Na Facebooku ruszyła akcja Nie karm książkowego potwora, nawołująca do bojkotu jednej z dużych sieci księgarskich. Zarzuty wobec potwora są następujące: książka interesuje go wyłącznie jako towar, przez co miejsce wartościowej literatury zajmuje bestsellerowy chłam, narzuca wydawcom bardzo niekorzystne warunki (wysoka marża, dodatkowe opłaty za wyeksponowanie książki, długie terminy płatności), wykorzystując swoją silną pozycję i zwleka z przelewaniem należności albo w ogóle nie płaci.
Zarzuty są w pełni prawdziwe, sam jako wydawca walczę w sądach o zwrot pieniędzy za książki, które potwór sprzedał (kilka lat temu), ale uznał, że płacić nie ma potrzeby. Domyślam się, iż rzeczniczka prasowa potwora, która przekonuje dziennikarzy, że zarzuty są kalumnią, każdego wieczoru bierze bardzo długi i bardzo dokładny prysznic.
Antidotum na niecne praktyki potwora ma być świadome kupowanie, czyli w małych, niezrzeszonych księgarniach, w księgarniach internetowych oraz bezpośrednio u wydawców. I tu pojawia się problem. Bo twierdzenie, że małe księgarnie sprzedają wartościową literaturę, jest nieprawdziwe. Mają dokładnie tę samą ofertę co potwór, tylko - ze względu na brak miejsca – w mniejszej liczbie tytułów. Kiedy potwór ma dziesięć tytułów następczyni Mniszkówny, drobny księgarz oferuje dwa, wartościowej powieści z małego wydawnictwa nie uświadczysz u żadnego. Kiedy oferowałem indywidualnym księgarniom książki Hjalmara Söderberga, przekonałem się, że równie dobrze mógłbym im oferować do sprzedaży zgniłe jaja, taka była mniej więcej reakcja. Księgarnie internetowe mają szerszą ofertę, bo w Internecie miejsca nie brakuje, sęk w tym, że wcale oferowanych książek nie posiadają. Dopiero kiedy klient jakąś zamówi, kupują ją w hurtowni, danej pozycji często gęsto jednak już w hurtowni nie ma, więc klient dostaje info, że „książki zabrakło u dostawców” albo podobny komunikat.
A hurtownie narzucają wydawcom zbójeckie marże (80-100%) i dodatkowe opłaty (jak to się odbywa, można przeczytać tutaj) podobnie jak zwalczany potwór. Należności, której dochodzę od potwora, muszę dochodzić nie bezpośrednio od niego, tylko od hurtownika, a raczej hurtowniczki. A hurtowniczka, zamiast egzekwować od potwora należne sumy, uznała, że nic na interesie nie straciła (hurtownie nie kupują książek od wydawców, tylko biorą je w komis) i tenże interes zwinęła (pozdrowienia pani Ś., już mam pismo, że komornik zajął pani nieruchomość). Z akcji dowiedziałem się, że potwór wymusza na kontrahentach zapis w umowie, że nie mogą skierowywać wierzytelności do windykacji, a tym samym ich dochodzenie jest bezcelowe. Tyle że na mój gust taki zapis w umowie jest sprzeczny z kodeksem cywilnym i jako taki z mocy prawa nieważny. Wysokie marże nie są zresztą domeną wyłącznie hurtowni czy stacjonarnego potwora, potwór internetowy w przypadku książek branych bezpośrednio od wydawców nakłada jeszcze wyższą marżę niż standardowa, mimo że brak po drodze pośredników, którym trzeba coś odpalić. Po prostu na tym rynku każdy, kto ma mocną pozycję, stara się wyszarpać dla siebie jak najwięcej, nie patrząc na coś, co można by nazwać „dobrym kupieckim obyczajem”.
Nie jest też tak, że potwór jest niesolidnym płatnikiem, a małe księgarnie i księgarnie internetowe rzetelnie wywiązują się ze swoich zobowiązań. Te nie płacą dokładnie tak samo jak potwór, różnica polega wyłącznie na tym, że zalegają na daleko mniejsze kwoty, więc jest to dla wydawców mniej dotkliwe. Zresztą ci biedni wydawcy kantowani przez potwora zachowują się identycznie i nie płacą terminowo autorom czy tłumaczom. I wcale nie wynika to z faktu, że potwór nie przekazał pieniędzy. Wydawcy od dawna zastrzegają sobie w umowach z pisarzami, że ci dostaną honorarium tylko za te sprzedane książki, za które wpłynęła należność. Ale podobnie jak potwór wolą obracać cudzymi pieniędzmi, niż płacić (pozdrowienia dla wydawnictwa Bernikla, przypominam, że termin płatności moich tantiem minął w sierpniu). Problemem nie jest postawa jednej firmy, tylko ogólne społeczne przyzwolenie na cwaniactwo i niedostrzeganie, że niepłacenie kontrahentowi w terminie jest de facto jego okradaniem. Poza tym czego oczekiwać od kapitalistycznej firmy, jeśli dokładnie tak samo postępują instytucje państwowe. Jako tłumacz przysięgły dostaję płatności z sądów za wykonane tłumaczenia po wielu miesiącach - raz czekałem nawet pełen rok (sic!) - oczywiście bez żadnych odsetek za zwłokę. Ze skarg sądy dokładnie nic sobie nie robią. Polską mentalność doskonale obrazuje w tej kwestii właściciel jednej z księgarni internetowych, który był bardzo zdziwiony, że mam pretensje o nieterminowe płatności, bo on „przecież zawsze płaci”. Za cnotę w Polsce uchodzi, jak widać, nie zapłata w umówionym terminie, tylko nieoszukanie kontrahenta i zapłacenie w ogóle.
Niepłacenie autorom nie jest jedynym grzechem wydawców, choć organizatorzy tej akcji zakreślili taki obraz sytuacji, jakby zły Gargamel znajdował się wśród sympatycznych smerfów. Praktycznie jedynym kryterium przyjmowania książek do publikacji jest ocena „sprzeda się – nie sprzeda się”, oficyny wydające książki dla idei działają na marginesie, więc dlaczego zarzut o preferowanie bestsellerowego chłamu ma być kierowany tylko wobec potwora? Wydawnictwa, skarżące się, że potwór dyktuje im umowy z pozycji siły, w dokładnie taki sam sposób wykorzystują swoją silniejszą pozycję w relacjach z autorami i tłumaczami, przedkładając im do podpisania umowy skonstruowane pod hasłem „autor/tłumacz nie ma żadnych praw, a wydawnictwo żadnych obowiązków”.
Jednym z postulatów akcji jest kupowanie bezpośrednio u wydawców. Ale duzi wydawcy wcale tego nie chcą, zwłaszcza jeśli mają to być pojedyncze egzemplarze, bo wysyłanie jednej książki to dla nich zawracanie głowy. I dlatego blokują taką sprzedaż, każąc klientowi pokrywać koszty przesyłki, inaczej wzięliby je na siebie, bo nawet przy jednej książce ten koszt jest dużo niższy niż prowizja pośredników.
Z tego, co dotąd napisałem, można wysnuć wniosek, że jestem bojkotowi potwora przeciwny. Nie, akcję uważam za zasadną, co więcej taki społeczny nacisk świadomych klientów wydaje się jedynym sposobem, który może doprowadzić do pewnej poprawy. Rozwiązania ustawowe, jakie tu można sobie wyobrazić, np. odgórne ograniczenie marży czy zakaz pobierania półkowego, niebezpiecznie naruszałyby zasady wolnego rynku. Poza tym można się domyślić, że i tak byłyby obchodzone, więc znowu wracałoby się do kwestii, że pewne zachowania muszą wynikać z przyzwoitości, a nie z przymusu. Ale właśnie to chcę pokazać: że tej przyzwoitości trzeba domagać się od wszystkich uczestników rynku książki. Owszem, od potwora można zacząć, bo to ogromny, nabrzmiały i brzydko pachnący wrzód, ale na nim nie można poprzestać, bo ten wrzód nie pojawił się na czystym, zdrowym ciele, tylko na w całości pokrytym liszajami.
Panie Pawle, jestem małym wydawcą komiksu głównie, ale... poruszyło mnie to, co Pan napisał i może mogłabym udzielić pewnej porady w kwestii dystrybucyjnej dla ew. przyszłego wydawcy Pana, jakkolwiek sama nie mogę na razie zaproponować współpracy, bo też ciężko wiosłuję na moim komiksowym poletku. Jeśli byłby Pan ciekaw, proszę o kontakt na tani1małpa.wp.pl
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńZderzyłem się kilkukrotnie z empikową rzeczywistością. Jego surrealistyczną logistyką i ekstremalnie drogimi ofertami promocji książek. Niestety, jak się okazuje sprzedaż książek po za siecią Empiku to skazywanie się na fiasko inwestycji jaką jest wydanie książki i z pewnością, żadne wydawnictwo sobie na to nie pozwoli. Sprzedaż internetowa książek w Polsce to mimo wszystko jeszcze margines w porównaniu ze sprzedażą prosto z półek. Na Facebooku co chwilę pojawia się "jakaś" akcja protestacyjna:) Niech organizator akcji powie swoje motto ludziom z po za dużych miast, którzy przyjeżdżają w soboty i niedziele do galerii handlowych, specjalnie po prezenty do Empiku:)))
OdpowiedzUsuńW kontekście facebookowego protestu uważam, że nie możemy traktować księgarni jako Mekki mądrości, dziedzictwa narodowego i miejsca tylko dla super literatury, często w szerszym gronie niezrozumiałej:) W księgarniach musi też być chłam czy literatura wagonowa, bo część czytelników to po prostu kupuje. Prowadzenie księgarni to biznes taki sam jak każdego innego sklepu i musi mieć podstawy ekonomiczne. Tu nie ma sentymentów. Trzeba płacić czynsz, pensje, prąd, organizacji przestępczej ZUS... lista nie ma końca. W związku z tym do sprzedaży bierze się tytuły dobrze promowane przez wydawnictwa. Czyli te, które rokują największą szansę na sprzedaż. Po za tym uważam, że jakakolwiek prawna, legislacyjna ingerencja w wolność handlu zmierza do patologii. Dobre pozycje obronią się same. Choć słowo "dobre" zawsze będzie subiektywną opinią dotyczącą własnych preferencji literackich.Kolejny temat to pieniądze dla autorów. Bardziej cywilizowane kraje Europy utrzymują swoich pisarzy płacąc im stypendia. I tu jest miejsce dla stworzenia nowych przepisów. Trzeba przyznać, że w Polsce z pisania żyje może dwadzieścia, trzydzieści osób. Cała reszta to radosna, finansowa improwizacja czy po prostu hobby.
W każdym razie, jak nie pasują nam zasady ustalane przez wydawnictwa a jesteśmy pewni zajebistości naszego dzieła, to zawsze książkę możemy wydać sami, na własny koszt i ryzyko. Nie będzie wtedy powodów do narzekań.
Pozdrawiam
To bardzo ważny i mądry głos w dyskusji. Dziękuję,
OdpowiedzUsuńMałgorzata Gutowska-Adamczyk