wzorem amerykańskich i francuskich milionerów gotów byłby dać więcej do państwowej kasy, ze swojej skromnej pensji nie zdołał nic wykroić, ale wskazał obficie bijące źródełko: „Dlaczego tak zwani twórcy mają 50 proc. kosztów uzyskania przychodów, czyli płacą połowę stawki?”. Amerykańscy i francuscy prezesi wielkich firm nie tylko byliby gotowi wyżej się opodatkować, co jest reakcją na kryzys, ale w swojej normalnej działalności obejmują twórców mecenatem. Dla prezesa Klesyka to są „tak zwani” twórcy tworzący zapewne tak zwaną kulturę. A na co prezesowi na przykład tak zwana literatura, zwłaszcza że tak zwani pisarze z uporem maniaka lansują szlachetne ideały, w które ciągłe kombinowanie, jak nie wypłacić odszkodowania, mimo że się wcześniej wzięło składkę, nijak się nie wpisuje. Zresztą czytanie to babskie zajęcie, na dodatek męczące i psujące wzrok. Prawdziwy mężczyzna weźmie pół litra, kiełbachę, wrzuci sobie pornosa na DVD i żadna tak zwana kultura do szczęścia mu niepotrzebna.

Równie „wspaniałym” mecenasem jak prezes Klesyk jest polskie państwo. O kulturze w swoim exposé Tusk się nie zająknął. Program stypendialny dla ludzi pióra istnieje w formie szczątkowej (po części zresztą finansowany przez poprzednie pokolenia pisarzy, z podatku od wydawania utworów, do których wygasły prawa), w efekcie niektórzy autentycznie nawet biedują. A ci, którzy nie biedują, czas, w którym mogliby pisać, muszą poświęcić na zarobkowanie. No ale zdaniem Wielowieyskiej i Klesyka słusznie, niech zarobią na swoje fanaberie, przecież nie ma żadnego „uzasadnienia społecznego”, by płacili za to podatnicy, co komu przyjdzie z tego, że powstanie więcej powieści? Na rynku książki i tak jest nadprodukcja. Jak się twórcom odbierze „przywileje”, nadprodukcję się ograniczy: same korzyści.

Wiem oczywiście, że zapowiedź zniesienia „przywileju” tych biedujących nie dotyczy. Ale to tylko kwestia czasu. Tym krótszego, że proponowane rozwiązanie, by 50% kosztów nie mogli naliczać jedynie bogatsi twórcy, jest ewidentnie niekonstytucyjne. Bo formalnie to nie jest wyższe opodatkowanie lepiej zarabiających. Rozróżnienie kosztów uzyskania przychodu oznaczałoby, że ludzie wykonujący ten sam zawód działaliby na różnych warunkach, jedni lepszych, drudzy gorszych, a taka sytuacja to nierówność wobec prawa. Na podobnej zasadzie można by wprowadzić przepis, że lekarze, których pensja przekracza średnią krajową, mają mieć obowiązkowo cztery dyżury w miesiącu, a ci z niższą dwa.

4 komentarze:

  1. Nic dodać, nic ująć...

    nibezkrytyczny

    OdpowiedzUsuń
  2. Abstrahując od meritum wpisu, pozwolę sobie tylko zweryfikować błąd zawarty w ostatnim akapicie:

    "Bo formalnie to nie jest wyższe opodatkowanie lepiej zarabiających. Rozróżnienie kosztów uzyskania przychodu oznaczałoby, że ludzie wykonujący ten sam zawód działaliby na różnych warunkach, jedni lepszych, drudzy gorszych, a taka sytuacja to nierówność wobec prawa."

    Pomysł rządu przewiduje, że 50% KUP miałoby obowiązywać do kwoty bodajże 87 tys. złotych rocznie. To nie oznacza, że osoba zarabiająca 90 tys. zapłaciłaby pełny podatek od całości przychodów (co istotnie stanowiłoby nierówność wobec prawa), ale od różnicy między swoimi zarobkami a 87 tys. zł - czyli w tym przypadku: od 3 tys. zł (co jest właśnie formą wyższego opodatkowania lepiej zarabiających).

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy dziennikarze to tacy współczesni "pozyteczni idioci" skoro działają na swoją szkodę?

    OdpowiedzUsuń
  4. Negrin: To jest oczywiste i taką sytuację miałem na myśli. A jeśli uważa Pan, że inne warunki obowiązujące od pewnego pułapu, nie są innymi warunkami, tylko wyższym opodatkowaniem, to powstaje pytanie, z jakiego tytułu twórca miałby płacić podwójnie wyższy podatek. Bo on przecież zapłaci wyższy podatek z racji przekroczenia drugiego progu podatkowego.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.