Zgłosiło się do mnie wydawnictwo, które opublikowało moją książkę, że „prywatnymi kanałami” szuka chętnego do jej sfilmowania i w związku z tym trzeba nieco zmienić umowę, żeby „doprecyzować pola eksploatacji”. Nie widziałem problemu, przeciwnie, jeśli tak niewiele trzeba było zrobić, żeby powieść została przeniesiona na ekran, to tylko głupek by się sprzeciwiał. Wydawnictwo przesłało mi do akceptacji fragment umowy, który wymagał zmiany, z naniesionymi poprawkami. Fragment bardzo spory, co mnie zdziwiło, bo kwestię praw do sfilmowania można w pełni uregulować w dwóch punktach. A tu nawet nie trzeba było regulować, tylko „doprecyzować”. Zacząłem się wczytywać w nadesłany fragment i porównywać go z dotychczasową umową. Moje zdziwienie wzrosło, bo w części paragrafów zmian w ogóle nie było, a tam gdzie były, miały charakter czysto redakcyjny: jedne sformułowania zastąpiono innymi, ale z prawnego punktu widzenia zapis miał dokładnie takie samo brzmienie jak poprzednio. Wszystko stało się jasne, kiedy dotarłem do punktu, że z zysków za udzielenie sublicencji na korzystanie z utworu wydawca wypłaci mi 25%, a sobie zachowa 75%.
O co chodziło? Otóż w dotychczasowej umowie ten podział był określony po połowie: 50% dla autora i 50% dla wydawcy. A zysk z sublicencji to między innymi wpływy ze sfilmowania książki. Czyli jedyną merytoryczną zmianą było obniżenie mojego udziału w dochodach z filmu.
Mamy więc następującą sytuację: Jakiś producent filmowy, reżyser czy scenarzysta wyraża wstępne zainteresowanie książką (twierdzenie, że wydawnictwo samo coś załatwiało, jest równie prawdziwe, jak bajki braci Grimm). Dla wydawnictwa ekranizacja książki to złapanie kury znoszącej złote jaja. Nie dość, że filmowcy płacą tantiemy, to film winduje zainteresowanie powieścią do niebotycznych rozmiarów. Każdy wydawca marzy o dwóch rzeczach: o Noblu i o filmie. Co więc powinien zrobić ten, którego ławka filmowych autorów jest nie tyle krótka, ile zupełnie pusta, kiedy rysuje mu się na horyzoncie, że ma szansę ją zapełnić? Wydaje się, że rozsądne byłoby na przykład zaproponowanie obiecującemu autorowi napisanie kolejnej książki, żeby jeśli nie jedną, to drugą przekonać filmowców. Albo zwiększenie nakładów na promocję, by pokazać filmowcom: tak, tak, ta książka jest naprawdę dobra, bierzcie ją. Tymczasem polski wydawca sięga do umowy z autorem i stwierdza z przerażeniem, że autor na ekranizacji za dużo zarobi. Bo w chwili podpisywania umowy nikt o filmie nie myślał, zapis z sublicencją przewidziany był na tłumaczenia, ale tak się pechowo złożyło, że film też pod niego podpada. Wydawca nie patrzy, że książka, gdyby sfilmowanie doszło do skutku, przyniesie mu zyski, o jakich, biorąc ją do wydania, nawet nie marzył. Boli go, że musi się uczciwie podzielić z pisarzem Zaczyna więc przemyśliwać, jak tego pisarza wyrolować.
Plan, trzeba przyznać, był całkiem sprytny. Mało autorów orientuje się w zawiłościach pól eksploatacji, więc wybranie akurat tego aspektu do rzekomej zmiany raczej nie zachęcało do wnikania, o co chodzi, zwłaszcza że zmiana miała być wyłącznie kosmetyczna. A gdyby nawet, wbrew tym przewidywaniom, autor zechciał rozgryźć, na czym polega, to skutecznie miała go od tego odwieść duża liczba tekstu, w której ukryto jedyną merytoryczną, ale niekorzystną dla niego poprawkę. I w wielu przypadkach autorzy zapewne daliby się nabrać i po prostu podpisali przysłany aneks w ciemno. To pokazuje, jak ważne jest czytanie przedłożonych umów. Zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z tym stowarzyszeniem uczciwych inaczej, jakim są polscy wydawcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.