poniedziałek, 28 listopada 2011

Wolna kultura

Unia wydłużyła ochronę praw producentów i wykonawców utworów muzycznych z 50 do 70 lat, czemu w „Gazecie Wyborczej” poświęcił artykuł Roman Pawłowski. Lejtmotywem tego artykułu jest konstatacja, że zarobią na tym nie w pierwszej kolejności twórcy, tylko pośrednicy: „koncerny muzyczne zarobią krocie”, „wielkie wytwórnie muzyczne skorzystają najwięcej”, „czy jednak rzeczywiście oni [wykonawcy] będą głównym beneficjentem zmian?”, „to nie wykonawcy zarobią najwięcej, ale producenci. Wielkie koncerny zgarniają zazwyczaj dwie trzecie zysków ze sprzedaży nagrań”.

Pawłowski zapewne ostro by zaprotestował, gdybym zgłosił postulat, że za artykuł nie powinien dostać wierszówki, bo znacznie więcej niż on na jego tekście zarobi „Wyborcza”. Ciekawe, że taka konstrukcja myślowa – nie płaćmy artystom, bo zarobią na tym pośrednicy – regularnie przywoływana i traktowana jako poważny argument w dyskusjach o prawie autorskim, jakoś nie znajduje zastosowania w innych dziedzinach życia. Co więcej, w innych od razu zostałaby uznana za absurdalną: Nie płaćmy rolnikom za płody rolne, bo dostają tylko ułamek tej kwoty, jaką za ich produkty trzeba zapłacić w sklepie. Nie płaćmy pracownikom McDonalda, bo ich pensje w porównaniu do zysków firmy są groszowe. Nie płaćmy dziennikarzom, bo gazety za dużo zarabiają na reklamach, które zamieszczają przy ich tekstach.

Innym „argumentem” na rzecz niepłacenia artystom jest pojęcie „wolnej kultury”, o której marzenia wskutek powyższej decyzji „zostały brutalnie sprowadzone na ziemię przez eurourzędników”. Tak na marginesie dobry dziennikarz powinien oddzielać informację od komentarza, a słowo „brutalnie” jest nacechowane emocjonalnie i od razu informuje nas, co dziennikarz o decyzji eurourzędników (dobrze, że nie „eurourzędasów”) myśli. Co do meritum, chciałbym dowiedzieć się, co to jest ta wolna kultura. I dlaczego obecna jest zniewolona? Bo jedyna różnica między obecnym stanem rzeczy a postulowanym przez zwolenników tejże wolnej kultury, jaką ja dostrzegam, polega na tym, że artystom nie płaciłoby się za ich pracę, a jeśli już by się płaciło, to przez możliwie krótki okres od powstania dzieła. I dlaczego taki model ma się nazywać „wolną kulturą”, a nie zgodnie z desygnatem „kulturą zbójecką” albo „bolszewicką”? Wolny rynek nie polega na tym, że producentom się za ich towar nie płaci. Wolna wymiana myśli nie polega na tym, że dziennikarz ma zamieszczać polemiczne teksty w gazecie bez wynagrodzenia, a na życie zarobić jako złota rączka. Co więcej, nakaz płacenia w tych przypadkach nie powoduje braku towarów czy tekstów polemicznych. Przeciwnie, przyczynia się do ich obfitości i wysokiej jakości. A z kulturą dodatkowo jest tak, że masę osób rzeczywiście tworzy ją za darmo i za darmo udostępnia (co doskonale mogą robić, choć zwolennicy tej tak zwanej wolnej kultury twierdzą coś przeciwnego, żeby wraz z usunięciem owej rzekomej przeszkody zlikwidować w ogóle ochronę prawnoautorską), więc utworów, z których można bezpłatnie korzystać jest w bród.

Tradycyjnie w tekstach poświęconych zagadnieniom prawa autorskiego „Wyborcza” pyta o zdanie Jarosława Lipszyca. Nie bardzo wiadomo dlaczego. Nie jest on prawnikiem specjalizującym się w prawie autorskim, jest gościem, który chce za darmo korzystać z cudzych utworów. Czy jeśli ja będę chciał, żeby producenci samochodów dawali mi je darmo, bo założyłem fundację, w której będę oferował przejażdżki tymi samochodami w ramach, powiedzmy, popularyzowania automobilizmu, to „Wyborcza” zacznie mnie traktować jako eksperta od motoryzacji?

„Wydłużenie ochrony praw autorskich wykonawców i producentów muzycznych jest szkodliwe dla kultury, bo ograniczy o kolejne 20 lat dostęp i możliwość wykorzystania utworów archiwalnych” – stwierdza Lipszyc. Panie Lipszyc, z tych utworów możesz korzystać pan do woli pod warunkiem, że się zrewanżujesz metodą wynalezioną przez Fenicjan. A jeśli chcesz pan korzystać z cudzej pracy za darmo, to polecamy wehikuł czasu, przeprowadzkę do starożytnego Rzymu i kupno niewolnika. Albo zażądanie, żeby przyznano panu tego niewolnika nieodpłatnie, bo inaczej będzie to szkodliwe dla ustroju społeczno-politycznego.

Lipszyc nie dość, że nie jest żadnym ekspertem, to wygłasza jeszcze kompletne nonsensy (jak na przykład o niemoralnym prawie autorskim), a „Wyborcza” bez wnikania, o co mu chodzi, bez żadnej krytycznej analizy czy polemiki prezentuje je jako prawdy objawione. Choćby taką: „Polityka zaostrzania prawa autorskiego nie działa na korzyść społeczeństwa i twórców”. No oczywiście, w głębokim i dobrze pojętym interesie twórców jest, by za swoją pracę nie dostawali wynagrodzenia. Jeśli utwór będzie za darmo, dotrze – dzięki fundacji Jarosława Lipszyca – do znacznie szerszej publiczności, a twórca przekona się, że satysfakcja z licznych odbiorców smakuje znacznie lepiej niż najsoczystszy schabowy. A przecież ci odbiorcy utrzymują ze swoich podatków jadłodajnie dla ubogich, gdzie niezarabiający twórca spokojnie może się pożywić, więc dlaczego mieliby jeszcze płacić mu za jego pracę?

1 komentarz:

  1. No tak, najlepiej, żeby było wszystko za darmo. Lekcji j. obcego udzielać w ramach swojego wolnego czasu, za darmo. Dokumenty czy książki tłumaczyć za darmo, bo przecież dlaczego tak drogo? A twórcy niech sobie piszą dla własnej satysfakcji i niech im do głowy nie przyjdzie oczekiwać czegoś więcej. Ot, co! Taka nasza mentalność.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.